Alpejskie marzenie

Siedząc na tylnim siedzeniu samochodu pewnego mrocznego, mroźnego i grudniowego wieczora wdzieraliśmy się coraz wyżej w szwajcarskie góry położone na północ od malowniczej miejscowości Nyon. Czując wówczas jedynie zmieniające się ciśnienie w uszach uświadamiałem sobie, że jesteśmy na dość sporej wysokości, jednak nigdy bym nie przypuszczał, że pół roku później będę frunął zwiewnie tą samą drogą w przeciwnym kierunku na dwóch kółkach by spełnić swoje marzenie, alpejskie marzenie.

Rejon:           Alpy włoskie, francuskie i szwajcarskie

Autor:           Mateusz Dąbrowski

Dystans              – 1162,4 km

Kalorie               –   46008 kcal

Przewyższenie    – 44205 m

Uczestnicy         –   Ja i Sławek

Termin               –    13-22. 06.2008


Ta krótka podróż samochodem miała miejsce pod koniec grudnia 2007 r., kiedy to z grupą przyjaciół i moją dziewczyną braliśmy udział w spotkaniu młodych wspólnoty Taize, która wówczas zgromadziła się w szwajcarskiej Genewie. Za kierownicą siedziała nieodżałowana Christine, która wiozła nas do swojego domu położonego w niezwykle malowniczym miejscu wysoko w górach szwajcarskiej Jury. Gdy kolejnego dnia rankiem zszedłem do salonu, ujrzałem przez okno zapierający dech w piersiach widok. Gęsta mgła śnieżnobiałych chmur spowiła całą okolicę, a z niej wyrastały majestatyczne szczyty Alp szwajcarskich, francuskich i włoskich. Górę nad nimi brał jednak jeden, najwyższy w Europie i niepowtarzalny – Mont Blanc. Choć nie z Arzier, bo tak nazywała się nasza miejscowość, a z pobliskiej Genewy w 1833 r. Juliusz Słowacki, natchniony widokiem śnieżnego kolosa opisał wielką przemianę Kordiana na szczycie Mont Blanc, to nie ma się co dziwić, bo widok jest naprawdę niezwykły.

Jakiś czas po powrocie z nie pozwalającej o sobie zapomnieć przygody w Szwajcarii, zrodził się pomysł zorganizowania rowerowej wyprawy w te piękne, górskie tereny. Myśl o jej realizacji dojrzewała stopniowo, jednak równocześnie wraz ze studiowaniem map i literatury, apetyt na powrót w tamte rejony stawał się coraz większy. Byłem wtedy na czwartym roku studiów i musiałem połączyć zarówno naukę, jak i przygotowania do wyprawy. Wspaniale było  wstawać przed 6 rano po to, żeby przed rozpoczynającymi się przed południem zajęciami wykręcić kilkadziesiąt kilometrów. Choć w rejonie Olsztyna nie miałem zbyt wielu podjazdów na których mógłbym doskonalić górską jazdę, więc robiłem to na krótkich hopkach, które w żaden, nawet najmniejszy sposób nie przekładały się na to, co miało nas spotkać za kilka miesięcy. No ale jak się nie ma co się lubi, to się lubi co się ma. Tak więc chcąc nie chcąc, trenowałem na tym, co dała natura.

Z kolei wiedziałem, że Sławek też ostro trenował w swoich Górach Świętokrzyskich w okolicach Ostrowca, co mobilizowało mnie do częstszego wsiadania na rower nawet wtedy, kiedy zupełnie nie miałem ochoty. Pewnego dnia, kiedy rozmawiałem ze Sławkiem, ten powiedział mi, że podjechał pod górę na Święty Krzyż (6 km) trzy razy z rzędu na najtwardszym przełożeniu (53/23). Wtedy już wiedziałem, że nie mam większych szans jadąc z nim pod górę, bo jak tu dać radę, kiedy ma się w okolicy jeden podjazd o długości pół kilometra. Nie traciłem jednak nadziei.

Col du Galibier, Col de l’Iseran czy Col de la Bonette – to alpejskie przełęcze sięgające niebiańskich wysokości ponad 2500 m., a więc więcej niż najwyższy szczyt Polski – Rysy (2499 m). Kiedy przeglądaliśmy profile tych legendarnych podjazdów, włos jeżył nam się na głowie i każdy z nas zadawał sobie pytanie „Czy dam radę?” No bo jak można jechać non stop pod górę 15, 20 czy 30 kilometrów… Czasami pojawiały się wątpliwości czy nie rzucamy się z motyką na księżyc, ale do odważnych świat należy, więc trzeba atakować i nie poddawać się na starcie.

Kwestia logistyki. Jak jeździć rowerem szosowym tak wiele kilometrów skoro nie ma się żadnych sakw, a jedynie torbę podsiodłową, do której można włożyć co najwyżej dętkę i ewentualnie jakiegoś batona. Wstępnie planowaliśmy rozpoczynać i kończyć nasze etapy w jednej bazie, jaką miała być miejscowość Arzier w Szwajcarii. Wokół niej co prawda piękne tereny i kilka przełęczy, ale to, co interesowało nas najbardziej – znajdowało się 200 – 300 km na południe. Nie było więc możliwości robienia wypadów jednodniowych. Ta koncepcja upadła. Co zrobić, żeby zabrać ze sobą najpotrzebniejsze rzeczy na taką eskapadę? Odpowiedź jest oczywista – kupić sakwy, albo jeszcze lepiej, dokupić trzecie koło po bokach którego są one zamontowane. Niestety, nie mieliśmy ochoty jeździć z sakwami, bo to się nie godzi na rowerze szosowym, a dwa, że w znacznym stopniu ograniczyłoby to naszą prędkość, a i w konsekwencji dystans dzienny, a to z kolei musiałoby się przyczynić do skrócenia całej naszej wyprawy. Odpada. Rozwiązaniem stał się mały plecaczek rowerowy. Taki, jak to mają rowerzyści górscy, którzy w takim oto „camelbacku” wożą przede wszystkim napój izotoniczny, który popijają podczas jazdy za pomocą specjalnej rurki, która znajduje się w okolicach obojczyka. Fajny i ciekawy patent. Trzeba więc było zaopatrzyć się w tego typu sprzęt, bo w nim mieliśmy wozić cały nasz dobytek. Worek na napój znajdujący się w plecaku zostawiliśmy w domach. Choć ani Sławek, ani ja, nie jeździliśmy nigdy z plecakami, to nie było innego wyjścia. Zdawaliśmy sobie sprawę z tego, że plecaki muszą być wygodne, bo trudno sobie wyobrazić jazdę z uwierającym i uciskającym garbem, o którym wraz z pokonywanymi kilometrami myślałoby się co najwyżej tyle, gdzie by go tu jak najszybciej wyrzucić. Plecak był naprawdę niewielki, liczył łącznie 8-10 l, a rzeczy które musieliśmy koniecznie zabrać (ograniczając się naprawdę do minimum) było, wierzcie mi, sporo. Pompka, dętki, imbusy, zapasowy strój kolarski (koszulka i spodenki), lekkie dresy, bluza, koszulka (wszystko ze sztucznego materiału, które po złożeniu i związaniu zajmowały tyle miejsca co pięść), napój izotoniczny (isostar w tabletkach, proch za dużo zajmował), skarpetki, bielizna, szczoteczka do zębów, mała pasta, dokumenty, portfel, małej objętości klapki (to bardzo istotna rzecz, choć sporo zajmowała; rozważaliśmy nawet kwestie zaopatrzenia się w specjalne foliaki, w jakich to zagina się po korytarzach szpitalnych, ale ze względu na wysoką „zużywalność” i mały komfort odpuściliśmy), krem przeciwsłoneczny, aparat fotograficzny, ładowarka do niego, telefon, druga ładowarka, mapy, kurtka przeciwdeszczowa, koszulka do spania – to chyba było wszystko. Nazbierało się. Owe plecaki mają w sobie tę zaletę, że posiadają dwa pasy; biodrowy i piersiowy, po zapięciu których nie lata on na wszystkie strony i można śmiało jeździć na stojąco.

Kwestia transportu również pozostawała do rozstrzygnięcia. Z pewnością najwygodniejszą formą dotarcia do Arzier byłby przelot samolotem. I właśnie z usług linii lotniczych chcieliśmy skorzystać. Zmiana nastąpiła po przeczytaniu na forach internetowych licznych wpadek podczas transportu roweru. Spotkałem się z sytuacjami, że gość poleciał do Hiszpanii, a jego rower do Stanów. Inny hit, kiedy po zakończeniu lotu cyklista mógł co najwyżej posklejać taśmą jednoślada, bo ku jego zdumieniu ( i pewnie lekkiej irytacji) jego maszyna nie składała się z jednej, a z dwóch części.

By uniknąć podobnych wrażeń, zrezygnowaliśmy z samolotu na rzecz autokaru. Podróż nim nie należy do najprzyjemniejszych. Była to jednak alternatywa bezpieczna dla naszych rowerów, które nie miały prawa ucierpieć podczas transportu. Aby tak się stało, należało zakupić w tym celu solidne walizki rowerowe. Zdecydowaliśmy, że będą to walizki niemieckiej firmy Radon. Były ogromne, w środku wyścielane czymś w rodzaju gąbki, a do tego wyposażone w dwa pasy, które pozwalały unieruchomić ramę. Koła jechały oddzielnie – we wzmacnianych pokrowcach także tego producenta. Aby zmieścić ramę do walizki, należało jedynie odkręcić koła. Posiadała ona również pomocną rączkę i kółka, dzięki którym całość stawała się lekka. Waga walizki wynosiła około 14 kg.

Kupując bilety na autokar oczywiście zaznaczyliśmy, że będziemy chcieli przewieźć takie potwory, na co firma przewozowa wyraziła zgodę, choć kierowca zobaczywszy monstrum w dniu wyjazdu stwierdził jednoznacznie: „Ja tego nie wezmę”.

Czując się nie najgorzej pod względem kondycyjnym zbliżał się dzień wyjazdu – 11 czerwca 2008. Pamiętam, że jeszcze dzień wcześniej miałem egzamin, który udało się szczęśliwie zaliczyć i następnego dnia siedziałem już w autokarze po wcześniejszej ostrej wymianie zdań z kierowcą, który nie okazał entuzjazmu z powodu mego bagażu. Skończyło się na dopłacie. Cała Podróż trwała „jedyne” 40 godzin. Rozpocząłem ją z Olsztyna, natomiast Sławek wystartował z Ostrowca Świętokrzyskiego. Punkt przesiadkowy znajdował się w Oławie, gdzie też się spotkaliśmy i od tej miejscowości jechaliśmy już razem. Kierowcy drugiego autokaru byli niezwykle życzliwi i sami szukali rozwiązania, dlatego nie było żadnych problemów z tobołami.

