Wyprawa do Wielkiej Brytanii – cz.3

Dziś dalszy ciąg wyprawy Damiana. Tym razem przeprawiamy się do Irlandii, gdzie nasz bohater odwiedza wiele pięknych miast i miasteczek. Wpinamy się także na Carrauntoohill i odwiedzamy plaże Fresch Water West, na której kręcono sceny z Harrego Pottera. Wyprawowy tydzień kończymy w Limerick i odwiedzając półwysep Dingle.

Dzień 15 –  8.04.2012 – Wsparcie
134.88 km, 17.3 śr, 48.3 max, 1505 m w górę, 7:47:51

Dziś przekroczyłem 2000 kilometrów podczas wyprawy, nieźlejak na 15 dni, a w sumie 14 dni samej jazdy. Kolejna ciepła noc z temperaturą powyżej 10 stopni, ale z małymi opadami. Dobrze, że w dzień tylko rano pokapało, a potem nie spadła już żadna kropla. Po południu nawet przebijało się słońce. Do Carmarthen miałem około 40 km, które zrobiłem do 10:00. W miasteczku są ładne wąskie uliczki, ruiny zamku oraz sporych rozmiarów pałac. Wszystko niedaleko siebie. Za Carmarthen na przeciw wyjechał mi Przemek, który mieszka niedaleko Pembroke i u którego zatrzymam się na dzień na regenerację sił. Przemek pokazał mi kilka przepięknych miejsc w południowej Walii m.i. trasy rowerowe, malownicze miasteczko Tenby, a także porządnie mnie zmęczył na tutejszych stromych pagórkach, których tu nie brakuje. W nagrodę napiliśmy się walijskiego piwa i zjedliśmy porządną porcję ryżu z kurczakiem na ostro po hindusku. Z Pembroke wypływa prom do Irlandii o 2:45 w nocy. Kolejna noc zapowiada się na bezsenną. Jutro za to dzień bez roweru. Odpoczynek i relaks.

Dzień 16 – 9.04.2012 – Dzień bez roweru nr.2
0 km

Od rana leje deszcz tak jak zapowiadał Przemek. Cieszę się, że zostałem u niego jeden dzień. To kolejna noc kiedy nie muszę iść spać w mokrym namiocie i jeszcze bardziej mokrego składać rano. Zamiast bułki z jogurtem tym razem jajecznica, a na obiad chrupiąca i bardzo pikantna pizza 🙂 Przed południem zwiedziliśmy szeroką plażę Fresch Water West, na której były kręcone sceny filmowe do filmu z Harrym Potterem oraz kapliczkę Świętego Govana na wysokim klifie.

Teraz jest po 17:00 i jakby zaczęło się przejaśniać i mniej padać. Na wieczór podobno ma zupełnie przestać. Dobrze, ponieważ dziś w nocy szykuje się nocny etap 🙂 Najpierw 16 km rowerkiem do portu, a potem ponad trzygodzinna podróż na Zieloną Wyspę. Udało mi się dziś trochę przesmarować i wyregulować rower ,a od Przemka na zajączka dostałem spodnie przeciwdeszczowe w bardzo modnym kolorze tutaj na wyspach. Myślę, że niedługo będzie okazja do zrobienia w nich zdjęć 🙂 W trakcie pakowania przed północą zauważyłem pół-flaka w przyczepce. Po bliższych oględzinach okazało się że w oponę był wbity dwucentymetrowy kolec.

Dzień 17 – 10.04.2012 – Nocna przeprawa
179.59km, 17.7śr, 48.3max, 1343m w górę, 10h03m03s

Chwilę po północy pożegnałem Przemka i ruszyłem w stronę portu, do którego miałem około 16 km. Ostatnio rzadko jeżdżę w nocy, więc może dlatego była to dla mnie taka frajda. Noc była ciepła,  a wiatr przez większość trasy wiał w plecy – wreszcie. Księżyc święcił jasno, a gwiazdy mieniły się milionami. Za przednie światło służyła mi czołówka a za tylne odblaskowe spodnie od Przemka. Pomimo dróg rowerowych przez większość trasy jechałem ulicą. Minęło mnie może kilka samochodów i przez większość drogi trzymałem się osi jezdni. W sumie szkoda, że to tylko kilkanaście kilometrów bo zabawa była przednia. Wielka przyjemność z jazdy na nowym rowerze z wiatrem z tylu. Kiedy już dotarłem do portu prom czekał oświetlony, a samochodów w kolejce stało może dwadzieścia . Szybko kupiłem bilet (cena kosmiczna) i przeszedłem odprawę. Na prom wjechałem jako pierwszy – to pewnie względy bezpieczeństwa. Na promie luksus. Wygodne kanapy, działające Wi-Fi, Tv, bar i niewielu pasażerów. Większość rejsu przesłałem. Kapitan poinformował na chwilę przed siódmą, że zbliżamy się do portu z Irlandii i to obudziło większość pasażerów.

