Kierunek Azerbejdzan – Gruzja – cz. 14

JADYMY! Po imprezie z pasterzami bolał mnie żołądek i dostałem sraczki…. Jeszcze takiej nie miałem! A miałem w Afryce i w Ameryce Południowej, ale ta przebiła wszystko. Jestem zielony jak liść i zamiast kulać kilometry to nie nadążam zdejmować spodni, te z pampersami i na szelkach nie ułatwiały zadania, więc zmieniam na zwykłe i znaczę mój szlak do samej granicy. Jeszcze w jakimś miasteczku wpadam do apteki ale nie mogę się dogadać. Pokazuję na migi że boli mnie żołądek. Pani uśmiechnięta wyjmuje jedno opakowanie i pokazuje że 3 razy na dzień. Nie pomagają ani moje ani miejscowe specyfiki….. wszystko płynie.

Na granicy celnicy widząc moją dolegliwość tylko wbili pieczątkę i zapytali o rower. Z podziwem na liczniku pokazuję im 4700 km i 48 dzień jazdy. Dostaję od nich dwa kielonki bimbru na zatrzymanie, ale i to nic nie pomogło. W miejscowości Dasztapar ląduję w meczecie blisko toalet i tak jak wierni kiwają się do Allacha, ja z bólu kiwam się do białego rana bo pozwolili mi w meczecie przespać. Sam nie wiem jak dotarłem do Tibilisi i zasnąłem w parku. Policjant budzi mnie z zaciekawieniem pyta co się dzieje. Mówię, że chory, to on że – „do apteki tuż za rogiem, ja Ci rower popilnuję”. W aptece miłej Pani pokazuję tabletki jakie mi sprzedali w Armenii. Dziewczyna zaczęła się tak śmiać, że i mnie się udzieliło. Tylko zapytałem z czego się śmieje, „ano z Ciebie bo sprzedali Ci tabletki na puszczanie wiatrów a nie na zatrucie”. Fakt, że bąków nie puszczałem, to jedyna korzyść z tych tabletek. Napotkani z plecakiem dali mi namiar na norkę do spania, bo nie mam sił na namiot.

 

ROMANTIK HOTEL BAR TIBILISI DOLIDZE ST 46

Hotel, bo to dumnie brzmi, mieści się kilka minut od centrum w budynku mieszkalnym. Wieżowiec na jakieś 8 pięter a w piwnicach urządzili Hotel. Papondekel – czyli tekturowe ścianki odgradzają małe pokoiki. Są 2-3 dwu osobowe, a reszta to po 4-6 w ciasnych klatkach ale za to jaka atmosfera. Koszt za noc to 5 euro w tym codziennie o dziewiętnastej podają kolacje w postaci gęstej zupy do oporu – ile zdołasz zjeść, bo na pewno nie braknie. Po dwudziestej dostarczają wino i tu różnie bywa, ale ilości starczają by „mieć banie”. To meta jakiej nie widziałem jak długo podróżuję by za tą cenę najeść się upić…. no i zrobić pranie. Pierwszą noc to biegi – kierunek toaleta, ale kolejnego dnia już opychałem się do woli.

Tibilisi – to mój kolejny raz w tym mieście, widać różnicę. Nowe budynki, kolejka krzesełkowa i o wiele więcej turystów niż z przed lat. Trafiłem na uroczystości kościelne z udziałem głównego namiestnika Bożego na Gruzję, był Prezydent i oficjele. Wszechobecna ochrona raczej nie przeszkadzała więc robię zdjęcia i film (zdjęć do dziś nie mogę odzyskać, padł nośnik) czasem dostaję szturchańca od ochrony, ale to normalne gdy chcesz być blisko „MISZY”, czyli prezydenta.
A to nowa opera a to inne budynki aż miło patrzeć jak stolica im pięknieje, a i zabytki odnawiają więc miód malina. Biedaków nie widać, żebraków nie widać. Pytam milicjanta takie wytyczne biedaków za uszy i za stolicę w myśl „czemuś głupi -boś biedny, czemuś biedny-boś głupi” więc stolica tylko szczęśliwych ludzi, ale to tylko pozory.