Jak to w życiu bywa, wszystko co jeździ, może się kiedyś zepsuć. Ale dlaczego akurat nam i akurat teraz? W Niemczech coś się sypnęło i trzeba było zjechać do serwisu. Kierowcy twierdzili, że defekt nie jest poważny, jednak nie posiadali odpowiedniego sprzętu by go naprawić, a sąsiedzi zza Odry nie chcieli go użyczyć i sami usuwali usterkę. Bagatela, około 5 godzin. Nie mielibyśmy nic przeciwko, gdyby nie to, że 13 czerwca miał być pierwszym dniem naszej wyprawy, a takie poślizgi mogły poważnie pokrzyżować nasze plany. Z Christene, naszą szwajcarską gospodynią, byliśmy wstępnie umówieni w Genewie, ale podczas naszej podróży uznała, że lepiej i bliżej będzie gdy wysiądziemy w Lozannie. Co prawda chwilkę na nią czekaliśmy, jednak powodem spóźnienia okazały się korki.

Wielką zagadką była pogoda. Kiedy tak czekaliśmy na parkingu w Lozannie na Christine, przywitał nas ulewny deszcz. Na szczęście nasza gospodyni lada moment przyjechała i w rzęsistym deszczu prędko pakowaliśmy walizki do bagażnika. Nasz niepokój wzbudził fakt, że niestety warunki pogodowe okazały się nienajlepsze. Pada od ponad tygodnia, a i prognozy na najbliższy czas nie zapowiadały się optymistyczne. Na to nie mieliśmy jednak wpływu. Z nadzieją w sercach czekaliśmy na szybką poprawę. Do malowniczego Arzier dotarliśmy wieczorem. Nasi mili przyjaciele z kraju zegarków i czekolady przygotowali kolację, przy której wyjaśnialiśmy im plan naszej wyprawy.

Nie mogliśmy jednak zbyt długo dyskutować, ponieważ czekała nas jeszcze zabawa z wypakowywaniem i montażem rowerów oraz zapakowaniem do plecaków wszystkiego, co będzie nam niezbędne na najbliższych 10 dni. Zmęczeni długą podróżą, ale z wielką radością i respektem przed tym, co miało się wydarzyć w najbliższych dniach, położyliśmy się spać. Dreszczyk emocji przed wielką przygodą mnie nie opuszczał, mimo to, udało się szybko zasnąć.

Na wyprawę przeznaczyliśmy 10 dni. Trasa została ustalona już w maju, kiedy pojechałem do Sławka trenować w Górach Świętokrzyskich. Pogoda nawet dopisała, ale dopadły mnie problemy żołądkowe, które w dużym stopniu pozbawiły mnie radości jazdy. Trasa alpejska przypominała pętlę i wstępnie miała liczyć około 1000 km. Naszym celem było zaliczenie możliwie jak największej (oczywiście w granicach rozsądku) liczby wysokogórskich, alpejskich przełęczy we Francji, Szwajcarii i Włoszech. Często były to legendarne podjazdy, które wielokrotnie gościły kolarzy podczas wyścigów Tour de France, Dauhine Libere czy Tour de Swiss. Planując trasę, góry były naszym priorytetem – chcieliśmy zdobyć je wszystkie. Koniecznie chcieliśmy też odwiedzić magiczne i cudowne miejsce, jakim jest la Salette – przepięknie położone w górach, odludne, spokojne i zachęcające do refleksji sanktuarium Maryjne. Zbliżał się poranek 13 czerwca – dzień startu.

Dzień 1.          13 czerwca 2008               Arzier à Thones

Dystans – 149,3 km

Czas-                                   6:37:48

Kalorie –                              5439 kcal

Prędkość max – 68,7 km/h

Prędkość średnia –             23,2

Przewyższenie w górę – 1445 m

Przewyższenie w dół – 1690 m

Łączne przewyższenie – 3135 m

Przełęcze – Col de la Givrine – 1232 m

Pobudka wcześnie rano. Nasza szwajcarska rodzina udała się już do pracy, dzieci do szkoły, a my zostaliśmy sami. Biegnę do okna w kuchni z którego rozpościera się fenomenalny widok na leżące pod nami Jezioro Genewskie nad którym majaczą ośnieżone alpejskie szczyty. Można pozazdrościć widoków z tego okienka. Z reguły widać także mityczny Mont Blanc, jednak tym razem chmury spowiły „Białą Górę”. Na szczęście pogoda była zupełnie inna niż poprzedniego dnia; słońce przebijało się przez chmury. Była nadzieja. Pospiesznie spakowaliśmy ważne rzeczy do naszych plecaczków bacząc, by nie pominąć niczego ważnego. Solidne śniadanie, isostar w bidonach, licznik włączony i wyruszamy na przygodę życia. Pierwsze kilometry naszej eskapady skierowaliśmy w przeciwnym kierunku niż początkowo zamierzaliśmy, a to z tego względu, że miałem nadzieję, iż zdążymy wdrapać się na pobliską przełęcz leżącą na zachód od Arzier i jednocześnie uda nam się dotrzeć do zamierzonego miejsca noclegu – Sevrier. Tak więc zamiast w kierunku południowym, ku Alpom, ruszyliśmy w górę na zachód, ku granicy francuskiej. Nie braliśmy ze sobą plecaków, gdyż po zdobyciu pobliskich przełęczy chcieliśmy wrócić tą samą drogą i wówczas obciążyć się garbem firmy High Sierra. Arzier leży na wysokości 850 m. w połowie pnącej się w górę drogi między Jeziorem Genewskim, a przełęczą Col de la Givrine . Na dzień dobry zaserwowaliśmy więc sobie ostrą wspinaczkę. Było dość chłodno, co zmusiło nas do założenia przeciwwietrznych pelerynek. Po kilku kilometrach górskiej i rześkiej rozgrzewki minęliśmy miejscowość St. Cergue leżącą na wysokości 1047 m. Po następnych 40 minutach wspinaczki zdobyliśmy pierwszą przełęcz w tym roku – Col de la Givrine 1232 m. Co prawda nie był to gigant, ale z większą werwą i zapałem ruszaliśmy na podbijanie kolejnych szczytów. Będąc wówczas bardzo blisko granicy szwajcarsko – francuskiej uznaliśmy, ze warto odwiedzić miasteczko La Cure, które leży po obu jej stronach. Pora wracać do bazy. Nie zajęło nam to specjalnie dużo czasu, gdyż teraz droga prowadziła ciągle w dół. Po zabraniu plecaków opuszczamy na 10 dni nasze piękne Arzier z nadzieją, że cali i zdrowi niedługo tu wrócimy. Umówiliśmy się z Christen, że klucze od domu oddamy jej w Nyon, miasteczku położonemu nad brzegiem jeziora Lemańskiego (Genewskiego), w którym znajduje się siedziba Europejskiej Unii Piłkarskiej UEFA oraz Światowej Organizacji Koszykarskiej FIBA. W Nyon odbywają się losowania Ligi Mistrzów, Mistrzostw Europy w piłce nożnej i wielu innych rozgrywek. Do Nyon mieliśmy ok. 15 km drogą prowadzącą w dół, gdyż siedziba UEFA leży na 400 m wysokości. Podczas zjazdu towarzyszyły nam wspaniałe widoki wyłaniającego się co nuż zza drzew Jeziora Genewskiego. Oddaliśmy życzącej nam powodzenia Christien klucze i pospiesznie, bo czas nie był dla nas łaskawy, ruszyliśmy ku Genewie. Co ciekawe, wzdłuż 25 – kilometrowej drogi prowadzącej do Genewy, tuż przy Jeziorze Lemańskim, biegnie droga specjalnie przeznaczona dla cyklistów, takich jak my. W Genewie znajduje się najwyższa na świecie fontanna, która z otaczającego ją jeziora wybija strumień wody na niebagatelną wysokość 130 m. W Genewie niedługo miały się rozpocząć piłkarskie Mistrzostwa Europy w Piłce Nożnej, o czym przypominały liczne afisze i ozdoby, a szczególnie balonowa piłka unosząca się nad gigantyczną fontanną. Mieliśmy mały problem ze znalezieniem drogi prowadzącej do granicy z Francją, ale zmysł orientacji Sławka sprawdził się tutaj znakomicie. Po chwili minęliśmy granicę na której celnicy pytając dokąd jedziemy, tylko uśmiechnęli się do siebie i wskazali nam drogę, gdy odpowiedzieliśmy, że jedziemy na Galibier, Lautaret, Alpe d’Huez. To chyba jednak małe szaleństwo. Minąwszy granicę po chwili wyłoniły się emanujące dostojeństwem i budzące szacunek pierwsze alpejskie szczyty. Kierujemy się prosto w ich serce. Tak długo czekaliśmy na tę chwilę, aby dotknąć i poczuć prawdziwy smak Alp, które znaliśmy jedynie z opowiadań i lekcji geografii. A teraz stoimy tuż przed ich wrotami. Jechaliśmy drogą D205 w kierunku leżącego u podnóży Mont Blanc, Chamonix, oddalonego o 70 km. Jednak nasza droga prowadziła w przeciwnym, bo zachodnim kierunku, ku miejscowości Bonneville. Choć wstyd się przyznać, to nie mieliśmy porządnej mapy i już podczas pierwszego dnia dane nam było zabłądzić. Na szczęście nie nadłożyliśmy wielu kilometrów i po krótkiej konsultacji z tubylcami wróciliśmy na właściwy tor. Muszę przyznać, że ciężko jest zapomnieć serce walące z częstotliwością od 200 do 224 uderzeń na minutę przez ponad 1,5 godziny, bynajmniej nie z powodu morderczego tempa pod górę. Choć częstoskurcze łapały mnie już wielokrotnie, to tak długiego ataku jeszcze nigdy nie miałem. Po półtorej godzinie jazdy w takim stanie, na pół przytomny musiałem się zatrzymać. Zdjąłem mojego Polara z kierownicy i ku mojemu zdumieniu puls nadal przekraczał 200 uderzeń na minutę, mimo że siedziałem pod jakimś sklepem i nie wykonywałem żadnych czynności poza oddychaniem. Po kilku minutach tętno się uspokoiło i wróciło do normalnego poziomu. Do dzisiaj nie wiem, co się wówczas stało. Być może to Alpy wywołują u mnie „szybsze bicie serca”. Cała ta sytuacja trochę mnie zaniepokoiła, ale w kolejnych dniach wszystko było ok. Z Bonneville zmieniliśmy drogę na D12, która poprowadziła na drugą w tym dniu niewysoką przełęcz – Col de St. Jean de Sixt [956 m.]. Z przełęczy droga zmieniała się na D909 prowadząca do naszej bazy. Przez chwilę wpatrując się na zatopione w chmurach i zaśnieżone pobliskie szczyty nabraliśmy ochoty, aby wdrapać się na znaną przełęcz Col de la Colombiere [1613 m.], do której było niespełna 15 km. Jednak nasz plan i tak został nadwyrężony na początku dnia, dlatego musieliśmy odmówić sobie tego smakowitego kąska. Z myślą o szukaniu noclegu ruszyliśmy do Thones. Do tej malowniczej miejscowości dotarliśmy ok. 19. Pierwsza próba znalezienia noclegu ni powiodła się, gdyż właściciel hotelu zażyczył sobie, o ile dobrze pamiętam 45 euro za osobę. Kolejna próba okazała się już szczęśliwa. Na campingu Le Trejeux wynajęliśmy domek z pełnym wyposażeniem w cenie ok. 24 euro, co napawało nas niebywałym optymizmem na kolejne dni. Było już po 19, dlatego szybko raz jeszcze wsiedliśmy na rowery aby zrobić zakupy. Mieliśmy naprawdę sporo szczęścia, bo większość marketów choć jest zamykana o 19 30, to znaleźliśmy jeden czynny do 19 50. Żyjemy! Pierwszy dzień naszych zmagań z przedmurzem alpejskim za nami.

