To trzecia część tekstu „Hajerowe Santiago de Compostela”. Jeśli pominąłeś poprzednie, znajdziesz je tutaj:
Czech tylko się uśmiechnął i pokazał gdzie prysznic, który znajdował się w biurze. Tknęło mnie, by sprawdzić sanitariat po wizycie Dyplomowanego i nie myliłem się – zostawił po sobie niezły bałagan. Posprzątałem, pomyłem podłogi i zasłużony odpoczynek . Rano nasi gospodarze przyszli się pożegnać, bo mieszkali nieopodal. Dostajemy na drogę wałówkę i naciskamy na pedały. Miasteczka, zamki – kolorowe i ciekawe – ale czas nie pozwala na podziwianie, więc tylko zdjęcie i ruszamy dalej.
W siódmym dniu wyprawy docieramy do Pilzna. Mamy za sobą ponad siedemset kilometrów. Czym dalej od granicy, czuję się coraz lepiej, bo nowe widoki i jakoś lżej.
Pilzno – Najstarsze ślady osiedli ludzkich na tym terenie datuje się na 5000 lat p.n.e., ale początki dzisiejszego miasta to 1295 Wacław założył osadę, która dzięki dogodnemu położeniu szybko rozwinęła się w ośrodek handlowy.
Na przełomie XVI i XVII przez rok miasto pełniło rolę stolicy kraju – mieszkał tutaj cesarz Rudolf Habsburg Rozwój zahamowała wojna trzydziestoletnia oraz zarazy.
W XIX wieku nastąpił gwałtowny rozwój Pilzna – miasto stało się silnym ośrodkiem przemysłu żelaznego, a główną postacią tego okresu był Emil Skoda , właściciel huty żelaza. Po 1890 huta została przekształcona w zakład zbrojeniowy, a w późniejszym okresie samochodowy.
Już Wacław drugi nadał 260 mieszczanom przywilej warzenia piwa, a na początku XVII wieku było w mieście 26 browarów. Jakość produkcji nie zawsze była wysoka, więc w XIX rada miejska przymusiła browarników do połączenia się i w 1842 założono browar Pilsner Urquell – dzisiejszą wizytówkę Pilzna.
W okresie II wojny światowej Pilzno stało się częścią protektoratu (granica z III Rzeszą biegła za rogatkami miasta) oraz siedzibą władz administracyjnych W 1945 wyzwoliły je wojska amerykańskie, co państwo komunistyczne starało się ukryć przez cały czas swego istnienia.
Rozczarowanie, bo miasto takie sobie. Więc jedno klasyczne piwo, odwiedzenie synagogi żydowskiej i w drogę. Zbieram pieczątki jako potwierdzenie, że przejeżdżałem przez wymienione miejscowości – zeszyt z grubą oprawą zawsze w worku przeciwdeszczowym. Podając by wbito pieczątkę, zawsze uśmiech na twarzy. Dyplomowany ma ze sobą notatnik i olśniło go, że można w ten sposób zbierać pamiątki z podróży. Więc wpadał do biura podkładając brudny notes i mówiąc: „mi tuuu”.
Nocleg przed granicą niemiecką spędzamy w lesie, gdzie szaleją miliony komarów. Co prawda nie kąpałem się kilka dni, komary skutecznie odstraszyły od wskoczenia do sadzawki. Namaczam ręcznik i przecieram ciało. To dobry sposób na odświeżenie się. Bzyczenie szalejących owadów mi nie przeszkadza. Śpię na golasa, bo upał – i w dzień, i w nocy też nie odpuszcza.
Do granicy wiedzie most nad Wełtawą. Ma z jeden kilometr długości, ale jest problem, bo most w remoncie i ogrodzony. Jest co prawda wyjście – nadrobić 70 km. Rozkręcamy zabezpieczenia i przez most prowadzimy rowery. Jeszcze dobrze nie dotarliśmy na drugi brzeg, od razu biegnie w naszym kierunku stróż. Klnie na całe gardło. Faktycznie, głupi pomysł z tą przeprawą, bo wykopki i wąskie przejście, więc rower przepchać na drugą stronę to wielkie ryzyko. Próbuję przeprosić za wtargnięcie i podaję pepikowi rękę, ale mnie odepchnął i straszy policją. Przyznam, że to był głupi pomysł.
Zakupy za resztę koron i przekraczamy granicę Niemiec. To tylko formalność, bo jedynie flaga niemiecka informuje, że jesteśmy na terenie innego kraju. Dyplomowany jak zwykle gdzieś się zawieruszył i zaczynam mieć nadzieję, że gdzieś się zgubi. Na granicy na liczniku 808 km w ciągu ośmiu dni. Wychodzi stówka dziennie, więc nie jest źle.
Upały powyżej czterdziestu stopni, więc każda sadzawka czy rzeczka po drodze to okazja, by się ochłodzić. Samotne drzewko owocowe z czereśniami, drugie z wiśniami, puste pola dookoła. Więc zostawiam rower i dawaj zajadać się pysznościami. Podjeżdża Mercedes starszego typu, wyskakuje Helmut i zaczyna po niemiecku wyzywać mnie od polskich świń. Nikomu nic nie ukradłem, drzewo stoi przy drodze. Wziąłem tylko kilka czereśni, tym bardziej że na ziemi było aż czerwono od spadających dojrzałych owoców. Bardziej mi się wydawało, że koleś chce mi tylko dokopać. Próbuję załagodzić sprawę wyciągając miedziaki z Polski, czym go jeszcze rozwścieczyłem. Stanąłem na baczność wyciągając prawą dłoń i krzycząc: ja wol main firer. On czerwony jak burak mrucząc pod nosem wskoczył do samochodu i odjechał.
Ciąg dalszy nastąpi…
napisz coś od siebie