Ambasada Szwajcarii znajduję się w cichej dzielnicy ukrytej na obrzeżach miasta. Trudno trafić samemu więc co chwilę pytam miejscowych. W okolicy jest więcej ambasad więc wiem, że gdzieś nie daleko. Duża kilkupiętrowa willa. Dzwonię i zapraszają mnie do biura na zapleczu. Kawy? – słyszę – o bardzo chętnie. Opowiadam o moim wizowym problemie i że podpowiedziano mi że tutaj zajmujecie się wizami Rosyjskimi. „To prawda ale tylko dla Rosjan i tylko dla obywateli Rosji w razie problemów. W dalszym ciągu relacje miedzy tymi państwami nie za ciekawa, ale po woli lody topnieją. Prezydent Gruzji otworzył granicę przez Jkari Pass 2370 npm, ale to kropla w morzu potrzeb” – no nic, kawa była znakomita.

Wyzdrowiałem – kilka imprez z Koreańczykami i jedna z małżeństwem z Polski stawia mnie na nogi. Jazda w kierunku dawnej stolicy Gruzji Maccheta. Stare miasto a raczej twierdza kościelna otoczona murami – bajkowy widok i wszystko zadbane.

Polaków tu gęsto. Spotykam różnych: z biurem podróży, indywidualnie, ale wszyscy nie wierzą, że ja rowerem z Polski. „A, przyleciał samolotem i chwali się tylko”-  słyszę za plecami. Nie tłumaczę się, robię swoje kilometry i to wszystko.
Piękna katedra, zabytki z XI wieku, stare grobowce królów, malowidła świętych patrzące z zakamarków i oczywiście chłodek, a dokoła jak w piecu.

Cierpliwe naciskanie na pedały i jazda w kierunku Anavi. To kolejna atrakcja Gruzji położona nad jeziorem z turkusową wodą. Wprawdzie jezioro sztuczne, ale kościółek wygląda bajecznie. Napotykam młodych studentów z Gdańska – studiują medycynę i  małżeństwo podróżujące stopem po Gruzji. Namioty rozbite, a że tanie piwo można było kupić w przyczepie to i kufelki stukały.

Gruzini nie wiadomo o co zaczęli się szarpać między sobą, ale zmieniło się to w jedno wielkie mordobicie. Takich walk to nie widziałem – krew dosłownie bryzga. Jeden z walczących pod katedrą dostaje drgawek przedśmiertnych. Jeden ze studentów chce pomóc, ale od razu mu mówią żeby się nie wpieprzał, bo będzie leżał obok. Młodzi ruskiego nie znają, więc tłumaczę. Po całych walkach przyjechało kilka samochodów i pozbierano rannych. Jeden niedopity próbował startować do naszych, ale w końcu ustąpił po kilku kieliszkach naszej wódki, którą częstowali studenci. Ślady krwi i walki oglądałem rano. Fakt, masakra – jak kochają, to kochają, a jak walczą to do krwi, ot temperament górali.

Pcham się w kierunku Kazbegi – góry dosłownie rosną przed oczami, ale radość sprawiają mi mineralne wody tryskające dosłownie wprost z ziemi. W o smaku żelaza i kolorze rudawym, ale pycha. Sam bym nie znalazł, ale obserwuję samochody miejscowych. Ci zatrzymują się by nabrać bukłaki. W kilku miejscach budki z pamiątkami. Najczęściej to czapki pasterskie, miód, suszone owoce albo orzechy włoskie w miejscowej zalewie. Rower ma ta przewagę, że zawsze ludzie się dziwią i częstują, wiec po takim przystanku obiad niepotrzebny. Spotykam grupę studentów z Lublina – jadą Nyską zapakowani po dach. Mają wszystko od a-z, więc zdjęcie i życzę im powodzenia -jednocześnie proszę o kontakt. Do samej przełęczy Jawari, to praktycznie pionowa skała – serpentyna za serpentyną. Pnę się w górę, odpoczywam co chwilę, mijają mnie Rosjanie bijąc brawa. Często pytają czy nie pomóc. Od pszczelarzy, którzy wypasają pszczółki wysoko w górach dostałem miodu, a to sera od górali – żyć nie umierać! Droga asfaltowa kończy się powyżej ośrodka narciarskiego. Wyciągi krzesełka, wyrwirączki czekające na swój czas. Kilka dobrych hoteli, gdzie cena zaczyna się od 50 euro.