Dzień 2.          14 czerwca 2008           Thones à St. Alban des Villards

Dystans – 156,6 km

Czas-                                   8:13:41

Kalorie –                              5444 kcal

Prędkość max –                   65,3km/h

Prędkość średnia –             20,7

Przewyższenie w górę – 3185 m.

Przewyższenie w dół – 2770 m

Łączne przewyższenie – 5955 m

Przełęcze:                     Col du Leschaux – 900 m; Col du Frene – 950 m; Col du Champlaurent –   1116m; Col du Grand – Cucheron – 1188m.

Ten dzień na długo utkwił nam w pamięci. Był swoistą lekcją pokory i szacunku, jaki zawsze należy okazywać górom. Choć rozpoczął się jak każdy inny, to finał napędził nam niemało strachu. Pogoda dopisała; po niebie przesuwały się liczne chmury, jednak nie przyniosły z sobą deszczu. Po solidnym śniadaniu, które jest podstawowym posiłkiem kolarza, wyruszyliśmy drogą D909 w kierunku Menton Saint Bernard. W tym rejonie wachlarz wyboru dróg jest bardzo szeroki i możliwości jest wiele. Wybraliśmy drogę wzdłuż malowniczo położonego jezioro Lac d’Annecy, która ciągnęła się przez kilkanaście kilometrów. Niesamowicie soczysta zieleń wzgórz z turkusowym kolorem wody tworzyła niezwykłą scenerię, w której poruszanie się na dwóch kółkach wciągając krystalicznie górskie powietrze stanowiło czystą przyjemnością. Jezioro Annecy okrążyliśmy od strony południowej, po czym dotarliśmy do miejscowości Sevrier, która to według naszego pierwotnego planu miała być pierwszą bazą noclegową. Drogę do Sevrier pokonaliśmy w ekspresowym tempie ze względu na kolarza, którego spotkaliśmy w okolicach wspomnianego jeziora. Jego łydka przypominała końską, a nowy strój Caisse d’Epargne pozwalał sądzić, że gość ma czym urwać łańcuch i jazda na rowerze nie jest mu obca. Z pewnością był zaskoczony naszymi garbami i tempem które zaczęliśmy na zmianę narzucać. Choć obrał taktykę nie dawania zmian (być może z grzeczności), to i tak bardzo nam pomógł wskazując właściwą ścieżkę. Godnym odnotowania był fakt, że do Sevrier [456 m.] jechaliśmy we trzech po specjalnej drodze przeznaczonej tylko dla rowerzystów. Ach, cóż to była za ścieżka… Droga rowerowa lepsza niż nie jedna autostrada w Polsce. Setki cyklistów na asfalcie przypominającym lustro. Pamiątkowa fotka z naszym miłym gościem na pożegnanie, bo gdy dowiedział się, że jedziemy na przełęcz Col de Leschaux [900 m.], wolał wybrać inną drogę. Na tę niewielką przełęcz prowadziła piękna choć dość długa [11,9 km] i niezbyt stroma [średnie nachylenie 3,7%] droga, z której mogliśmy z coraz to większych wysokości podziwiać leżące pod nami jezioro. Po około 40 minutach płynnej jazdy podczas której minęliśmy kilku kolarzy stanęliśmy na szczycie. Pamiętam tę przełęcz, ponieważ wjeżdżało mi się na nią wyjątkowo lekko i ciągle na przełożeniu 39/19. Po krótkim odpoczynku czekał nas 7 – km zjazd do Le Pont. Tutaj musieliśmy się rozstać z drogą D912 i zamienić ją na D911, która przez miejscowość Le Chatelard zaprowadziła nas na kolejną i podobną pod względem wysokości i nachylenia przełęcz – Col du Frene [950 m.] Na trasie ruch bardzo skąpy, tylko my i machający do nas zza szyby kierowca czerwonego Ferrari zakłócaliśmy bezkresny spokój górskiego krajobrazu. Po przecięciu autostrady i dotarciu do Chamoux sur Gelon rozpoczęła się prawdziwa droga przez mękę. Choć podczas tej i innych wypraw drapałem się na wiele różnych przełęczy, to jednak żadna nie była tak trudna jak Col du Champlaurent [1116 m.] I choć jej nachylenie okazało się wcale nie należące do bardzo trudnych, to mimo wszystko zarówno dla mnie, jak i dla Sławka była to przełęcz z rodzaju tych, które to „nie pozwalają po sobie jeździć”. Jej średnie nachylenie 8,2 % (max 11,5%) przy blisko 10 km wspinaczki, 806 metrach przewyższenia  i 90 km w nogach dały znać o sobie. Po chwili odpoczynku czekał nas bardzo krótki zjazd do les Granges i kolejny podjazd pod Col du Grand Cucheron [1188 m.] Ten 4 –km „hopek” o średnim nachyleniu 7,8%, 314 m. w pionie, goszczący w tegorocznym wyścigu „Dauphine Libere”, nie był już tak ciężki. Trudy wspinaczki wynagrodził nam 11,6 km zjazd do la Corbiere, po którym znowu znaleźliśmy się na wysokości 383 m. Chwilami nachylenie przekraczało 13 %. Dalej drogami D75, D1006 i D927 dotarliśmy już solidnie zmęczeni do La Chabre, skąd po minięciu rzeki droga przez 21,3 km prowadziła w górę na gigantyczną przełęcz Col du Glandon [1924 m.] Niestety decyzja o dalszej jeździe, a było już zdrowo po 17, wpędziła nas w niezłe tarapaty. Nie przewidzieliśmy, że droga ciągle będzie piąć się ku górze. Nie mieliśmy już wówczas nic do jedzenia, wody w bidonach zostało na kilka łyków, a sił już dawno nie było. Decyzja o kontynuowaniu dalszej jazdy okazała się wielkim błędem. Jechaliśmy dosłownie „na oparach” i tylko myśl o noclegu i czymś do zjedzenia pchała nas ku górze. W końcu zatrzymaliśmy się. Chcieliśmy zjechać w dół, ale to było już ładnych kilka kilometrów i szkoda by było jutro znowu pokonywać ten sam odcinek, a przecież musi być niedaleko jakaś choćby mała wioska po drodze. Postanowiliśmy, że jedziemy dalej, a gdyby jechał jakiś samochód, chcieliśmy go zatrzymać. Na szczęście po kilkuset metrach morderczej ze względu na kompletny brak prądu wspinaczce ujrzeliśmy tabliczkę St. Alban des Villards. Sławek zszedł z roweru i prowadził, a ja pojechałem rozejrzeć się za czymś do spania, nie myśląc nawet o jakimś sklepie. Niestety w tej małej, górskiej wiosce nie było prawie nikogo, poza gościem naprawiającym dach, który na hasło „hotel” rozkładał bezradnie ręce. Ostatecznie w akcie desperacji zdecydowaliśmy się wyciągnąć naszą „kartkę ratunkową”, na której po francusku było napisane kim jesteśmy i że szukamy noclegu. Sporządzenie tej krótkiej informacji jeszcze przed wyjazdem z Polski okazało się dobrą decyzją. Po krótkiej i przymusowej eksploracji wioski udaliśmy się w kierunku domku, przed którym siedziała sędziwa para. Początkowo byli mocno zaskoczeni naszą obecnością i stanem z pewnością też, gdyż ledwo trzymaliśmy się na nogach. Tak słabo jak wtedy jeszcze nigdy się nie czułem. Byliśmy kompletnie wyczerpani. Napotkani Francuzi nie sprawiali wrażenia skorych do pomocy, ale po przeczytaniu krótkiej informacji, gość zaczął gdzieś wydzwaniać. Po chwili przynieśli nam kawałek jakiegoś sera do zjedzenia, po czym zaprowadzili nas do czegoś w rodzaju „domu kultury”. Płacimy z góry po 20 euro i prosimy o jakikolwiek posiłek. Dostaliśmy jedynie skromny kawałek chleba, ale dobre i to. Nie do końca najedzeni, nie wiedzieliśmy, kiedy zamknęły nam się oczy.

Dzień 3.            15 czerwca St. Alban des Villards à Valloire

Dystans – 78,2 km

Czas-                                   7:58:25

Kalorie –                              3648 kcal

Prędkość max – 62,3 km/h

Prędkość średnia – 10,2 km/h

Przewyższenie w górę – 2400 m.