Pogoda w Irlandii przywitała mnie jak w Anglii. Ciepły poranek, bezchmurne niebo, palmy wzdłuż drogi. Znaki drogowe trochę inne, powrót do Euro i odległości w kilometrach. Początek dość płaski, tylko małe wzniesienia. Wybrałem boczną drogę oraz przeprawę promową do Waterford. Sporo zagród z owcami i bydłem, pub w każdym miasteczku czy wsi od razu rzuca się w oczy. Przez kilka kilometrów jechał ze mną sympatyczny irlandczyk Sam, który był zdumiony moją podróżą i przyczepką.

Przeprawa promowa przed Waterford trwała kilka minut i kosztowała 2€. W Waterford zrobiłem zakupy, zjadłem śniadanie i ruszyłem dalej. Wkrótce z błękitnego nieba pozostały tylko niebieskie plamki na ciemnym niebie, a ja poznałem wszystkie rodzaje irlandzkiego deszczu. Padało z góry, z boku, a lekko skrzywiony błotnik sprawiał, że na zakrętach padało też od dołu. Jak u Forresta 😉 Potem jeszcze zaczął padać grad. Duże kulki, małe oraz grad z deszczem. Duże trochę bolały, szczególnie po twarzy i uszach. W sumie od 12:00 do 18:00 zmokłem jakieś pięć razy, ale i tak miałem dobrze bo po każdym następnym zdarzyłem przeschnąć , a po ostatnim byłem zupełnie suchy.

Po południu, chyba w nagrodę za cierpliwość ukazała się piękna tęcza, która wydawała się być bardzo blisko. Żałuję tylko, że nie zrobiłem paru zdjęć w miasteczku Lismore gdzie był bardzo dobrze zachowany zamek, wzorowo utrzymany park z fontannami (co raczej jest tu rzadkością) oraz kolorowe uliczki z pubami. Przez około 20 km szukałem miejsca na rozbicie namiotu. Kilka razy zatrzymywałem się i nawet wchodziłem


Dzień 18 –  11.04.2012 – „Czuję jak rodzi się moc” COMA

135.83 km, 18.3 śr, 47.3 max, 800 m w górę, 7:25:02

Poranek chłodny ale słoneczny, namiot mokry w dwóch stron od wewnątrz i od zewnątrz. W ogóle nie chciało mi się wyskakiwać z ciepłego śpiworka. Ogólnie dzień trochę leniwy. W końcu wstałem na chwilę przed ósmą, zanim wszystko popakowałem było po ósmej. Przez pierwsze kilka kilometrów ciężko było się rozkręcić. W pierwszym miasteczku zrobiłem małe zakupy na śniadanie, a kiedy pakowałem zakupy do sakw zaczepił mnie Robert, polak mieszkający z rodziną w Irlandii. Zaprosił na śniadanie i kawę na co chętnie się zgodziłem. Po śniadaniu poczęstował mnie jeszcze ciastem. Zielonym Shrekiem i sernikiem z najgrubszą warstwą sera jaką kiedykolwiek jadłem:) Na pożegnanie zrobiliśmy jeszcze pamiątkowe zdjęcie i ruszyłem w dalszą drogę.

Do Killarney miałem około 95 km, więc nie musiałem zbytnio gonić. Sądziłem, że w Irlandii, a przynajmniej w tej części będzie trochę więcej pagórków po drodze. A tu zdziwienie, poza kilkoma niezbyt stromymi i niedługimi podjazdami przeważnie w miarę płasko. Dopiero na sam koniec za Killarney pod Carrauntoohill, ale to już przecież góry. Tutejsze górki i pagórki mogłem podziwiać już kawałek za Waterford. Tyle, że im bardziej na zachód, to wydają się coraz wyższe. W Killarney powalczyłem trochę z Wi-Fi. W końcu to typowa miejscowość turystyczna, są tu hotele, pensjonaty, puby. Niestety nawet w informacji turystycznej nie mogłem się połączyć chociaż na drzwiach widniała kartka Free Wi-Fi. Na chwilę połączyłem się przy jednym z hoteli lecz udało mi się jedynie odebrać pocztę. Wysłanie maila się już nie powiodło. Połączenie zerwane. Ogólnie od początku mojej podróży znalazłem bardzo mało miejsc z darmowym Wi-Fi. Generalnie wszystkie zablokowane, płatne lub wymagające logowania (hotele, stacje benzynowe, sieci fast-food). Nawet przy ratuszach, bibliotekach i informacjach turystycznych ciężko coś złapać, a jeśli już się uda to połączenie jest bardzo wolne.

