Ladakh Expedition 2009 – AUTHOR-em przez Himalaje !

Ziściło się jedno z moich największych marzeń – przejechanie rowerem przez jedną z najwyższych dróg na świecie położoną w Himalajach w Północnych Indiach. Ponad 700km wyłącznie po górach, 6 potężnych przełęczy powyżej 4500m.n.p.m., w tym jedną z najwyższych drogowych przełęczy świata, Khardung La 5377m.n.p.m. ( Hindusi podają 5602m.n.p.m.). Wyprawa to nie tylko wspinaczka na przełęcze, ale przede wszystkim kontakt z niesamowitą kulturą i niesamowitymi ludźmi – o zaskakującej życzliwość i dobroci, o szczerym uśmiechu – takim zwyczajnym, prawdziwym, goszczącym nieustannie na ich twarzach.

Kilka miesięcy przygotowań, godziny spędzone przed komputerem w poszukiwaniu informacji o Ladaku dobiegły kresu – nadszedł dzień wyjazdu. Kolejny raz sprawdzam zawartość sakw, przecież jadę na najtrudniejszą wyprawę swego życia i prawdę mówiąc od tego będzie zależało moje przeżycie na wyprawie. Jest tego niewiele zaledwie 12kg+rower, zawsze, kiedy spoglądam na spakowane sakwy ogarnia mnie zdumienie, że wszystko, czego potrzebuję, aby przeżyć kilka tygodni, mieści się w tych sakwach. Nie do uwierzenia jak niewiele rzeczy potrzeba człowiekowi do życia.

Etap – I – aklimatyzacja

6 czerwca 2009 roku rano po 25–ciu godzinach tułaczki na lotniskach i w samolotach moim oczom ukazuje się morze gór – są to wspaniałe Himalaje. Góry te z lotu ptaka robią niesamowite wrażenie, wypełnione odcieniami bieli i błękitów, tylko gdzie nie gdzie pojawiają się szarości i brązy. A w dolinie Indusu można nawet dostrzec trochę zieleni.

Po wylądowaniu, na lotnisku obcokrajowcy muszą się zarejestrować – nie wiem czy tak jest zawsze czy tylko obecnie jak panuje grypa A/H1N1. Z lotniska do centrum Leh biorę taxi, mówiąc dokładniej na ulicę Ford Road do hotelu Siddharth, za którą płacę 150rupi. W Leh znalezienie hotelu nie nastręcza większego problemu, jest tu bezliku. Po krótkiej negocjacji ceny stanęło na 300rupi za dobę. Aklimatyzację przewiduję na cztery dni i na tyleż wziąłem pokój. Nie zwracając uwagi na zmęczenie podróżą biorę zimny prysznic, który stawia mnie na nogi, a że nie czuję żadnych dolegliwości związanych z wysokością to ruszam poznawać miasto.

Szok, szok kulturowy – trudno ogarnąć to europejczykowi. Centrum miasta to jeden wielki plac targowy, po którym również przechadzają się krowy. Każdy uprzejmie zaprasza Cię do kramiku lub sklepiku, aby wstąpić, choć na chwilę, tylko pooglądać. Zazwyczaj takie oglądanie kończy się drobnymi zakupami. W trakcie zakupów grzecznie z uśmiechem na twarzy powinniśmy stanowczo się targować, sprzedający kilku krotnie zawyżają ceny wywoławcze sprzedawanego artykułu i zazwyczaj po targowaniu sporo spuszczają z pierwotnej ceny.

W południe wchodzę do najbliższej „restauracji” baru na obiad, nazwy potraw w menu nic mi nie mówią, choć są pisane w j. angielskim i zamawiam w ciemno na wyczucie. Po pół godzinie (potrawa jest przygotowywana bezpośrednio przed podaniem) obsługa niczym niewyróżniająca się od konsumenta przynosi talerz wypełniony po brzegi wyglądającą dość apetycznie potrawą. Danie, to makaron spaghetti wymieszany z surową kapustą z dodatkiem kawałków pieczonego kurczaka bardzo ostro przyprawione z dodatkiem małej ilości zielonego sosu. Bardzo smaczne i zarazem baaaardzo ostre. Resztę dnia spaceruję  po zatłoczonych i zakurzonych uliczkach Leh mijając co chwilę jakiegoś mnicha z uśmiechem na twarzy.