Popularnie zwana Drogą Wojenną stanowi główną trasę łącząca Kaukaz Południowy z regionem Kaukazu Północnego. Rozciąga się na długości 208 km pomiędzy Tbilisi i Władykaukazem (w Północnej Osetii). Spektakularne widoki roztaczają się szczególnie z Przełęczy Krzyżowej na wysokości 2379 m n.p.m., czyli w miejscu, gdzie Droga Wojenna przecina Pasmo Wododziałowe (Główne). Nazwa przełęczy wzięła się zapewne od krzyża, który stanął tu już tysiąc lat temu za sprawą króla Gruzji Dawida Budowniczego. Obecny krzyż pojawił się w 1824 r. już za sprawą rosyjskiego generała. Szlak biegnący dzisiejszą „asflatówką” znany był już już od tysiącleci. Od zarania dziejów rozmaite ludy i najeźdźcy przechodzili tędy przez Kaukaz. Współczesna nazwa –Gruzińska Droga Wojenna – pochodzi z XIX w. Wówczas, po anektowaniu Wschodniej Gruzji w 1801 r. Rosjanie zmodernizowali szlak, który odtąd często służył im do szybkiego przerzucania wojsk (np. podczas wojny kaukaskiej z Szamilem czy wojen z Turcją). Świadectwem militarnej przeszłości są dziś lufy armat wycelowanych w niebo, które polowały na niemieckie samoloty podczas bitwy o Kaukaz w 1942 r. Przez dwa wieki rosyjskiej dominacji Droga Wojenna odgrywała ważną rolę w rozwoju kontaktów handlowych i międzyludzkich pomiędzy ziemiami gruzińskimi i resztą imperium.

Jakaś budowla dziwaczna, bardziej przypomina mi budynek huty Szopienice. To kiedyś budynek armii radzieckiej, obecnie pasterze tam maja bazę w burze. Próbuję swoich sił by przedostać się na druga stronę przełęczy, ale tir za którym jadę wywołuje tumany kurzu i jedzie wolniej ode mnie, wiec odpuszczam. Dojechałem do punktu widokowego z zarąbistym widokiem na doliny – tak piękne że zatyka w piersi. Co ciekawe okrąglak na kilka metrów wysokości, a na nim terakotowe malunki z życia Gruzinów, zbiory,miłość z bratnim narodem radzieckim.

Noc spędzam w budzie przydrożnego biznesu, czyli to co Gruzinom najlepiej wychodzi – szaszłyki. Nie wiem jak miał na imię mój gospodarz, ale nie pozwolił namiotu rozbić bo wołków, czyli wilków tu masa.  „Śpij ze mną” – mówi, więc zajmuję miejsce na materacu co pamięta drugą wojnę światową. Do budy wpadły jeszcze dwa kałkazy – owczarki wielkości cielaków i położyły się koło mnie. Jak tylko się ruszyłem od razy warczały. Do rana nocka nieprzespana, bo pęcherz pełny, a te cielaki nie pozwoliły mi wyjść, a jak tu gospodarzowi nasikać w pościel ,wiec cierpię jak cierpiętnik. Nad ranem coś zawyło i cielaki wyskoczyły jak oszalałe. Ja za nimi i jaka radość spuszczenia z baku całej zawartości wiedzą Ci co to przeżyli.

Tiry jadą kilka kilometrów na godzinę, więc czasami mijam. Od razu puszczają sygnał kiwają pozdrawiają. Takiej zieleni jak okiem sięgnąć nie widziałem. Dosłownie dywany utkane z soczysto zielonej trawy. Kilka razy zostawiam rower i zanurzam się w tej trawie kulając się jak dziecko. Na ruskich blachach zatrzymało się auto, bo widzieli rower na poboczu. A ja spadam w objęcia zielonej przestrzeni, podbiega taki i od razu ogląda oczy i słucha rytmu serca.  Jak mu wytłumaczyłem o co chodzi zabrał żonę i dzieciaki i kulamy się razem. „Dziękuje” – słyszę -„sam bym na to nie wpadł” – zostawia adres i zaprasza do Rosji, może kiedyś skorzystam.