Przewyższenie w dół – 2240 m

Łączne przewyższenie – 4640 m

Przełęcze: Col du Glandon [1924 m.], Col de la Croix de Fer [2067 m.],

Col du Mollard [1638 m.], Col de Telegraphe [1566 m.].

Noc minęła szybko pomimo tego, że położyliśmy się spać o „prawie” pustych żołądkach. Pierwsze myśli po przebudzeniu podpowiadały – nigdy więcej jazdy o pustym baku i tak późnej godzinie. Zdecydowaliśmy, że jeździmy maksymalnie do godziny 19, nie bacząc na to, ile kilometrów zostało do noclegu. St. Alban leży na wysokości 1100 m. i jest niewielką wioską, w której nie ma żadnego sklepu, a nawet jeśli jest, to o tak wczesnej porze z pewnością był zamknięty. Szybko zgarnęliśmy nasze graty i przed 8 ruszyliśmy ku największej jak do tej pory stojącej na naszej drodze przełęczy – mitycznej Col du Glandon [1924 m.] Priorytetem była kwestia śniadania i nadzieja, że w najbliższej miejscowości znajdzie się choć jeden otwarty bar. Tym bardziej, że była niedziela. Szczęście nam dopisało, bo po niespełna 1 km w wiosce Saint Colomban des Villards czynna była niewielka restauracja. Choć ku naszemu zdziwieniu nie serwowali tam przed 9 rano spaghetti, to musieliśmy się zadowolić typowo francuskim, kontynentalnym śniadankiem. A składało się ono z małych bagietek, dżemu w pojemniczkach dla krasnali, płatków z mlekiem, rogalika i gorącej czekolady. Ten zestaw nas nie usatysfakcjonował i zmuszeni byliśmy zamówić kolejny. Kiedy po skonsumowaniu podwójnego śniadania nasze żołądki po wczorajszym poście domagały się kolejnej porcji, musieliśmy się zadowolić jedynie kilkoma batonami, bo ekspedientka dała nam do zrozumienia, że nie będzie już dokładki. No cóż, obawa znacznego spadku kalorii i cukru z doświadczenia dnia wczorajszego wzięła górę nad umiarkowaniem szczególnie w jedzeniu. Teraz, posilonych i pokrzepionych, czekała nas 11 – kilometrowa wspinaczka na Col du Glandon. Prowadzi na nią wąska droga, która przez długi czas pnie się przez las. Po opuszczeniu granicy lasu ukazały się przed nami ośnieżone szczyty. Pogoda nie była co prawda idealna; niebo spowiły gęste chmury, ale nie padało. Cały podjazd licząc od La Chambre liczy 21, 3 km przy średnim nachyleniu 6,9 % i przewyższeniu 1472 m w pionie. Po niespełna godzinie wspinaczki dotarliśmy na szczyt naszej pierwszej wysokogórskiej przełęczy. W oddali rysowała się już licząca 2,5 km droga na kolejną, tym razem przekraczającą magiczną barierę 2000 m przełęcz – Col de la Croix de Fer [2067 m.] Widok z przełęczy Żelaznego Krzyża, która często gości wyścig Tour de France był kapitalny. Duże wrażenie robią trzy wierzchołki górskie przypominające koronę, jednak nie pomnę, jaka była ich nazwa. Po rozgrzaniu się gorąca herbatą w tamtejszym schronisku i nacieszeniu oczu widokiem pięknej maszyny Pinarello Prince z pofałdowanymi widełkami i widelcem zjechaliśmy do Saint Sorlin d’Arves na wysokość 1500 m niezbyt szybkim, za to dość krętym zjazdem. Kolejnym celem na mapie była miejscowość Saint Michele de Maurienne. Jednak aby tam dotrzeć najkrótszą drogą, należało opuścić w Bellevile drogę D926 i skierować się na boczną ścieżkę D80 przez 6 km prowadzącą na kolejna przełęcz Col  du Mollard [1638 m.], a więc niewiele przewyższającą naszą karkonoską Śnieżkę. Nie była to przełęcz z rodzaju „trzymających”, bo jej przewyższenie wynosi z Bellevile jedynie 403 m. Droga ta nie należy do często uczęszczanych i pnie się w górę pomiędzy okolicznymi wioskami. Na górze widoki nie przysparzają o zawrót głowy, dlatego po symbolicznej fotce ruszyliśmy w drogą prowadzącą przez blisko 17 km w dół do Maurienne. Po kilku serpentynach musieliśmy się jednak zatrzymać, bo Sławek złapał gumę. Niestety nie mieliśmy zapasowej opony, a jedynie kilka dętek, które w tych okolicznościach nas nie urządzały, ponieważ w oponce można było dostrzec dość spora dziurę. Zmieniliśmy dętkę i ruszyliśmy z nadzieją, że wytrzyma. Sławek stracił rezon, a i przyjemność jazdy nie była już tak wielka. Nie ma się jednak co dziwić, kiedy w każdej chwili niewielki kamyk czy choćby szkło mogło wejść w oponę i ponownie przebić dętkę. Powoli zjechaliśmy do Villargondran, skąd równoległą ścieżką wzdłuż autostrady dotarliśmy do Maurienne. Również tutaj, podobnie jak przed przełęczą Glandon, szukaliśmy jakiego baru, bo droga przed nami była jeszcze daleka, a na dodatek prowadziła znowu ostro w górę. Chcąc nie chcąc, poszukiwania zakończyły się typowo „kolarskim posiłkiem”, bo podwójnym zestawem w McDonalds’e. Pogoda nie wróżyła nic dobrego; niebo było przykryte gęstymi chmurami z których w każdej chwili mogło pokropić. Z Maurienne czekała na nas gigantyczna wspinaczka na przełęcz, której szczyt przewyższa nasze Rysy i majaczy na wysokości [2645 m]. Przed nami 35 km podjazdu z krótkim, 5 – kilometrowym zjazdem z Col du Telegrach [1566 m.] do narciarskiego kurortu Valloire [1430 m.]. Jednak problemy techniczne Sławka dały znać o sobie jeszcze przed  Telegraphem. Kolejna guma i lekka desperacja, bo niestety nie było nigdzie sklepu rowerowego. Opatrzność Boża jednak nad nami czuwała, bo oto sędziwy kolarz o numerze startowym 1867, przemierzający pełną trasę Tour de France widząc nas w kłopocie, zatrzymał się. Sławek kupił od „Edka”, bo tak go nazwaliśmy, nową oponę Continentala (22 mm), co od razu poprawiło nam humory. Po krótkiej chwili udało mi się zatrzymać busa zmierzającego na przełęcz. Pokazałem temu miłemu francuzowi brudne ręce, po czym on niespodziewanie zawołał nas do siebie, wskazał na wielką beczkę z wodą i płynem, pozwalając zmyć z siebie brud jaki powstał ze zmieniania opony. Niezwykłe to szczęście, by w takiej sytuacji zjawił się niewiadomo skąd „serwis rowerowy”, a za chwilę i „serwis czyszczący”. Droga na Telegrach była wymalowana przez kibiców licznymi, kolorowymi napisami, pozostałościami po etapach Wielkiego Touru. Po krótkim zjeździe z przełęczy zatrzymaliśmy się na nocleg w Valloire, które zaskoczyło nas regularnością budownictwa drewnianych domków, które na pofałdowanym terenie znakomicie się prezentowały. Po odwiedzeniu tamtejszego kościoła, z radością z kolejnego górskiego etapu wylądowaliśmy w jednym z wielu pensjonatów Valloire.

Dzień 4.           16 czerwca             Valloire à Bourg d’Oisans

Dystans – 50,8 km

Czas-                                   5:23:52

Kalorie –                              2146 kcal

Prędkość max – 73,3 km/h

Prędkość średnia – 18,3 km/h

Przewyższenie w górę – 1190 m.

Przewyższenie w dół – 1840 m

Łączne przewyższenie – 3040 m

Przełęcze:                             Col du Galibier [2645 m.], Col du Lautaret [2058 m.]