Ladakh jest płaskowyżem w północno-zachodnich Himalajach w północnej części Indii, nazywany często księżycową krainą, albowiem jego surowy krajobraz przypomina bardziej odległą planetę niż Ziemię. Istniejący tutaj wyjątkowo suchy klimat powoduje, że zieleń pojawia się tylko wzdłuż rzek i to w skąpych ilościach. W krajobrazie dominują skały w odcieniach brązu, piach, i piarg kamienny, a nad tym wszystkim górują ośnieżone szczyty. Ludzie zdołali przystosować się do tak trudnych warunków i założyli tu swoje osady. Na wzgórzach wyrastają buddyjskie klasztory, gompy, które przypominają nam o religii jaką wyznają mieszkańcy tej ziemi. To kraina tybetańskich mnichów, niezwykłych obrzędów i tajemniczych rytuałów. „Jullay, jullay”, słychać ze wszystkich stron, to słowo to powitanie, ale również zastępuje „do widzenia”, „dziękuję”, „szczęśliwej drogi” i zawsze towarzyszy mu szeroki, pogodny uśmiech.

Mieszkańcami Ladakhu w większości są etniczni Tybetańczycy, a po roku 1949 również uchodźcy z Tybetu. Ladakh geograficznie należy do Tybetu i od kiedy ich kraj pozostaje pod okupacją chińską znaleźli tu schronienie. Niegdyś niezależne królestwo, w XIX wieku zaanektowane przez władcę Kaszmiru.

Drugiego dnia z samego rana wybieram się na zwiedzanie ruin Leh Palace i Tsemo Gompa  górujące nad miastem. Z nieba leje się żar, do klasztoru docieram w południe zwiedzanie komnat to niesamowite przeżycie i doznania. Brak mi słów na opisanie doznań, jakie mi towarzyszą w trakcie zwiedzania klasztoru. Rozchodzące się z górnych komnat rytmiczne odgłosy bębna i śpiewanych mantr przez młodego mnicha poczułem namacalnie i to całym ciałem, że jestem w Ladakhu krainie mnichów zwany Małym Tybetem. W drodze powrotnej do Leh zwiedzam ruiny Leh Palace z XVIw.

Wieczorem złożyłem rower nazajutrz zamierzam trochę pokręcić po okolicy, jeszcze nigdy nie jeździłem na takiej wysokości. Jak dotąd najwyższy mój przejazd był w Alpach na 2505m.n.p.m.

Wstaję dopiero po dziewiątej, zmiana strefy czasowej i zaburzenia snu w poprzednich dniach dają znać o sobie w postaci bezsennej nocy, mam nadzieję że za kilka dni wszystko wróci do normy. Po śniadaniu idę do biura turystycznego w sprawie zezwolenia ‘’permit” na wjazd do doliny Nubry jak i na przełęcz Khardung La. Po powrocie z biura turystycznego nadszedł czas aby zrobić pierwsze kilometry na dwóch kółkach, przyznam się że mam trochę obaw, przecież jestem na wysokości 3500m.n.p.m. a robię to pierwszy raz i nie wiem jak zareaguje organizm na taki wysiłek na tej wysokości. Chodzenie to zupełnie inna sprawa. Po pierwszych przejechanych kilometrach w okolicy Leh obawy ustąpiły, czuje się fantastycznie.  Jak przysłowie mówi „w miarę jedzenia apetyt rośnie” i decyduję się na nieco większy wysiłek na mały trening na drodze w kierunku przełęczy Khardung La. Dojeżdżam na 4200m.n.p.m. czuję się wspaniale, ze względu na znaczne ochłodzenie na tej wysokości, a jestem ubrany na lekko tylko w koszulce z krótkim rękawem – czas na odwrót i powrót do miasta.

Widoki na Leh i na przeciwległe pasmo górskie są fantastyczne, przeszły moje oczekiwania. Przeplatające się szarości i brązy z zielenią a nad nimi górująca niesamowita biel ośnieżonych szczytów, takie widoki pozostają na długo w pamięci.