Na samej przełęczy tańczę z radości bo zjazd w dół. Stado baranów wyłania się zza górki. Setki, pasterze z lornetkami wypatrują wilków.  Ja robię fotki i nawet nie wiem kiedy jeden z psów podszedł do mnie bardzo blisko chcąc mnie chapnąć. Nawet nie zdążyłem zejść z roweru i podskoczył drugi, chcą mnie poczęstować zębami. Zamurowało mnie na amen. Dopiero pomoc pasterzy uspokoiła pieski, ale jeden już mi zdążył bliznę dołożyć. Widać że miałem zapach obcych psów i potraktowały mnie jak intruza.

Zawsze jest tak że jazda w dół daje radość odpoczynku. Nie tym razem, bo droga jak ją za Stalina wyremontowali to do teraz same dziury więc naciskam na hamulec i omijam. Jeszcze kilka pamiątkowych tablic z wizerunkiem Stalina i jestem w Kazbegi. Ruch, dużo turystów ale 90% to Polacy. Nie zastanawiam się i jazda w górę pod słynny kościółek Sameba na wzgórzu Tziminala na wysokości 2170 npm. Pcham rower bo stromizna i kocie łby. Mijają mnie dżipy z napędem na cztery koła. Kilka widząc Polską flagę zatrzymuje się i robią sobie pamiątkowe zdjęcia. Raz usłyszałem „ja pana znam, to ten górnik z Katowic” – mówi Pani Zosia z Piotrkowa.

Wypchanie roweru zajęło mi kilka godzin, ale bez pośpiechu rozmawiam z miejscowymi. W tym miejscu od 600 lat nic się nie zmieniło, czas się zatrzymał. Namiot rozbiłem blisko kościółka pamiętając historię z przed lat – spotkałem w tym miejscu studentów z Wrocławia. Dziewczyny w majtkach i samych biustonoszach poszły do świętego miejsca gdzie płynie woda. Podobno święta mająca moc uzdrowienia. Tak zgorszyły księży, że kazano im się spakować i wynosić. Ja nikogo nie gorszyłem i nikt się mną nie interesował oprócz stada krów, które upatrzyły sobie trawę w okołu namiotu skubiąc od czasu do czasu mój namiot bo też zielony.

Można w ciemno mówić „DZIEŃ DOBRY” i taką odpowiedź otrzymasz tyle rodaków się zjechało. Opowiada mi małżeństwo z Warszawy częstując cukierkami, mordoklejkami aż mi miło. Wchodzą na szczyt, ja robiłem tą górkę wcześniej więc tym razem odpuszczam tym bardziej, że nie mam z sobą ciepłych ubrań i sprzętu – minimum buty do wspinaczki. Odpoczywam w cieniu wygasłego wulkanu, gdzie jak głosi legenda Prometeusz został przykuty do skały za to że wykradł bogom ogień. Rozmyślam co dalej, muszę wrócić z powrotem na przełęcz i odwiedzę Gori, wyrobię wizę do Azerbejdżanu i dalej w świat.

Pod przełęczą wchodzę odpocząć na posterunku policji, robię herbatę i zapytałem jak to jest że już tyle lat temu Gruzja jest wolna a w domach na ścianach wisi krzyż, Matka Boska z jednej i Józef Stalin z drugiej. Policjanci za bardzo nie chcą wdawać się w dyskusję, no to jak pytam Józef to bohater???  Odpowiedzi nie dostałem, więc śmigam do Gori zobaczyć „JÓZIKA”.

CDN

 

 

Może Ci się też spodobać

Przed opublikowaniem komentarza prosimy o zapoznanie się z informacją o przetwarzaniu danych osobowych dostępną tutaj.

4 komentarze

Dodaj komentarz.

Przed przesłaniem formularza prosimy o zapoznanie się z informacją o przetwarzaniu danych osobowych dostępną tutaj