Wczorajszy dzień dał się we znaki przede wszystkim liczbą pokonanych przełęczy. Tak to już jest w Alpach, że można jeździć cały dzień i zrobić niespełna 80 km. Dzisiaj wjeżdżamy na Col du Galibier, jedną z najsłynniejszych i najwyżej położonych przełęczy w Alpach. Galibier bardzo często gości „corridori” z całego świata podczas Tour de France. Podjazd, licząc od San Michele de Maurienne liczy 35 km. Najpierw trzeba jednak wdrapać się na Col du Telegraphe [1566 m.], a następnie zjechać 5 km do Valloire. Mieliśmy ten komfort, że nocując w Valloire do szczytu Galibier [2645 m.] zostało nam „jedynie” 18 km. Pogoda nie rozpieszczała nas jednak tego dnia. Wsiadając na rower, ku naszemu niezadowoleniu, kropił delikatny deszcz, a patrząc w szare i zachmurzone niebo, nie zapowiadało się na radykalną zmianę. Nie mieliśmy jednak wyjścia i po zjedzeniu; ku zdumieniu francuskiego kucharza spaghetti w hotelowej stołówce o 7 rano, słynną drogą D902 wyruszyliśmy z zaspanego Valloire na podbój pierwszej „kosy”, leżącej powyżej granicy 2500 m. Nie spotkaliśmy nikogo na północnej trasie Galibier, toteż zjednoczeni w kontemplacji majestatu górskich widoków zmierzaliśmy powoli, ale wytrwale do celu. Droga na Galibier prowadziła początkowo wzdłuż malowniczego strumienia, który cały czas snuł się z prawej strony. Po kilku kilometrach jazdy doliną przecięliśmy ów strumień, by rozpocząć kolejny etap wspinaczki drugą stroną doliny. Nie padało, co dawało nadzieję na pokonanie dzisiejszego etapu do Le Bourg d’Oisans. Po minięciu mostka, droga wiła się ku górze niezliczoną ilością serpentyn. Pokonując je, przed naszymi oczami roztaczał się coraz wspanialszy widok na poszarpane szczyty.  Na drodze mnóstwo wymalowanych białą farbą nazwisk znanych kolarzy jak Basso, Kloeden, Cancellara. Poza licznymi widłami, które świetnie oddawały stopień trudności kolejnych kilometrów podjazdu, jakiś oryginalny kibic umieścił na drodze nazwisko prezydenta Sarcozy’ego. Nie przypominam sobie jednak, żeby kiedykolwiek startował on w zawodowym peletonie. Po przekroczeniu granicy 2300 m, przyszło nam jechać w coraz chłodniejszej atmosferze, pokonując kolejne metry w leżącym po obu stronach drogi śniegu, którego wraz z dalszą jazdą było coraz więcej. Pokrywał okoliczne granie, jednak droga była przejezdna i na szczęście czarna. Warto też wspomnieć o temperaturze, która z czasem stawała się coraz niższa. Momentami mój Polar wskazywał nachylenie 11%, które skutecznie nas rozgrzewało. Na wysokości 2556 m., tuż przed tunelem, skorzystaliśmy ze sposobności rozgrzania się gorącą herbatą i posileniu przed ostatnimi 100 metrami w pionie w  tamtejszym schronisku, w którym pełno było rozmaitych zdjęć z wyścigu Tour de France. Pamiętam, że panowało w nim okropne zimno. Trzęsąc się z zimna ruszyliśmy na szczyt. Aby tam się dostać, nie należy wjeżdżać do tunelu, który prowadzi pod szczytem na drugą stronę góry, a jechać drogą go omijającą. Po kilku minutach stanęliśmy na przełęczy Col du Galibier [2645 m]. Widoki były z pewnością świetne, nam jednak nie dane było ich podziwiać z powodu chmur, które skutecznie spowiły całą przełęcz. Spotkaliśmy na niej kolarza, który wjechał na nią od przeciwnej strony, a więc Col du Lautaret [2058 m.], ku której zmierzaliśmy. Co ciekawe, wjechał on na tę przełęcz rowerem górskim obładowanym sakwami. Godne podziwu. Po krótkim pobycie na górze i pstryknięciu pamiątkowej fotki przy tablicy z wysokością, mijając pomnik Henry’ego Desgrange’a – pomysłodawcy i organizatora Tour de France, zjechaliśmy [8,5 km] w okropnym zimnie na przełęcz Col du Lautaret [2058 m.] I tutaj mieliśmy mały problem z pogodą. Popijając gorącą herbatę po wychładzającym zjeździe zaczęło rzęsiście lać. Wielu kolarzy dzieliło nasz los w oczekiwaniu na poprawę pogody, jednak gospodarze mówili, że w tych okolicach może padać całymi tygodniami. Do Bourg d’Oisans [800 m.] zostało nam jeszcze blisko 40 km drogą prowadzącą praktycznie ciągle w dół. Nie sposób nie wspomnieć o chyba zawodowym kolarzu, którego dostrzegliśmy pomiędzy strugami deszczu jak z ogromną kadencją [ok. 120], nie bacząc na nic, pognał w kierunku Galibier. My z kolei na Lautaret spotkaliśmy miłych Brytyjczyków, którzy zgraną, kilkuosobową paczką na rowerach szosowych zwiedzali alpejskie zakątki. Mieli oni do dyspozycji pokaźnego busa ze specjalnymi zapięciami na dachu, specjalnie przystosowanego do przewozu kilkunastu rowerów. Zaproponowali nam podwózkę co prawda nie do Bourg, a do miejscowości La Grave, leżącej 11 km od Lautaret, gdzie mieli swoją bazę. Oczywiście nie omieszkaliśmy odmówić, bo po blisko dwugodzinnym oczekiwaniu, niemożliwym byłby zjazd w takiej ulewie i tak niskiej temperaturze. Podziękowaliśmy serdecznie brytyjskim kolarzom i nie pozostało nam nic innego, jak w nie ustępującym deszczu dotrzeć do Bourg, leżącego u stóp mitycznego Alpe d’Huez. Nie zważając na nic musieliśmy ruszać. Tempo było dość mocne. Jazda ciągłym zjazdem w takich warunkach wymagała większego wysiłku, gdyż organizm bardzo szybko się wychładzał. Cali mokrzy, nie przekraczając 60 km/h ze względu na śliską jezdnię, dość szybko dotarliśmy na nocleg. Szybko wynajęliśmy domek campingowy nieopodal drogi prowadzącej na Alpe i udaliśmy się pod zasłużony, gorący i bardzo długi prysznic.

Dzień 5              17  czerwca                   Bourg d’Oisans à la Salette

Dystans – 100 km

Czas-                                   5:48:45

Kalorie –                              4695 kcal

Prędkość max – 71,6 km/h

Prędkość średnia – 18,1 km/h

Przewyższenie w górę – 3065 m.

Przewyższenie w dół – 2030 m

Łączne przewyższenie – 5075 m

Przełęcze:                             Alpe d’Huez [1850 m.], Col du Ornon [1371 m.], la Salette [1757 m.]

Piąty dzień podboju alpejskich przełęczy nie zapowiadał się zachęcająco przynajmniej jeśli chodzi o pogodę. Zachęcająca z kolei wydawała się dzisiejsza trasa prowadząca przez trzy górskie premie: Alpe d’Huez [1850 m.], Col du Ornon [1371 m.] i Notre Damme de la Salette [1757 m.]. Co prawda nie padało, ale niebo było zasłane chmurami, których ponury widok nie wróżył zmian na lepsze.  Nie zależało nam na pełnym słońcu. Ważne, aby tylko nie było deszczu. Jak się później okazało, nasze nadzieje okazały się płonne. Dokładnie o 8 stanęliśmy na starcie kolejnego etapu. Plecaki zostały w domku i w końcu można było poczuć niezwykłą lekkość i prawdziwą przyjemność z jazdy. Tak wczesna godzina i perspektywa spotkania tuż po starcie ściany płaczu, jaką jest niewątpliwie Alpe d’Huez, budziła w nas pewne obawy. Droga na tę bardzo znaną we Francji stację narciarską i najsłynniejszy podjazd w Europie, wije się 21 serpentynami. Każdy zakręt posiada własną tabliczkę o numeracji od największej do najmniejszej. Każda z nich informuje nas o zwycięscy etapu Tour de  France kończącego się na  Alpe d’Huez, a także o aktualnej wysokości. Tak więc pierwsza tabliczka na wysokości 806 m nosi numer 21 i należy do Fausto Coppiego i Lance’a Armstronga, którzy wygrywali na tym podjeździe w roku 1952 i 2001. Większość tabliczek posiada nazwisko tylko jednego kolarza, jednak tabliczki 21, 20, 19, 18, mają dwa nazwiska. Nasza górska rozgrzewka szybko zamieniła się w mały wyścig. Wspinaczka na Alpe nie należy do łatwych. Średnie nachylenie wynosi 8,4 %, a długość podjazdu 13,2 km. Odpocząć można co najwyżej na zakrętach, które są przyjemnie wyprofilowane. Dla mnie ta godzinna wspinaczka była jedną z najdłuższych w życiu ze względu nie tyle na prędkość podjazdu, co na tętno. Na tych ponad 13 km wyniosło ono u mnie średnio 178 uderzeń serca na minutę. Podjazd zajął nam ponad godzinę, co jak łatwo obliczyć daje średnią prędkość 13 km/h. Dla przypomnienia najszybciej w historii na Alpe d’Huez wjechał Marco Pantani z czasem niespełna 38 min, co nijak ma się do naszego, ślimaczego tempa. Myślę, że można by go pokonać w lepszym tempie, ale z odpowiednią rozgrzewką i nie o tak wczesnej porze. Na górze skusiłem się na pamiątkową koszulkę kolarską Alpe d’Huez. Co do jakości asfaltu, to nie można mieć żadnych uwag. Na całej 13 km trasie jest on wręcz idealny. Podczas zjazdu do Bourg zatrzymywaliśmy się co chwila, aby zrobić fotki. Zabraliśmy z powrotem nasze garby i skierowaliśmy się drogą D626 w kierunku kolejnej przełęczy – Col du Ornon [1371 m.] Będąc mniej więcej w połowie wspinaczki dojechało do nas dwóch francuskich kolarzy. Przez chwilę jechaliśmy razem, po czym ostro przyspieszyli. Stwierdziłem, że goście wyjechali na 30 kilometrową przejażdżkę i chcą nam pokazać jak to się jeździ po górach. Odpuściłem ten atak. Sławek nie. Na przełęczy [11,1 km przy nachylenie 5,8%] pstryknęliśmy pamiątkową fotkę po czym weszliśmy do schroniska, bo ku naszej rozpaczy, znowu zaczęło padać. Nie było jednak na co czekać. Ubraliśmy wszystko, co tylko wzięliśmy ze sobą i ruszyliśmy 14,4 km zjazdem do Entraigues. Zjazd w niskiej temperaturze nawet z prędkością 40 – 50 km/h nie jest niczym przyjemnym. Co prawda mieliśmy rękawiczki, jednak po kilku minutach i tak palce nam drętwiały od zimna i ciężko było hamować. Peleryny chroniące nas od deszczu też nie pomogły. Po kilku minutach byliśmy przemoczeni do suchej nitki, a co najgorsze wyziębieni. Choć uwielbiamy zjeżdżać, to tym razem czekaliśmy z niecierpliwością na jego koniec. Nie wiem, co myśleli o nas kierowcy, którzy nas mijali, ale nasz widok musiał wzbudzać w nich litość. To nie była zwykła ulewa, to po prostu był jakiś monsun. Nadziei na choćby zmniejszenie intensywności ulewy – żadnych. Tak oto, nie bacząc na nic i na nikogo, po skręcie w lewo w la Roche w potwornym deszczu dotarliśmy do miejscowości Corps. Stąd czekał nas 14 km górski finisz do przepięknie położonego w sercu alpejskich gór Sanktuarium Maryjnego – la Salette [1757 m., średnie nachylenie 5,7%]. Mając już dość jazdy w tej ulewie, zaproponowałem zatrzymanie jakiegoś kierowcy jadącego na szczyt. Sławek jednak powiedział, że zostaje przy rowerowym środku transportu. Nie było więc wyjścia, trzeba było ruszać. Jazda pod górę w tak niskiej temperaturze [ok. 10 stopni] jest przyjemna ze względu na fakt ciągłego ruchu, w przeciwieństwie do statycznych i mrożących krew w żyłach zjazdów. Lało przez bite 73 km od Col du Ornon aż po la Salette. Nie życzę nikomu jazdy w takich warunkach. Po godzinie trudu począwszy od Corps przemoknięci, ale bardzo szczęśliwi, mogliśmy pokłonić się Saletyńskiej Pani.