Droga jest dość kręta i bardzo wąska, wzdłuż której nie ujrzymy żadnych zabezpieczeń przed zboczeniem w przepaść. W czasie zjazdu nie można na wiele sobie pozwolić, kątem oka zerkam na licznik, chwilami wskazania pokazują 55-56km/godz. – zjazd z adrenaliną i to wśród jakże wspaniałej i zarazem surowej natury.

Etap – II – Khardung La 5602m.n.p.m. (5377m.n.p.m.)

Wyruszam wcześnie rano, mam do pokonania 2-tyś. metrów w pionie. Wszechobecny pył wciskający się do oczu i ust, zdobywanie kolejnych metrów pionu – zaczynam powoli odrywać się od rzeczywistości. Cały świat przestał dla mnie istnieć, w tej chwili ważne jest tylko systematyczne przebieranie nogami, aby korby nie traciły tępa.

Powoli, powoli ale systematycznie wznoszę się serpentynami ponad otaczające mnie szczyty gór. Na wysokości 4600 mam chwilę wytchnienia – punkt kontrolny policji indyjskiej. Aby wjechać wyżej trzeba posiadać permit do doliny Nubry. Nieziemskie panoramy i widoki dodają energii na dalszą drogę do dalszego i zarazem coraz większego wysiłku. Owe serpentyny to pułapka dla rowerzysty, powyżej 4800m.n.p.m. namiotu na zboczu rozstawić się nie da, jedyna możliwość jaka pozostaje to tylko piąć się do góry, do góry ku przełęczy.

Ostatnie parę godzin jazdy pod Khardung La nie były łatwe. Powyżej pięciu tysięcy to po czym się jedzie w niczym nie przypomina drogi po której zaczynałem jazdę. To jazda po kamienistej pełnej głębokich dziur drodze wypełnione błotem po której miejscami spływają górskie strumienie, droga ta swym charakterem przypomina szeroki szlak górski.

Na wysokości 5000m.n.p.m. w powietrzu jest 50% mniej tlenu jak na poziomie morza, a organizm ludzki nie regeneruje się.

Łyk zmrożonej wody do tego kawałek czekolady. Patrzę na wysokościomierz 5170m.n.p.m.n, na takiej wysokości odporność organizmu na zimno jest dużo mniejsza niż na nizinach. W czasie aklimatyzacji krew gęstnieje aby móc transportować więcej tlenu i przez to nie dopływa w odpowiedniej ilości do cieńszych naczyń. Dlatego tak łatwo marzną palce u rąk i stóp, a nawet niekiedy dochodzi do odmrożeń.

Organizm domaga się tlenu. Wysokość daje znać o sobie – wydolność organizmu spada drastycznie, nogi robią się jak gdyby były z waty – są chwile, że odmawiają posłuszeństwa. Wszystko odbywa się w zwolnionym rytmie, powoli, ale serce chwilami tak bije jak gdyby chciało wyskoczyć. Każdy intensywniejszy ruch kończy się zadyszką i postojem w celu złapaniu kolejnego oddechu i uspokojenia serca. Chwilami wiatr tańczy ze śniegiem potykając się o mnie, a moje palce u rak stają się jak kołki drewniane – bez czucia. To istna ściana płaczu. Ostatnie metry drogi „szlaku” spowite chmurami, przełęcz wydaje się nieosiągalna tylko wskazanie wysokościomierza pokazuje mi, iż zostało do pokonania jeszcze kilkanaście metrów. Jest cholernie zimno i wietrznie. Khardung La zdobyta.

Jestem przemarznięty, wyczerpany, ale szczęśliwy na wysokości 5377m. n.p.m. – udało się!

