Maratończyk, który zamarzył zostać triathlonistą – część 2

Robert Krzak

i jego historia od przebiegnięcia pierwszego maratonu do startu w mistrzostwach świata IRONMAN 70.3 

Gdy powoli zacząłem rozmyślać nad planami treningowymi i pracować nad wizualizacją kolejnych sukcesów triathlonowych ;-), plany pokrzyżował mi mój przyjaciel, twórca moich sukcesów biegowych, Jurek Skarżyński. Widząc, że mimo upływającego czasu ciągle jestem w dobrej formie biegowej, zaczął mnie namawiać, aby w 2014 roku, kiedy już przekroczę 50-tkę, spróbować po raz kolejny powalczyć z własnym rekordem życiowym 2:39:24. Miałem poprawić wynik z Berlina z 2005 roku. Byłby ładny prezent urodzinowy. Mimo, że powoli zacząłem wkręcać się triathlon, cóż mi pozostało, jak nie spróbować? Moim mottem ciągle było: Yes, I still can. Triathlon może poczekać. Mój dziadek dożył pięknego wieku, zmarł w wieku 102 lat. Czyli na spełnianie kolejnych wyzwań triathlonowych mam kolejne 50 lat. Niezła perspektywa, przede mną jeszcze niejedne Mistrzostwa Świata na Hawajach.

Powiesiłem piankę i rower na haku i wróciłem z powrotem do mojego ukochanego biegania. Znowu byłem królem łabędzkiego lasu, gdzie nawet po ciemku potrafię odnaleźć ścieżkę do domu. Mimo że maraton to asfalt, ja większość treningów wykonuję w lesie. Mieszkam 200 metrów od lasu i uwielbiam kontakt z naturą, nigdy też nie biegam w słuchawkach, aby słyszeć otoczenie i własny oddech. Biegam głównie rano, przed pracą. Bez względu na porę roku. Jesienią i zimą z nieodzowną czołówką. Poza tym, cóż może być piękniejszego od widoku lasu zimą, gdy po nocnych opadach śniegu, wczesnym rankiem stawia się dziewicze kroki na śnieżnobiałym śniegu i rozkoszuje widokiem drzew pokrytym białym puchem. Gdy do tego dołożymy jeszcze przebiegające dosłownie przed nosem stado saren, to jest jak w bajce. To istna uczta dla ducha i zastrzyk energii na cały dzień. Polecam śpiochom.

Przez wiele lat biegałem na planach Jurka, które w moim przypadku pozwalały bardzo precyzyjnie zaplanować czas na zawodach. Moje nowe plany treningowe to była prawie kalka z lat poprzednich, z tą jednak różnicą, że teraz już jako 50-latek biegałem w tygodniu tylko jeden (zamiast dwóch) mocniejszy akcent. Niestety z wiekiem regeneracja jest trochę dłuższa i dwa akcenty w tygodniu to już dla mnie za dużo. Po dobrze przepracowanej zimie na wiosnę udało mi się poprawić w Warszawie rekord życiowy w półmaratonie – 1:16:52. W stosunku do najlepszego czasu z maratonu, nigdy nie byłem szybki na krótszych dystansach. Poprzedni rekord w półmaratonie to tylko 1:17:25, na 10 km miałem 34:05. Moje przygotowania skupiały się na treningu pod długi dystans. Po tym sprawdzanie, wydawało się, że uda mi się na wiosnę też poprawić rekord w maratonie.

Robert_Krzak_10 Robert_Krzak_11

Niestety, 2 tygodnie później, znowu w Warszawie, zrobiłem tylko 2:45:32. Coś nie zagrało od początku. Już po 10 km wiedziałem, że to nie mój dzień, a nauczony doświadczeniem nie starałem się biec na siłę na rekord. Na biegu miałem okazję spotkać się Jurkiem, który w trakcie imprezy startował na dystansie 10 km, był czas na wspólną rozgrzewkę i pamiątkowe zdjęcie 😉

Robert_Krzak_12

Robert_Krzak_13

Zgodnie z taktyką Jurka zawsze zaczynałem wolniej, aby drugą połowę przebiec szybciej. W Berlinie w rekordowym biegu drugą połowę przebiegłem 2 minuty i 30 sekund szybciej. W Warszawie była to tylko minuta. Wiosna nie dla mnie. Na następną próbę trzeba poczekać aż do jesieni. Wybrałem Poznań. Przygotowania szły bardzo dobrze i na 3 tygodnie przed maratonem poprawiłem – po raz kolejny w tym roku – rekord w półmaratonie. W Bytomiu na trudnej trasie uzyskałem wynik 1:16:32. To był niesamowity bieg. Zawody były słabo obsadzone. Mocna była tylko pierwsza trójka, którą tworzyło dwóch Kenijczyków i jeden Polak. Po sześciu kilometrach na nawrocie okazało się, że jestem w dziesiątce, a kolejnych zawodników mam na „wyciągnięcie ręki”. Samopoczucie miałem bardzo dobre, więc przestałem kontrolować tempo, tylko skupiłem się na doganianiu konkurentów. Na 15 km byłem już piąty z minimalną przewagą do czwartego. Do końca walczyłem nie patrząc na zegarek. Dopiero na mecie, gdy wyłączyłem stoper okazało się, że mam nowy rekord. Ostatecznie do czwartego straciłem tylko 15 sekund. Byłem przygotowany do kolejnej próby bicia rekordu.