Dzień 6              18  czerwca La Salette – Barcelonette

Dystans – 130 km

Czas-                                   5:55:42

Kalorie –                              3563 kcal

Prędkość max – 79,4 km/h

Prędkość średnia – 23,7 km/h

Przewyższenie w górę –     1575m.

Przewyższenie w dół –        2190m

Łączne przewyższenie – 3765 m

Przełęcze:                             Col du Bayard [1246 m.]

Zarówno gdy kładliśmy się spać, jak i zaraz po przebudzeniu, nieustannie towarzyszyła nam myśl o poprawie fatalnej pogody. Pierwszą czynnością zaraz po wstaniu z łóżka był bieg do okna celem sprawdzenia pogody. Niestety delikatnie padało. Myśl o kolejnym dniu jazdy w deszczowych warunkach nie nastrajała optymistycznie. Nie mieliśmy innego wyjścia, jak tylko modlić się do Maryi Saletyńskiej, która 19 września 1846 r. objawiła się w tym cudownym miejscu dwojgu pastuszkom: Maksyminowi i Melanii. Głównym przesłaniem objawienia było wezwanie do nawrócenia i modlitwy. Będąc w tak niezwykłym miejscu wybranym przez Maryję w sercu alpejskiej przyrody, modliliśmy się głęboko o poprawę pogody. Strach było pomyśleć, gdyby miało padać przez kolejnych pięć dni. Po śniadaniu wyruszyliśmy na trasę, która zaczynając się przyjemnym, 14 – km zjazdem wydawała się dość lekka i przyjemna ze względu na tylko jedną i niezbyt wysoką przełęcz stojącą tego dnia na naszej drodze – Col du Bayard [1246 m.] Niestety jeszcze dzień wcześniej zauważyłem, że moja opona z tylnego  koła niebezpiecznie się przetarła. Niestety nie miałem zapasu i musiałem jak najszybciej zakupić nową, co też uczyniłem w sklepie rowerowym po dotarciu do mety etapu w Barcelonette. Podczas zjazdu z la Salette praktycznie przez cały czas jechaliśmy we mgle. Widoczność sięgała około 30 metrów. Nasze modlitwy zostały jednak wysłuchane, kiedy Sławek zatrzymał się pod koniec zjazdu wskazując palcem w niebo. Widok był wspaniały i napawał optymizmem na dalszy dzień. Oto pośród chmur powstała niewielka luka, w której to można było dostrzec sam szczyt najwyższej w tamtej okolicy góry – Grande Tete de l’Obiou – [2789 m.]. Nie minęło kilkanaście minut, kiedy naszym uradowanym oczom, ukazało się po raz pierwszy od kilku dni wspaniałe słońce. Kierując się dalej na południe drogą N85 w kierunku miasta Gap, pogoda zrobiła się typowo letnia. Ale nie powiem, że było za gorąco, bo wolę upał, niż przeraźliwe zimno alpejskiego deszczu, którego mieliśmy serdecznie dość. Trasa z Corps do Barcelonette wiedzie terenem dość silnie pofałdowanym, co przyczyniło się do tego, że nasza łączna suma przewyższeń sięgnęła prawie 4000 m. Jest ona naprawdę zachwycająca ze względu na fakt, iż biegnie pośród otaczających z każdej strony wysokich gór, które wyglądały majestatycznie na tle soczystego, zielonego krajobrazu, tworząc zachwycający kontrast. Dopiero teraz mogliśmy poczuć prawdziwą radość z jazdy na rowerze, podziwiając wspaniałe górskie szczyty wyłaniające się co chwila z mijanych zakrętów. Czasami podczas zjazdu trzeba było dokonać trudnego wyboru; albo nasycić oczy niepowtarzalnym pięknem przyrody, albo sunąć z dużą prędkością w dół. Można było połączyć te dwie przyjemności, jednak rezultat mógł zakończyć się tragicznie. Czasami aż żal było zostawiać za sobą piękne alpejsko – francuskich krajobrazów, acz z drugiej strony, po to organizuje się takie wyprawy, aby można później w szarudze zimowego dnia wspominać te piękne chwile.  Po krótkiej wspinaczce na przełęcz Col du Bayard [1246 m.] czekała na nas nie lada atrakcja, a mianowicie szybki zjazd do Gap [733 m.]. Mieliśmy już okazję zdobywać Bayard od strony Gap i wiemy, że podjazd ten nie należy do łatwych. Dlatego z tym większą przyjemnością frunęliśmy idealnym asfaltem ku Gap. Mogłoby się wydawać, że na alpejskich zjazdach można rozwijać ogromne prędkości, jednak w naszym przypadku nie mogliśmy tego w pełni sprawdzić ze względu na wystający zza pleców tobół, który skutecznie zwiększał opór powietrza i uniemożliwiał śrubowanie rekordów szybkości. Nie mniej jednak właśnie na zjeździe z tej przełęczy osiągnąłem najwyższą prędkość podczas całej wyprawy w Alpy. Nie ma się co prawda czym chwalić, ale chcę pokazać, że jakikolwiek zbędny balast uniemożliwia szybką jazdę na rowerze. Było to skromne 79, 4 km/h, co na jazdę z plecakiem i tak wydaje się być głupim pomysłem. Myślę, że gdyby nie plecak; abstrahując od zjazdu z samej przełęczy Bayard, prędkości uzyskiwane byłyby o wiele większe i mogłyby sięgać spokojnie 100 km/h. Tak więc, choć niezbyt często zatrudnialiśmy nasze hamulce do pracy, to dodatkowym spowalniaczem były nasze plecaki, które skutecznie i może dobrze ze względu na nasze bezpieczeństwo, nie pozwalały nam na szaleńczą jazdę. Po małych zakupach w jednym z supermarketów w Gap, zmieniając drogę na D900b skierowaliśmy się w stronę pięknego zbiornika wodnego Lac de Serre – Poncon. Szybkie zjazdy i częste podjazdy, ani na chwilę nie pozwalały nudzić się podczas jazdy. A to wszystko w niezwykłej scenerii, której widoki zapierały dech w piersiach. Niezapomniany i jedyny w swoim rodzaju pejzaż roztacza się z drogi wznoszącej się przez kilka kilometrów w górę, której kulminacją jest punkt obserwacyjny. Roztacza się z niego fantastyczna panorama na turkusową wodę znajdującego się kilkaset metrów poniżej, zewsząd otoczonego majestatycznymi górami jeziora. Po zrobieniu zdjęć ruszyliśmy już bezpośrednio do Barcelonette od którego dzieliło nas 35 km. Po dotarciu na miejsce znaleźliśmy sklep rowerowy, w którym nabyłem i zmieniłem przetartą oponę. Mogliśmy również porozmawiać z miłym sprzedawcą, który trochę mówił po angielsku i przedstawiał nam koła firmy Zipp, których komplet ważył jedynie 1 kg. Cena jednak nie była tak „lekka”, bo kosztowały 1500 euro. Mieliśmy problem ze znalezieniem noclegu w  Barcelonette, gdyż w każdym pensjonacie czy hotelu odsyłano nas z kwitkiem z powodu braku wolnych miejsc. Po blisko godzinie poszukiwań, potwornie zmęczeni wylądowaliśmy w dużym hotelu na przedmieściach Barcelonette myśląc już o kolejnym, mogącym dostarczyć niezapomnianych wrażeń dniu.

Dzień 7             19 czerwca              Barcelonetteà Briancon

Dystans – 138,9 km

Czas-                                   8:56:37

Kalorie –                              5906 kcal

Prędkość max – 75,7 km/h

Prędkość średnia – 18,1 km/h

Przewyższenie w górę –      3670

Przewyższenie w dół –        3765

Łączne przewyższenie – 7435 m

Przełęcze: Col de la Bonette – [2802 m.] Col du Vars – [2109 m.] Col d’Izoard – [2360 m].