Nerwowo wzrokiem wodzę po przełęczy za jakimś pomieszczeniem, aby osłonić się od wiatru i trochę rozgrzać skostniałe palce u rąk. I w ten zauważam kilkanaście metrów przed sobą dymiącą rurę, która wystaje z szopki. Owa szopka z dymiącą rurą okazuje się posterunkiem wojskowym na przełęczy, w której stacjonuje kilku żołnierzy. Jullay – Jullay, z niedowierzaniem, że ktoś o tej porze i to na rowerze w tak trudnych warunkach wjechał na przełęcz, zapraszają mnie do środka i robią miejsce przy piecyku częstując gorącą herbatą i sokiem z pomarańczy dla wzmocnienia. Cały podjazd na Khardung La zajął mi w sumie około dziesięć i pół godziny z tego siedem godzin i dziesięć minut w siodełku.

Niestety, przełęcz spowita chmurami nie było mi dane podziwiać przepięknej panoramy na ośnieżone szczyty Karakorum. Kilka szybkich wspólnych fotek z żołnierzami z najwyżej na świecie położonej placówki wojskowej dla potomnych. Przed zjazdem ubieram spodnie nieprzemakalne z membraną, ciepłą opaskę oraz kask i tym razem na dłonie zakładam ocieplane rękawiczki Ice Storm, które otrzymałem od Dobre Sklepy Rowerowe. Tak wyposażony mogę rozpocząć zjazd do doliny Nubry. Po chwili nastaje zmrok i zaczyna się „szaleńczy” zjazd z czołówką na kasku w całkowitych ciemnościach. Przyznam, że jazda w górach niezliczoną ilością serpentyn w takich warunkach dostarcza niesamowitej ilości adrenaliny. Dzisiejszy zjazd to tylko kilkaset metrów niżej do pierwszej osady na wysokości 4600m.n.p.m.

Do tej pory jechałem wśród skał, brył lodu i śniegu sięgającego miejscami kilku metrów, zjeżdżając do doliny Nubry coraz częściej moim oczom ukazuje się zieleń. Dolina głęboko schowana w śród gór, tu zatrzymał się czas. Tu kończy się świat……

Etap – III – Leh – Manali

Droga Leh – Manali to jedna z najpiękniejszych i zarazem jedna z najtrudniejszych dróg świata. Została ona otwarta dla cudzoziemców dopiero w 1989. Prowadziła mnie przez przełęcze; Tanglang La 5328m.n.p.m., Lachlung La 5065m. n. p. m, Nakeela 4950m. n. p. m., Baralacha La 4982m. n. p. m.

Drogę na przełęcz Tanglang La rozpoczynam kilku dziesięciokilometrowym zjazdem z Leh wzdłuż rzeki Indus w otoczeniu akcentów kultury tybetańskiej – klasztorami, gompami i młynkami modlitewnymi. W tak fascynującej scenerii opuszczam jakże urokliwe Leh. W południe zaczynam wspinać się przepięknym wąwozem o pionowych ścianach dochodzących kilku set metrów na dnie, którego wije się droga, a obok niej bystro płynie rzeka czysta jak kryształ. Biwak mam w zagrodzie rodziny tybetańskiej położonej na wysokości 3900m.n.p.m., która wieczorem zaprasza mnie na herbatę.

O poranku, gdy wstaje cała okolica pokryta jest białym puchem, w namiocie zaledwie +2*C. Po śniadaniu i spakowaniu bagażu śnieg ustępuje pod naporem słońca i spokojnie bez narażania się na upadek w przepaść można było wyruszyć na podbój przełęczy Tanglang La. Po całodziennych zmaganiach z drogą, po której miejscami nie dało się jechać, wciskającym się do oczu, ust i nosa wszechobecnym pyłem, z naturą i samym sobą o osiemnastej piętnaście zdobywam wierzchołek przełęczy. Kierowcy ciężarówek, którzy zatrzymują się na przełęczy, aby oddać cześć Buddzie gratulują mi za wytrwałość i zdobycie przełęczy.

Parę szybkich zdjęć, chwila refleksji – jest bardzo zimno i wietrznie. Ubieram cieplejszą odzież i w dół. Zatrzymuję się na płaskowyżu 4800m.np.m. przy namiotach pasterskich, jest już po dwudziestej pierwszej i bardzo zimno -3*C.