Przed Poznaniem dużo czasu spędziłem na przygotowaniu mentalnym. Siedząc w wannie, w trakcie ostatnich solanek, wpatrywałem się w statystyki z Berlina. „Wykułem na blachę” tempo, tętno i międzyczasy co 5 kilometrów z tego rekordowego startu. Zrobiłem wszystko, aby móc powiedzieć na starcie „jestem gotowy w 100%”.

Pierwsze 10 km było idealną kopią z Berlina. Na półmetku miałem już 11 sekund zapasu i świetne samopoczucie. Na 30 kilometrze miałem 15-sekundową przewagą. Nic nie wskazywało, że rekord nie zostanie pobity, czułem się ciągle bardzo dobrze. Już widziałem siebie na mecie jak wbiegam z uniesionymi rękami, ciesząc się z nowego rekordu. I stało się coś czego nie przewidziałem. Nigdy mi się to nie zdarzyło. Niestety po raz pierwszy w historii moich 30 maratonów złapał mnie skurcz mięśnia. Kilka razy zatrzymywałem się, aby rozmasować mięsień dwugłowy uda. Na szczęście mogłem dalej biec, ale aby nie sprowokować skurczu niestety musiałem zmniejszyć tempo biegu. Dotarłem do mety, jednak o rekordzie trzeba było zapomnieć. Zamiast przewidywanego 2:39:10, końcowy czas to tylko 2:41:53. Wygrałem swoją kategorię wiekową, ale to żadne pocieszenie, bo w tym przypadku liczył się wynik, nie miejsce. Rekordu nie pobiłem, ale cały sezon pokazał, że mimo swoich 50-ciu lat jestem ciągle w stanie mądrym treningiem uzyskać rekordową formę. Na mecie czekał na mnie Jurek, który na jubileuszową 15-tą edycję maratonu był zaproszony jako VIP.

 

Robert_Krzak_14

Na pewno to wszystko jest wynikiem mojego solidnego podejścia do treningu. Nigdy nie szedłem na kompromis. Oczywiście mam pulsometr z GPS-em, ale do akcentów biegowych specjalnie wymierzyłem sobie, taśmą mierniczą, płaską, spokojną, półkilometrową pętlę (prawie jak stadion, tylko nie tartan, a kostka betonowa) i tam przez wiele lat ćwiczyłem utrzymanie odpowiedniego tempa biegu. Doszedłem do takiej perfekcji, że potrafiłem przebiec 18 kilometrów w drugim zakresie z dokładnością do 1 sekundy (kontrolując tempo tylko co kilometr). Potem na zawodach wszystko jest łatwe i przewidywalne. A dlaczego nie na GPS? A dlatego, że biegając krótką pętlę, GPS zawsze oszuka. Niedokładność 10 metrów przy tempie 4 min/km to 3 sekundy, a na dystansie 42 km to już ponad 2 minuty, czyli przepaść. Przy niedokładności 20 metrów to lepiej już tego nie liczyć, kosmos. Jak możemy dokładnie przygotować się do maratonu, jeśli trenujemy z taką niedokładnością?

Tak jak wspominałem wcześniej, zawsze byłem wyznawcą wolniejszej, wprowadzającej pierwszej połowy, aby pokazać moc w drugiej części. Zasada była prosta- jeśli tempo będzie odpowiednie, to w drugiej części, tak jak w Berlinie w rekordowym biegu, dużo nadrobię. Jeśli jednak okaże się, że było trochę za szybkie, to na pewno sił mi starczy, aby w równym tempie skończyć. Na dużych imprezach, gdzie startowało prawie 40 tysięcy osób, potrafiłem setkami wyprzedzać słabnących konkurentów, którzy wyznawali odwrotną zasadę 😉 Nie zapomnę roku 2012, kiedy po raz ostatni startowałem w Berlinie. Nie do końca byłem pewny czy dam radę pobiec w wyznaczonym tempie, dlatego pierwszą połowę pokonałem bardzo ostrożnie w 1:24:54, aby powalczyć – jeśli starczy sił – w drugiej. Udało się, druga połowa w 1:20:24 i rewelacyjny końcowy czas 2:45:18. Da się? Oczywiście, że się da, tylko trzeba robić to z głową.