Widok o poranku na mieniące się w pełnym słońcu góry zza okna naszego hotelu, to coś, na co czekaliśmy kilka długich dni. Kiedy człowiek spogląda zza okno i dostrzega fantastyczne warunki do jazdy na rowerze, to jakby doznawał podwójnej motywacji. Zwłaszcza podczas takiego wyjazdu. Tak też było w naszym przypadku, gdyż dzisiejszy dzień zapowiadał się niezwykle atrakcyjnie i piekielnie ciężko. Śmiało można stwierdzić, że etap jaki zaplanowaliśmy w tym dniu, był etapem śmierci. A to ze względu na niespotykane nawet podczas arcytrudnych górskich etapów Tour de France czy Giro d’Italia ilości metrów przewyższenia, jakie zamierzaliśmy pokonać. Na drodze do słynnego Briancon stały przed nami 3 alpejskie giganty. Na pierwszy ogień miała pójść najwyżej położona droga asfaltowa w Europie – Col de la Bonette [2802 m.]. Kolejne dwie to Col du Vars [2109 m.] i Col d’Izoard [2360 m.]. Aby w ogóle przejechać ten etap, podstawową kwestią było oczywiście solidne śniadanie. Nie można było sobie także pozwolić na późny start, bo nigdy nie wiadomo, co się może przydarzyć podczas jazdy. Dlatego też o godz. 6: 30 byliśmy już w siodłach. Drogą D900 kierowaliśmy się na wschód do oddalonego od Barcelonette o 7 km podnóża la Bonette – miejscowości Jausiers, położonej na wysokości 1213 m. Tuż przed odbiciem w prawo na przełęcz, a raczej punkt widokowy la Bonette, zatrzymaliśmy się, aby uwiecznić tę ważną dla nas chwilę przy tabliczce wskazującej 24 km ciągłego podjazdu na szczyt. Tuż obok niej wisiał plakat zapowiadający etap Tour de France, który będzie biegł za miesiąc, 22 lipca właśnie przez przełęcz Bonette, tyle że od przeciwnej strony. W chwili, gdy z powrotem wsiadaliśmy na rowery minęła nas grupka kolarzy również zmierzających w kierunku przełęczy. Po niej kolejna, i znowu następna. Nie bardzo wiedząc o co chodzi, ruszyliśmy za nimi, a raczej z nimi. Po kilku minutach, gdy minął nas samochód techniczny tego całkiem sporego, bo liczącego ponad 250 kolarzy peletonu, zrozumieliśmy, że nagle znaleźliśmy się w samym sercu wyścigu Paryż – Nicea, zorganizowanego dla kolarzy – amatorów. We Francji takich wyścigów dla miłośników dwóch kółek jest naprawdę dużo. Dla nas była to nie lada atrakcja. Choć wyprzedziliśmy większość z nich jadąc własnym tempem, to zdawaliśmy sobie sprawę z tego, że nie możemy za bardzo szaleć ze względu na sporą liczbę kilometrów, jaka była jeszcze przed nami. Prawdę mówiąc „Boneta” nie była nam po drodze, ponieważ aby ją zdobyć musieliśmy skierować się na południe, a nasz przyszły nocleg znajdował się w przeciwnym kierunku, na północy. Grzechem byłoby jednak nie podjąć tej rękawicy i nie zasmakować przyjemności pokonania tak kultowego podjazdu. Mijając kolejne zakręty tej jakże pięknej z przyrodniczego punktu widzenia drogi nie raz musieliśmy przełknąć ślinę, kiedy wyprzedzał nas pociąg kilku młodych kolarzy pędzących  ku górze z dużą prędkością. Nie mogliśmy jednak pozwolić sobie na tego typu harce, choć noga mocno „swędziała”. Był to już siódmy dzień naszych alpejskich zmagań i noga dość dobrze „kręciła”. Jechaliśmy tak z naszymi plecakami mijając co pewien czas kolarzy walczących ze zmęczeniem i palącymi mięśniami, z pewnością wzbudzając wśród nich małą sensację. A to m. in. z tego powodu, że oni jechali bez żadnego obciążenia, ja z kolei jechałem z suszącym się na moim plecaku ręcznikiem. Droga prowadząca na przełęcz pięła się nieustannie w górę. Niewiele było momentów, na których dawała odpocząć. Wypłaszczała się trochę mniej więcej kilkaset metrów przed właściwą przełęczą Col du Restefond, położonej 100 m poniżej szczytu la Bonette. To właśnie z Restefond można skierować się ku Saint Etienne de Tinny, gdzie właśni skręcili nasi przyjaciele. Zanim tam dotarliśmy, mniej więcej na wysokości 2000 m. zorganizowany został bufet, na którym to można było się nieco posilić energetycznymi batonikami, czy też napić gorącej kawy. Nie ukrywam, że skorzystaliśmy z tego miłego poczęstunku. Pnąc się ku górze w pewnym momencie usłyszeliśmy strzały z broni pneumatycznej, co nas lekko przestraszyło. Mijając kilkanaście transporterów opancerzonych przebywających w bazie wojskowej okazało się, że właśnie trwają ćwiczenia wojskowe i z pewnością żołnierze strzelając, wiwatowali na nasz widok.  Na wysokości ok. 2300 m. zaczęły pojawiać się coraz liczniejsze zwały śniegu, co ciekawie kontrastowało z ciemnymi skałami. Zdecydowanie najtrudniejszym odcinkiem całej 24 – km wspinaczki był ostatni kilometr prowadzący ze wspomnianej Col du Restefond na punkt widokowy la Bonette. Nie skłamię, jeśli powiem, że średnie nachylenie wynosiło tam około 15 %. Mając przełożenie 39/25 (Sławek 39/23) dosłownie przepychałem tę końcówkę. Mieliśmy dużo szczęścia, że udało nam się w ogóle wjechać na Bonette, ponieważ droga jedynie z prawej strony szczytu okazała się być przejezdna. Przypomnę, że droga na punkt widokowy, tuż za wspomnianą Restefond, tworzy pętlę wokół szczytu Cime de la Bonette.  Okazało się, że można wjechać i zjechać na punkt tylko z prawej strony. Lewa była jeszcze zasypana śniegiem. Widok z wysokości 2802 m. przyprawiał o zawrót głowy. Nieogarniona przestrzeń alpejskiego krajobrazu robiła niezwykłe wrażenie. Całego smaku dodawał leżący w wysokich partiach śnieg, który świetnie kontrastował z soczystą zielenią poniżej położonych lasów. Po blisko 30 minutach rozkoszowania się i zapisywania na twardym dysku mózgu tych niezapomnianych widoków czekał nas 24 km zjazd z powrotem do Jausiers, a więc 1589 m w pionie. I choć wspinaczka na najwyżej położoną drogę nie tylko w Alpach, ale i w Europie zajęła nam około 2 godzin, tak zjazd trwał dużo krócej, bo około 30 minut. Jakość drogi, jak to we Francji – wręcz idealna. Zjazd nie pozwalał rozwijać wielkich prędkości, gdyż wiele ostrych zakrętów skutecznie zmuszało do hamowania, strasząc kilkusetmetrowymi przepaściami. W taką właśnie przepaść spadł miesiąc później podczas etapu Tour de France niejaki John – Lee Augustyn, zdobywca premii górskiej najwyższej kategorii. Miało to miejsce na wspomnianym odcinku prowadzącym z punktu widokowego ku przełęczy Restefond. Augustyn nie zmieścił się w zakręt i runął w przepaść. Na szczęście zatrzymał się po kilkunastu metrach; rower jednak spadł o wiele dalej i być może leży tam po dziś dzień. Po fantastycznym, bardzo technicznym zjeździe o średnim nachyleniu 6,6 %, stanęliśmy ponownie w Jausiers, miejscowości, gdzie mieszczą się liczne meksykańskie domy wybudowane tu przez ten właśnie naród, który przybył tu w celach zarobkowych. Z Jausiers ponownie wróciliśmy na drogę D900, którą zamieniliśmy w Gleizolles [1310 m.] na D902. Stąd kierując się na północ, rozpoczęła się nasza druga [14,1 km] wspinaczka na kolejną, nietuzinkową przełęcz Col du Vars [2109 m.]. Gdybyśmy chcieli trzymać się drogi D900 po kilkunastu kilometrach wspinaczki stanęlibyśmy na granicy włosko – francuskiej, jaką jest Col de la Madallena lub z francuska Col du Larche [1991 m.]. Przełęcz ta jest jednym z bardziej znanych ze względu na położenie przejść granicznych między tymi krajami. Nieustannie towarzyszyło nam wspaniałe słońce, które choć chwilami mocno przypiekało, to po tym, co nas spotkało w pierwszych dniach, nie mogliśmy narzekać. Droga na tę przełęcz nie wyróżniała się niczym szczególnym; początek podjazdu był lekki i przyjemny, końcówka z kolei była bardziej wymagająca i chwilami nachylenie sięgało ponad 10%. Wspomnę, że średnie nachylenie wynosiło 5,7% przy ponad 1111 metrach przewyższenia. Na przełęczy stanęliśmy o 12:30, a więc jej spokojne pokonanie zajęło nam 1,5 godziny z kilkoma sesjami zdjęciowymi w trakcie podjazdu. Po wysiłku czekała nas zasłużona przerwa podczas której w błogiej atmosferze udaliśmy się do tamtejszego schroniska zamawiając pyszne ciastka z truskawkami i podwójną zimną Colę. To, jak smakuje schłodzony, kofeinowy napój wiedzą ci, którym w temperaturze przekraczającej 30 stopni przyszło pokonywać kilkunastokilometrowy podjazd. Siadając więc przy stoliku przed schroniskiem na przełęczy Vars, popijając zimną colę i podziwiając okoliczne góry, urządziliśmy sobie godzinną, zasłużoną przerwę rozmyślając o przyjemnościach 19,4 km zjazdu do Guillestre. Zjazd z Col du Vars nie zapowiadał niezwykłych widoków po tym, co mogliśmy ujrzeć na samej przełęczy, która leży jakby w dolinie otoczonej mało porywającymi górami. Jednak nasze przypuszczenia szybko zweryfikowała rzeczywistość wynagradzając nam wcześniejsze zawiedzenie z nawiązką, prezentując oszałamiające widoki piękna krajobrazu. Po kilku minutach zjazdu mogliśmy dostrzec wspaniałą panoramę. Naszym oczom ukazał się migoczący w oddali masyw Ecrins, przekraczający 4000 metrów. Jego porażająca wielkość i majestat zdumiewała zważywszy na to, że znajdowaliśmy się od niego w linii prostej kilkanaście kilometrów, przy czym sprawiał wrażenie, jakbyśmy mogli go dotknąć. Nie mogliśmy przepuścić okazji i co chwila ów zniewalający widok zmuszał nas do wyciągania aparatów. W niektórych przydrożnych punktach widokowych umieszczone były tablice w formie panoramy gór, na których zaznaczono wysokości. Najwyższym z nich był Barres de Ecrins z powalająca  wysokością [4102 m.]. Wspomnieć warto również o wspaniałym kurorcie narciarskim Vars, którego schemat i położenie górskich domów naprawdę ujmuje. Po minięciu Guillestre w malowniczych okolicznościach terenu zmierzaliśmy ku kolejnemu gigantowi, Col d’Izoard [2360 m]. Podjazd na tę przełęcz liczył 15,9 km przy średnim nachyleniu 6,9% i 1095 metrach przewyższenia. Droga prowadząca do podnóży podjazdu wiodła m. in. wzdłuż szumiącej rzeki pośród pionowych skał, które z obu stron skutecznie wskazywały jedyny, właściwy kierunek. Ścieżka niejednokrotnie przebijała się także przez liczne skały i ten widok pozwalał sądzić, że ludzka ręka dotarła i tutaj. Konsekwentnie trzymaliśmy się drogi D902 prowadzącej do Briancon i nie mogliśmy sobie pozwolić, choć serce rwało mocno, na eksploracje najwyższej z łączących Włochy z Francją przełęczy – Colle del’Agnello [2744m.]. Zdobycie tej drugiej, tuż po królowej alpejskich przełęczy we Włoszech – Passo dello Stelvio [2758 m.] anielskiej przełęczy nie było możliwe z powodu zarówno braku czasu jak i niezgodności z planem trasy. Podjazd na Col d’Izoard nie należał do łatwych tym bardziej, że mieliśmy już w nogach ponad 100 km. Na domiar złego pojawiły się trudne do zniesienia bóle kolana w lewej nodze, co zmuszało mnie do kilkakrotnych przerw podczas wspinania. Jazdę na przełęcz ułatwiały tabliczki ustawione przy drodze, które co jakiś czas informowały o aktualnej wysokości, ilości zakrętów do celu czy nachyleniu najbliższego odcinka. Ogromne wrażenie zrobiła na nas pustynia i zarazem (chyba raczej dla turystów chodzących po górach) przełęcz la Casse Deserte col de la Platriere [2220 m.]. Czuliśmy się jakbyśmy przebywali w zupełnie innej od dotychczasowej, typowo górskiej rzeczywistości. Świat tej pustyni przypominał krajobraz księżycowy. Liczne piargi zsuwające się po wypalonych zboczach górskich, pośród których soczysta zieleń drzew iglastych przeplatała się najrozmaitszymi formami skalnymi przypominającymi wyrastające z ziemi posągi. Krótko przed przełęczą znajduje się skromne muzeum wyścigu Tour de France w postaci kilku tabliczek przytwierdzonych do jednej ze skał ponad pustynią la Platriere. Na tych tabliczkach mogliśmy dojrzeć wizerunki dwóch wspaniałych kolarzy: włoskiego „Campionissimo” Fausto Coppi’ego i Luisa Bobbeta. Chwilę później stanęliśmy na trzecim gigancie – Col d’Izoard [2360 m.]. Na przełęczy nie było żywego ducha, co jeszcze bardziej uwydatniało niezmierzony spokój tego zakątka, z którego roztaczała się fantastyczna panorama. Po krótkim postoju i kilku zdjęciach przy tamtejszym słupie z wysokością ze względu na to, że robiło się chłodno, a godzina 17 zmuszała do myślenia o noclegu, pognaliśmy zjazdem liczącym 20 km w dół do Briancon. Wiatr we włosach i huk przecinanego  powietrza na tym zjeździe słyszę  do dziś. Idealna droga wijąca się gdzieś wysoko w górach pozwalała niekiedy na krótką chwilę zapomnienia, z której szybko nas wybudzał ryk nie mogącego nas wyprzedzić motocykla. Wspaniały był to zjazd i choć miał aż 20 km, to nie pamiętam kiedy stanęliśmy w Briancon szukając noclegu. Tego dnia również straciliśmy trochę czasu zanim wylądowaliśmy na jednym z tamtejszych campingów.