Przed namiot wychodzi gospodarz, który zaprasza mnie do środka namiotu na gorącą herbatę i poczęstunek. Na imię ma Chetsang. Herbata z mlekiem Yaka smakuje wyśmienicie. Na środku stoi mały piec, przy którym skupia się całe rodzinne życie, ogień podtrzymuje się za pomocą wysuszonych odchodów yaka. W centralnym miejscu naprzeciwko drzwi stoi ołtarz tybetański. Z boku dokazuje dwójka dzieci dwu i czteroletnie, natomiast żona Chetsanga o oryginalnym imieniu Karma przygotowywuje posiłek. Ryż z bardzo ostrym zielonym sosem zaciąganym mlekiem yaka, chapati ( rodzaj naleśnika z mąki, wody z odrobiną soli) oraz gorący napój – Tybetańska herbata (herbata, masło yaka i sól) warto spróbować, mi nie smakowało. Chetsang zna tylko kilka zwrotów po angielsku, więc większa część rozmowy toczy się przy pomocy rąk i mimiki twarzy do późnej nocy. Żona Chetsanga tylko się przysłuchuje, miejscowe zwyczaje nie pozwalają na rozmowę z kobietą w towarzystwie jej męża. Jest bardzo późno kilka minut po dwudziestej trzeciej pora rozstawić namiot i udać się na odpoczynek.

Nad ranem budzą mnie dzwonki owiec, Chetsang ze starszym synem już od świtu zajmuje się wyczesywaniem runa owczego – tu się nie strzyże owiec. W oddali na stoku pasie się stado owiec i yaków, choć trudno dostrzec w okolicy jakąkolwiek roślinność. Dopiero teraz dostrzegam piękno tego miejsca i zarazem w jak surowych warunkach przyszło im tu mieszkać. Mieszkańcy tego regionu to wędrowny lud Changpa utrzymujący się z pasterstwa. Zwijam namiot i w tym czasie zostaje zaproszony na śniadanie – herbata z mlekiem yaka i świeżo smażone chapati z miodem. Na pożegnanie robię kilka zdjęć i w ramach rewanżu przekazuje mały podarunek w postaci kilkudziesięciu rupii. Mam wielki szacunek dla tych ludzi, którzy, na co dzień muszą żyć w tak skrajnych warunkach. Czas w drogę.

Od wczorajszego popołudnia dotyka mnie problem wody, na wieczorne i ranne mycie przeznaczyłem tylko niecałe pół litra. Mój zapas to zaledwie półtora litra, a nie mam pojęcia, kiedy będzie mi dane uzupełnić wodę. Przede mną cały płaskowyż – zasoby wodne w rejonie przełęczy jak i na płaskowyżu są bardzo skromne i trudne do zlokalizowania. Utrudnieniem jest brak dokładnych map tego regionu Himalajów – dysponuję tylko szkicem ściągniętym z Internetu. Większość dostępnych map to zwykłe szkice pozbawione szczegółów, skali nie wspomnę o poziomicach.

Z wolna mój rower i sakwy pokrywają się rdzawym nalotem – przypominają kolor otoczenia! Jak nigdy wcześniej tu odczuwam brak roślinności, a przede wszystkim zielonej, soczystej trawy, aby móc, na czym chwilę odetchnąć i wyprostować kości. Powoli ta myśl staje się obsesją.

Płaskowyż Moray rozpościera się na długości kilkudziesięciu kilometrów dziki i surowy o średniej wysokość około 4700m.n.p.m. Ten nieurodzajny obszar słynie z szybkich wiatrów i burz piaskowych oraz skrajnych porannych i wieczornych temperatur spadających latem często mocno poniżej zera. Wystające z niego pagórki wyglądają raczej dość niepozornie i aż nie chce się wierzyć, że te górki to pięciotysięczniki.

Ostatnie kilkanaście kilometrów przed przełęczą Lachlung La 5065m. n. p. m. to urokliwy wąwóz z pięknymi formacjami skalnymi, które wiatr i woda rzeźbiła przez tysiące lat. Na dnie wąwozu owce skubią mikroskopijne porosty. Przełęcz zdobywam o siedemnastej trzydzieści, ośnieżone szczyty dosłownie na wyciągnięcie ręki. Do doliny zdążyłem zjechać przed zmrokiem, na noc zatrzymuję się nad rzeką na wysokości 4300m.n.p.m., nad którą nieopodal koczują „nietykalni” – ludzie z kasty, która znajduje się najniżej w hierarchii społeczności indyjskiej. Za namiotem wznosi się zbocze, po którym czeka mnie jutrzejsza poranna wspinaczka na dwóch kółkach na kolejną przełęcz.