Na jednym z nielicznych dziś trudniejszych podjazdów podczas słuchania mp3 leciała Coma. Tekst, muzyka, otoczenie i świecące słońce podziałały tak motywująco, że poczułem taką moc w nogach, że przez większość podjazdu jechałem z prędkością 20 km/h. To chyba znak że forma rośnie i mimo codziennego wysiłku oraz zmęczonych mięśni mam jeszcze zapasy sił które mogę wykorzystać. Po zakupach w Killarney ruszyłem w kierunku mojego pierwszego głównego celu. Pod Carrauntoohill. Po raz kolejny dość ciężko było znaleźć jakieś spokojne miejsce do spania ale się udało. I to w miarę wysoko bo około 1 km od początku szlaku na szczyt. Na małej polance niedaleko strumienia i widokiem na owce. Rano planuję wejście. Jeśli pogoda będzie taka jak przez ostatnie dwa dni, to jest spora szansa że będzie ładnie i słonecznie. Dziś od rana na niebie było tylko kilka chmurek, a do 14:00 zdążyłem zmoknąć dwa razy. W Irlandii nie ma przystanków, wiat i innych miejsc, gdzie można się schować przed deszczem. Raz udało mi się przy stacji paliw. Potem już nie miałem tyle szczęścia. Ogólnie pogoda tutaj jest strasznie kapryśna. Jak w południe zaświeci słońce to jest tak ciepło, że trzeba coś z siebie ściągnąć, za chwilę nachodzi chmura i nie dość że robi się nieprzyjemnie chłodno to jeszcze przeważnie przelotnie popada. Zazwyczaj w ciągu dnia jazdy przebieram się co najmniej kilka razy.

Dzień 19 –  12.04.2012 – Diabelska drabina
82.33 km, 17.0 śr, 46.6 max, 856 m w górę, 4:49:55

W nocy porządnie popadało, rano w namiocie miałem małą kałużę oraz lekko mokrą mate i śpiwór. Od 6 do 7 popadało mocniej. W sumie chyba pięć razy. Potem się uspokoiło. Szybko się spakowałem i ruszyłem w stronę parkingu oraz początku szlaku. Moim dzisiejszym celem była najważniejsza góra tej wyprawy, czyli Carrauntoohill. Najważniejsza ponieważ zaliczana do Korony Gór Europy jako najwyższy szczyt Irlandii i całej wyspy. Przy gospodarstwie z garażu zostawiłem rower oczywiście za zgodą właścicieli i ruszyłem w stronę szczytu. W moich starych dziurawych butach w krótkich spodenkach i kurtce Primala. Pod spodem miałem jeszcze bieliznę termiczną. Tak przygotowany ruszyłem na jedną z bardziej deszczowych i mokrych gór Europy 🙂 Zamiast plecaka miałem worek w którym przeważnie wożę namiot. Do kompletu brakowało mi tylko parasolki i reklamówki. Wtedy już zupełnie bym wyglądał jak typowy turysta w Karkonoszach 😉

Początek bardzo łatwy, dwie bramki, szeroka kamienista droga, kilka ogrodzeń z owcami. Potem lekko w górę, dwa nowe mostki nad strumykiem. Nad kolejnym strumykiem już trzeba poskakać po kamieniach. Robi się też trochę mokro, drogą płynie potok. Dalej szlak prowadzi między dwoma jeziorkami, gdzie trzeba naprawdę uważać, gdzie się stąpa żeby nie zmoczyć butów. Diabelska drabina niedaleko. Ta część jest najtrudniejsza i najbardziej stroma. Dodatkowym utrudnieniem są mokre, śliskie kamienie i spływający w góry strumień. Powyżej drabiny już tylko 300 metrów w pionie do szczytu, nic trudnego. Wejście zajęło mi 1 h 50 min. Dość szybko. Przed samym szczytem zamiast deszczu zaczął sypać śnieg. Wiało dość mocno. Zrobiłem kilka zdjęć i szybko schodziłem w dół. I tak byłem już praktycznie cały przemoknięty. Jeszcze raz diabelska drabina tym razem w dół. Odczuwam lekki ból kolan podczas schodzenia. Na dole wpadłem jeszcze w grząską trawę i z butów można było wylewać wodę. Moje stare, wysłużone i dziurawe buty nadają się już tylko do wyrzucenia. Ale na Ben Becka z SPD’ach nie wejdę, więc muszę je wysuszyć i wozić dalej.