Po zawodach w Poznaniu został niedosyt. Mimo, że moralnie czułem się rekordzistą, to zabrakło tej przysłowiowej kropki na „i”. Piszę ciągle o bieganiu, a co z moim triathlonem? No właśnie. W 2015 roku w Gdyni miał się odbyć po raz pierwszy w Polsce Ironman 70.3 (dla niewtajemniczonych: dopisek 70.3 oznacza pół dystansu Ironmana w milach). Ale co najważniejsze, w czasie zawodów w Gdyni można było zdobyć kwalifikacje na mistrzostwa świata 70.3 w 2016 roku. W przeciwieństwie do pełnego dystansu, gdzie mistrzostwa świata zawsze odbywają się na Hawajach, czempionaty na dystansie 70.3 odbywały się w różnych miejscach Ziemi. Tym razem po raz pierwszy na południowej półkuli. Wybrano piękne miejsce – austarlijskie Sunshine Coast. W Australii miałem już okazję być dwa razy. Pierwszy raz w 2006 roku startowałem w maratonie w Gold Coast, niecałe 200 km od Sunshine Coast. Po raz drugi w 2009 byłem uczestnikiem Olimpiady Weteranów w Sydney. Nie ukrywam, że z chęcią bym pojechał po raz trzeci, aby wystartować w zawodach triathlonowych i to w kraju, gdzie triathlon jest bardzo popularny. Pomarzyć warto, ale jak to osiągnąć?

Na imprezę w Gdyni chętnych było bardzo dużo. Już same zapisy to ogromne emocje. Wszyscy czatowali przy komputerach nie bez przyczyny. Limit 2000 zawodników został wyczerpany w klika godzin. Byłem jednym ze szczęśliwców.

Rozpieszczony wynikami z biegów i kilkoma startami w triathlonie, po cichu liczyłem, że może jakoś uda się powalczyć o kwalifikację na MŚ. Zacząłem od listopada przygotowania i skupiłem się na pływaniu i rowerze i gdy już zapomniałem o maratonach, przy okazji jakiejś rozmowy z Jurkiem padło hasło: a może by tak jeszcze raz na wiosnę spróbować powalczyć z życiówką? Po chwilowym wahaniu, ostatecznie pomyślałem, że nic się nie stanie jeśli przez kolejne trzy miesiące skupię się na bieganiu. W kwietniu pobiegnę maraton i mam potem jeszcze cztery miesiące, aby podszlifować formę do Gdyni.

W marcu w Krakowie na półmaratonie osiągnąłem 1:16:58, czyli podobnie jak rok temu w Warszawie. Forma ciągle była. Pierwszą próbę zaplanowałem na maratonie we Wiedniu. Niestety czegoś brakowało od początku biegu. To nie był mój dzień i biegłem wolniej od rekordu. Po 30 km przeszedłem do marszu, aby za 2 tygodnie spróbować po raz kolejny w Warszawie. Jednak pech mnie nie opuszczał. Na kilka dni przed zawodami zaczęła mi dokuczać rwa kulszowa. Tabletki przeciwbólowe i przeciwzapalne oraz specjalne plastry nie za bardzo pomogły. Ale cóż, słowo się rzekło, próbujemy. Super mi się biegło do 10 km, ale potem zacząłem czuć coraz większy ból w pośladku. Na 15 km z bólem serca, wściekły na wszystko i wszystkich, zatrzymałem się… Do mety było dość daleko i miałem okazję bezkarnie, bez biletu pojeździć metrem warszawskim 😉 Kiedy jechałem przez Warszawę metrem, wielu ludzi pozdrawiało mnie widząc numer startowy na piersi, ale dla mnie to było strasznie dołujące. Nie jestem typem zawodnika, który się poddaje. Byłem nauczony zawsze walczyć do końca, a tu jechała metrem „ofiara”, która nie ukończyła biegu. Jak to bolało…

Ale nie było czasu zbyt długo rozczulać się nad sobą, bo w perspektywie były zawody w Gdyni, a przed nimi jeszcze start w Sierakowie, gdzie odbywały się mistrzostwa Polski na dystansie półironmana. Problem był tylko jeden – rwa kulszowa nie odpuszczała. Na  szczęście bolało mnie tylko podczas biegania, przy pływaniu i rowerze nie czułem problemu. Z nogi na nogę doczłapałem do Sierakowa. Na szczęście miałem solidnie biegowo przepracowaną zimę i forma biegowa ciągle była, ale komfortu biegania za grosz.

Robert_Krzak_15 Robert_Krzak_16 Robert_Krzak_17

W Sierakowie poszło mi nadspodziewanie dobrze. Wywalczyłem wicemistrzostwo Polski, ale przy bieganiu czułem wielki dyskomfort. Nie potrafiłem przyspieszyć. Kiedy tylko próbowałem, to czułem, że zaczyna mnie boleć. I tak mimo tej kontuzji uzyskałem 30 czas biegania na 667 zawodników.

Robert_Krzak_18

Ciąg dalszy nastąpi…

To druga część tej historii. Jeśli ominąłeś poprzednią, znajdziesz ją tutaj.

Może Ci się też spodobać

Przed opublikowaniem komentarza prosimy o zapoznanie się z informacją o przetwarzaniu danych osobowych dostępną tutaj.

napisz coś od siebie

Dodaj komentarz.

Przed przesłaniem formularza prosimy o zapoznanie się z informacją o przetwarzaniu danych osobowych dostępną tutaj