Poranek jest bardzo zimny -5*C z trudem opuszczam śpiwór. W nocy rzeka pokryła się taflą lodu, który muszę skuć, aby się umyć. Choć do przełęczy miałem zaledwie pięć kilometrów, droga okazała się bardzo wyczerpująca i czułem się tak jak bym przejechał dwadzieścia lub trzydzieści a nie zaledwie pięć kilometrów. Organizm domaga się odpoczynku, myślę, że to nie droga tak na mnie wpłynęła, lecz ogólne zmęczenie i w ten sposób chce mi oznajmiać, że czas na odpoczynek. Za sobą mam już przejechanych kilkaset kilometrów po Himalajach mają prawo domagać się lepszego traktowania, jeszcze dwa trzy dni tyle mi zostało jazdy po górach tyle muszę wytrzymać, a potem tylko, tylko w dół.

Chwila odpoczynku, niesamowita cisza przepiękne krajobrazy sprzyjają refleksji nad życiem i sobą. Zjazd jest fantastyczny, rozpościerające się dookoła morze rdzawo szarych gór z bielącymi się szczytami, niekończące się serpentyny i momentami można dostrzec w oddali dno doliny, po którym wije się srebrzysta wstęga – widok zapierający dech w piersi.

Po dwóch godzinach zjazdu docieram do przepięknej rozległej doliny w której wartko płynąca rzeka przez tysiące lat wyrzeźbiła głęboki na kilkadziesiąt metrów wąwóz o poszarpanym brzegu. Powoli zaczynam wspinać się drogą wzdłuż rzeki, przede mną rozpościera się malownicza dolina zakończona pasmem górskim z ośnieżonymi szczytami – widoki są niesamowite, brak słów aby oddać to piękno które mam przed oczami. Ale w głębi duszy krążą myśli – oby było lżej jak na porannym podjeździe.

Jadę pomału delektując się widokami. Na obiad zatrzymuję się w Sarchu w jednym z przydrożnych barów Tybetańskich ulokowanych w namiotach – bar prowadzi małżeństwo tybetańskie. Po obiedzie przejeżdżam kilkaset metrów i choć dochodzi dopiero piętnasta zatrzymuję się na pobliskim campingu przy posterunku policyjnym. Przepiękna okolica z rozległą doliną otoczona wspaniałymi pagórkami sięgającymi pięciu tysięcy u podnóża, których srebrzy się wijąca rzeka.

Wdrapuję się na pobliski pagórek 4400m.n.p.m. niesamowita cisza, pejzaże są fantastyczne. Słońce powoli, majestatycznie zmierza ku ośnieżonym szczytom – atmosfera sprzyja na chwilę wyciszenia i medytację.

Camping opuszczam przed ósmą rano następnego dnia, nad górami wiszą ciemne chmury. Oj, będzie ciężko! Wraz z przybywaniem metrów na wysokościomierzu rzeka zmienia swój charakter w wartko płynący strumień, a dolina powoli zmienia się w wąwóz. Droga zaczyna ostro wspinać się po zboczu, rzeka coraz bardziej się oddala, coraz zimniej i coraz więcej śniegu na stokach. Miejscami droga zamienia się w trakt usłany głazami wielkości strusich jaj wycięty w lodzie, po którym płyną strumienie i tu się zastanawiam czy abym nie zbłądził. Pokrzepieniem do dalszej jazdy są wspaniałe widoki, jakie rozpościerają się z drogi.