Po szybkim zejściu do gospodarstwa przebrałem się w suche rzeczy i napiłem ciepłej kawy po irlandzku za 2.50€. Po spacerze czas na rower. Przejechałem do niesamowitym wąwozie Black Valley przy Gap of Dunloe z kilkoma pięknymi jeziorkami i dość ciężkim podjazdem jak na irlandzkie klimaty. Wjechałem na małą przełączkę na wysokość może 300 m.npm. Widoki jak w Alpach na wysokości 2000 m.npm. Wspaniale. Zjechałem drugą stroną w kierunku Blackwater, zahaczyłem o park narodowy Killarney oraz przejechałem część trasy Ring of Kerry. Całe RoK to ponad 150 km na które trzeba poświęcić cały dzień. Zapewne warto bo wystarczy przejechać kawałek żeby zobaczyć wiele ciekawych miejsc szczególnie, kiedy góry spotykają się z morzem. Cóż, może jeszcze kiedyś…. Cały region Kerry jest świetnie przygotowany dla turystów. Spora baza noclegowa i wiele oznaczeń ciekawych miejsc zachęcają do zwiedzania. Myślę, żeby nasycić się tym miejscem trzeba by poświęcić mu co najmniej tydzień. Niestety trzeba jechać dalej. Nie da się wszystkiego zwiedzić i zobaczyć. Po małym kółku wokół Killarney i zakupach w mieście ruszyłem w stronę Limerick gdzie muszę jutro dojechać.

Dzień 20 – 13.04.2012 – Źle się zaczęło, dobrze skończyło
100.18 km, 19.8 śr, 40.2 max, 594 m w górę, 4:52:48

Noc na polanie za opuszczonym domem. Ciężko było znaleźć odpowiednie miejsce, same zagrodzone pastwiska, tereny zamieszkałe, bagniste wrzosowiska lub łąki. W nocy padało kilka razy. Znów mokry namiot. Wieczorem chwilę trwa zanim się wysuszy chyba, że podczas rozkładania też pada 😉 Od rana jakiś pech. Kiedy już się spakowałem okazało się, że w tylnym kole jest flak. Znów musiałem zdejmować wszystko z roweru i zmienić dętkę. Tym razem żadnego kolca nie znalazłem. Jak na złość jeszcze zaczęło padać. Schowałem się w opuszczonym domu wchodząc przez okno. Ciężko jest zdejmować oponę w mokrymi i zmarzniętymi rękoma. Ale udało się. Pompowanie trochę mnie rozgrzało. Chwilę odczekałem aż przestanie padać i ruszyłem w kierunku Limerick, do którego miałem 100 km.

Chciałem pagóry to dziś miałem kilka. Dwa dłuższe kilkukilometrowe podjazdy i kilka krótszych. Po drodze kilka razy chowałem się przed pojedynczymi chmurami z deszczem. Raz niestety nie zdążyłem i znów mnie zmoczyło. Koło południa znów flak z tylu. Okazało się, że rano do mokrej dętki przykleił się kamyczek. W ten sposób zużyłem dwie nowe dętki czyli cały zapas na wyprawę. Pozostało łatanie. Chwilę potem wysiadł licznik, który i tak informował mnie że kiepsko u niego z prądem. Wymiana bateryjki, jedynej zresztą jaką miałem rozwiązała problem. Kawałek dalej postraszyła mnie ogromna chmura, na szczęście udało się schować pod wiaduktem. Kolejne pół godziny zmarnowane. Zamiast zrobić szybką setkę i jak planowałem pozwiedzać Limerick od rana tracę czas na nieprzewidziane sytuację. Przed moim dzisiejszym celem zatrzymałem się jeszcze z miasteczku Adare. Miasteczko uznane za najładniejsze w Irlandii. W pełni się z tym zgodzę, chociaż jeszcze nie widziałem ich wielu. Uliczka z pubami, dwa okazałe kościoły, stare chaty z dachami ze strzechy, piękne i zadbane ogrody oraz średniowieczny zamek to wizytówka miasta. Polecam!!

Do Limerick w końcu dojechałem przed 16:00. Przy tablicy z nazwą miasta, kiedy pstrykałem zdjęcia zauważył mnie Albert u którego miałem się zatrzymać na dzień. Niezłe szczęście. Akurat wracał z pracy. Chwilę potem dojechałem do jego domu. Ostatnie dni nieźle mnie zmoczyły, szczególnie Carrauntoohill. Z przyjemnością zjadłem gorący posiłek, wziąłem ciepły prysznic i napiłem się pysznej kawy. Zdążyliśmy jeszcze pojechać na małe zakupy gdzie udało mi się kupić buty Karrimor’a za 27€ 🙂 Jutro wycieczka samochodem po okolicach oraz półwyspie Dingle.

Może Ci się też spodobać

Przed opublikowaniem komentarza prosimy o zapoznanie się z informacją o przetwarzaniu danych osobowych dostępną tutaj.

1 komentarz

Dodaj komentarz.

Przed przesłaniem formularza prosimy o zapoznanie się z informacją o przetwarzaniu danych osobowych dostępną tutaj