Południe – jest bardzo zimno zaledwie +2*C, na horyzoncie pojawiły się namioty Tybetańskie – czas na ciepły posiłek i chwilę wytchnienia. Przy namiotach wzbudzam ogólne zainteresowanie, momentalnie zbiera się garstka ciekawskich Tybetańczyków, którzy z zainteresowaniem oglądają mój rower i wypytują na temat podróży. Pogoda zaczyna się psuć – nadciągają czarne chmury. Wchodzę do pierwszego namiotu, chwila odprężenia na ławie i zamawiam obiad – zupę, a na drugie danie jajecznicę z czterech jaj, pomidorami i papryką z dodatkiem chapati – koszt całego dania 2$. Po obiedzie ciężko ruszyć się z namiotu w dalszą drogę, międzyczasie zaczął sypać śnieg – chwila mobilizacji i jestem już na trasie. Kilkaset metrów przed przełęczą ciężarówki tworzą zator, droga zawężona zwałami śniegu sięgającymi kilku metrów wysokości skutecznie ogranicza ruch pojazdów. Na tym odcinku odbywa się ruch wahadłowy.

Na przełęcz Baralach La 4892m.n.p.m. docieram w promieniach słońca wśród morza ośnieżonych szczytów, widoki zapierają dech w piersi – czuję jak wracają siły. Po kilkunastu minutach szaleńczego zjazdu wśród brył lodu na 4600m.n.p.m. zaczyna się śnieżyca. Tempo raptownie zmalało droga miejscami przypomina lodowisko widoczność gwałtownie spadła do kilku metrów. Śnieg wciska się pod kurtkę jest naprawdę zimno i nieprzyjemnie. Poniżej 3800m.n.p.m. z nieba leją się strugi deszczu, na stokach mchy ustępują miejsca krzewom, gdzieniegdzie zaczynają pojawiać się drzewa sosnowe i cedrowe. Droga miejscami przeistacza się w wartki strumień, a z butów wylewa mi się woda, jest zaledwie +1*C robi się tragicznie. I w takich warunkach, wyczerpany, przemarznięty i przemoczony wieczorem dojeżdżam do miejscowości Darchu na wysokości 3600m.n.p.m. Dopiero tu można znaleźć miejsce pod namiot lub skorzystać z lokalnej bazy noclegowej. Ja korzystam z „hoteliku” pokoju (50 rupii/noc) znajdującego się na zapleczu przydrożnego baru – dzielę go z mnichem, który jest duchowym przewodnikiem pielgrzyma, oraz niezawodnym swoim rumakiem na dwóch kółkach. Ciężkie chmury wiszą nisko nad rzeką skutecznie ograniczając widoki w dolinie, cały czas pada deszcz.

Jem śniadanie (1$) żegnam się z gospodarzami i czas ruszać dalej. Jakże inny świat od tego wczorajszego ukazuje mi poranek . Zielona dolina skąpana słońcem, przez którą płynie wartko rzeka, stoki pokryte świeżym puchem, szczyty muskane obłokami – dolina ukazała całe swe piękno – czyż to nie raj dla oczu i duszy? Cóż więcej potrzeba w takiej chwili?

Jadę powoli, aby napawać się pięknymi widokami. Z czasem dolina zmienia charakter na głęboki wąwóz na zboczach, którego pojawiają się malowniczo położone wioski, a przy nich tarasowe pola pokryte soczystą zielenią. To istny raj dla oczu, grzechem był by tu pośpiech.

W południe z wolna droga zaczyna wspinać się po stoku, roślinność ustępuje miejsca mchom zaczyna padać deszcz. Na drodze coraz częściej pojawiają się spadające głazy, które podmywa wada na zboczu oraz spływające lawiny błotno-kamienne ze stoków, które są bardzo niebezpieczne na wąskiej drodze. Byłem świadkiem dwóch takich osuwisk w trakcie, którego metr czy dwa dzieliły samochód od zepchnięcia w przepaść. Natomiast spływające strumienie rwą nawierzchnię zastawiając półmetrowe dziury w drodze. Wieczorem w strugach deszczu, zakorkowaną drogą przez ciężarówki, między którymi pasterze pędzili stado owiec dojeżdżam do miejscowości Kokser, gdzie zatrzymuję się w przydrożnym barze na noc (50rupii). W dzień „budynek” ( luźno ułożone kamienie jeden na drugim w kształcie prostokąta przykryte plandeką) funkcjonuje jako bar natomiast na noc zmienia się w przydrożny „hotel” – śpi się na ławach rozstawionych przy ścianach. Bar prowadzi małżeństwo, które tu mieszka z maleństwem dziesięciomiesięcznym.

W nocy deszcz ustał, rano opuszczając Kokser mam dolegliwości żołądkowe – czuję się fatalnie! Po kilkunastu kilometrach podjazdu dolina została głęboko w dole, widoki są malownicze zapierające dech w piersi, a ja nadal mam problemy żołądkowe. Na wysokości 4100m.n.p.m. mija mnie karawana składająca się z ośmiu jucznych mułów schodząca do doliny, którą prowadzi bosonogi Tybetańczyk. Ostatnie kilka kilometrów przed przełęczą to jeden wielki strumień płynący wartko między ścianami lodu i śniegu, nie mam sił na kręcenie po takim trakcie i większość drogi pokonuję pchając rower. To pierwsza przełęcz na drodze Leh – Manali, która tętni życiem, niczym nasza Gubałówka. Tłumy korzystające z lokalnych atrakcji, z których największą popularnością cieszy się przejażdżka mułem lub osłem jak i skuterem śnieżnym. W powietrzu unosi się zapach grilowanej kukurydzy – miejscowego przysmaku.

Droga w dół  to istny tor przeszkód, pierwsze kilka kilometrów wygląda jak pole orne po deszczu, na którym stoi kilkaset samochodów w korku. Jedzie się bardzo ciężko, rower oblepiony kilogramami błota, buty i spodnie kolorem przypominają kolor drogi. Dotychczasowe widoki skał i lodu powoli zaczyna wypierać kolor zielony. Tracę na wysokości, drogą wijącą się po zboczach gór niczym wąż wśród drzew dojeżdżam do wartko płynącej rzeki. Suche i bardzo zimne górskie powietrze powoli staje się coraz bardziej wilgotne i cieple. Dookoła słychać dźwięki natury – odgłosy śpiewających ptaków, skrzeczących małp, które często biegają po drodze i cykad – po tak długiej ciszy, jak że miłe dla ucha. Wieczorem jestem już w Manali, jest to mój ostatni nocleg w Himalajach. Ostatnie dni pobytu w Indiach. Czas mojej wyprawy dobiega końca.

Droga ta otwarta jest około cztery miesiące w roku, kiedy topnieją śniegi i przełęcze stają się przejezdne. Podczas tej wyprawy mogło zdarzyć się wszystko – widziałem spadające głazy i jak lawiny błotno-kamienne osuwały się na drogę i jak strumienie spływające z pod lodowców rwały drogę. W każdej chwili mogło się okazać, że nie będę mógł kontynuować podróży, ale na szczęście to tylko widziałem.

Można powiedzieć, że wszystkie dni wyprawy były podobne do siebie, bo przecież codziennie stawałem przed podobnymi, prozaicznymi problemami: przejechać kolejne kilometry, pokonać kolejną przełęcz, znaleźć coś do jedzenia i znaleźć miejsce na nocleg. Była to jednak monotonia tylko pozorna. Każdy dzień zsyłał nowe wyzwania w trakcie, których zdobywałem wiele doświadczeń, każdego dnia uczyłem się pokory do życia. Każdy dzień sprawiał, że czułem wręcz namacalnie pełnię życia.

Jullaj!

W przygotowaniu wyprawy pomocną dłoń podały firmy;

http://www.dobresklepyrowerowe.pl
http://www.zator.com.pl/sklep/catalog/index.php
http://www.outdoorzy.pl/991-msr-filtr-do-wody-miniworks-ex-microfilter.html/

którym jestem bardzo wdzięczny za udzieloną pomoc.

B. Marek Głosek

Może Ci się też spodobać

Przed opublikowaniem komentarza prosimy o zapoznanie się z informacją o przetwarzaniu danych osobowych dostępną tutaj.

2 komentarze

Dodaj komentarz.

Przed przesłaniem formularza prosimy o zapoznanie się z informacją o przetwarzaniu danych osobowych dostępną tutaj