Dzień 8      20 czerwca       Briancon – Lanslebourg

Dystans – 109,5 km

Czas-                                   6:56:51

Kalorie –                              3895 kcal

Prędkość max –                   71,9km/h

Prędkość średnia – 17,1 km/h

Przewyższenie w górę –      2495

Przewyższenie w dół –        2365

Łączne przewyższenie – 4860 m

Przełęcze: Col du Montgenevre – [1854 m.]; Col du Mont Cenis – [2083 m.]

Na dobre wjechaliśmy w samo serce Alp. Aby się wydostać z Briancon nie było żadnej możliwości by ominąć przeszkody w postaci podjazdów, których tu nie brakowało. No, może tylko w przypadku drogi N94 prowadzącej na południe. Z kolei kierując się na północ dotrzemy drogą D1091 na przełęcz Col du Lautaret [2058 m.], gdzie mieliśmy już okazję gościć. Droga na południe prowadzi na przełęcz Col d’Izoard [2360 m.], której mogliśmy spojrzeć prosto w oczy dzień wcześniej. Ostatnia alternatywa to droga N94 prowadząca w kierunku wschodnim na przełęcz Col du Montgenevre [1854 m.] I choć dla człowieka normalnie myślącego, wszystkie z tych możliwości byłyby powodem do niezadowolenia z powodu wszędobylskich podjazdów, to mieliśmy w sobie jeszcze dużo samozaparcia i uporu, aby z radością rozpocząć kolejny dzień stromym podjazdem. Początek dnia nie był dla nas zbyt udany ze względu na niewłaściwy dobór drogi. Coś nas jednak pchało po raz kolejny na przełęcz Lautaret, jednak po kilku kilometrach zorientowaliśmy się, iż nie jest to droga prowadząca ku granicy francusko – włoskiej. I choć nasza wspinaczka w przeciwnym kierunku nie trwała długo, to na zjeździe z powrotem do Briancon rozwinąłem prędkość powyżej 70 km/h. Przypomniałem sobie wówczas zjazd z przełęczy Lautaret podczas jednego z etapów Tour de France, gdzie kolarze zjeżdżali z prędkością 100 km/h. Mam nadzieję, że i my będziemy mieli jeszcze kiedyś okazję poczuć przerażający huk  wiatru pokonując 27,7 m/s. Minęliśmy potężną twierdzę obronną usytuowaną na szczycie niewielkiego wzgórza w Briancon i ruszyliśmy ku granicy. Pogoda była wręcz fantastyczna; zapowiadał się kolejny, słoneczny dzień. Początkowo droga na Montgenevre [1854 m.] pięła się w górę licznymi serpentynami, z których pomiędzy drzewami roztaczał się bajkowy widok na oddalające się Briancon i okoliczne góry. Z czasem ścieżka wpadała w las, by po kilku kilometrach przed szczytem ponownie ujrzeć światło dnia. Tuż przed szczytem dołączył do mnie młody i sympatyczny Francuz na karbonowym rumaku marki Colnago, z którym zamieniłem po angielsku kilka zdań. Nie planował jednak – a szkoda, jechać w naszym kierunku. 13,4 – kilometrowa, niespecjalnie trudna wspinaczka na tę historyczną przełęcz, gdyż właśnie przez nią prawdopodobnie Juliusz Cezar i Pompejusz przedzierali się przez Alpy, została przez nas wchłonięta. Na przełęczy znajduje się duży ośrodek narciarski, jednak widok z niej nie przysparza o zawrót głowy. Po krótkiej sesji zdjęciowej ruszyliśmy w dół tylko po to, aby już za chwilę ponownie rozpocząć mocowanie się z kolejnym podjazdem – Col du Mont Cenis [2083 m.]. Muszę przyznać, że Italia przywitała nas wspaniałymi widokami, które skutecznie nas dekoncentrowały podczas zjazdu do Susy drogą SS24. Z miejscowości Oulx kierowaliśmy się szosą prowadzącą ciągle lekko w dół do wspomnianej już Susy, skąd miał się rozpocząć kolejny, 30,5 km podjazd. Jedna z tabliczek informowała, że do stolicy Piemontu – Turynu, mieliśmy jedynie 55 km. W Oulx, w jednym z zakładów fotograficznych zmuszony byłem zakupić kartę pamięci to aparatu, ponieważ dwie zostały już zapełnione, a szkoda było usuwać dotychczas zrobione zdjęcia. Około godziny 13 temperatura na Polarze wskazywała 41 stopni. Susa była miejscowością, w której nie skosztowanie pysznych włoskich „gelati” byłoby grzechem. Po jej opuszczeniu, przydrożne tabliczki straszyły nas informacjami o 10% nachyleniu. Jednak w miarę zdobywania kolejnych metrów naszym oczom ukazywał się niezwykły widok, który świetnie odzwierciedlał postęp cywilizacyjny w postaci rysującej się daleko pod nami autostrady wpadającej w górskie tunele i majestatu nietkniętych ludzką ręką alpejskich szczytów. Droga na Col du Mont Cenis liczy 30,5 km przy średnim nachyleniu 5,2 %. Zdarzają się jednak odcinki przekraczające 10%, co w temperaturze ponad 40 stopni nie jest przyjemne. Dlatego zależało nam, aby jak najszybciej dotrzeć w wyższe partie, gdzie powietrze było bardziej rześkie, a temperatura niższa. Po godzinie wspinaczki nasze serca zadrżały, ponieważ dalsza droga okazała nieprzejezdna. Choć tabliczki w Susie informowały, że szosa na przełęcz jest „Aperto”, to jednak teraz nie mieliśmy pojęcia co będzie dalej. Jakikolwiek objazd, który liczyłby setki kilometrów nie wchodził w grę. Wszystko skończyło się jednak dobrze, bo biorąc rowery na plecy udało nam się przemknąć obok szalejącej koparki. Okazało się, że okoliczny strumień spowodował podmycie drogi i w rezultacie jej zerwanie. Operator koparki był jednak wyrozumiały i umożliwił nam przedostanie się na drugą stronę. Po kilkunastu minutach spotkaliśmy na naszej drodze kolejną atrakcję. Oto przed nami ryczący byk oznajmiał, że jeśli chcemy przejechać dalej, musimy stoczyć bój. Nie podjęliśmy tego wyzwania i po ukryciu rowerów w pobliskich krzakach wspięliśmy się na betonowe słupki, obserwując kroczące stado bydła w ilości około 100 osobników i „osobniczek”. Ryzyko przejechania obok nich na rowerze mogło zakończyć się dla nas dość tragicznie, dlatego też woleliśmy nie ryzykować. Po wymuszonej, kilkunastominutowej przerwie ruszyliśmy dalej. Minąwszy z prawej strony sztuczny zbiornik wodny, a następnie hodowlę psów husky i malamutów, daleko przed nami wiły się liczne serpentyny, które dzięki licznym betonowym słupkom świetnie prezentowały dalszą drogę. Niestety po raz drugi odezwało się moje kolano. Pracując wyłącznie prawą nogą i mocno zmniejszając tempo naszego dwu – osobowego peletonu, wjechałem na jakby mogło się wydawać szczyt przełęczy. Okazało się jednak, że do właściwej tabliczki z przełęczą pozostało jeszcze około 2,5 km, które prowadziły wzdłuż fantastycznego, sztucznego jeziora, które na tle ośnieżonych szczytów prezentowało się kapitalnie. Wydawało się, że tama na przełęczy Mont Cenis [2083 m.] była usypana ze żwiru, a delikatna mgiełka unosząca się nad taflą wody sprawiała wrażenie lekkości. Z przełęczy roztaczał się kapitalny widok na okoliczne szczyty przekraczające 3,5 tys. metrów. Podczas jazdy wzdłuż jeziora próbowaliśmy zrobić zdjęcie jednemu z piszczących (nie świszczących) świstaków, jednak czuły się one na tyle niefotogeniczne, że skutecznie się przed nami kryły. W końcu udało nam się go uwiecznić, kiedy to wypadł na jezdnię i nie zdążył wrócić do jednej z wielu wydrążonych nor. Z granicy włosko – francuskiej na której leży Col du Mont Cenis, czekała nas już tylko nagroda w postaci 9,8 kilometrowego zjazdu [6,9% średniego nachylenia] do miejsca naszego noclegu – Lanslebourg [1399 m.], ponownie we Francji. Po szybkim, acz krótkim i przyjemnym zjeździe wynajęliśmy dwuosobowy pokój w hotelu, nie tracąc zbyt wiele czasu na wybór czegoś tańszego, bo na takiej wysokości ceny raczej nie odbiegały od siebie.

Dzień 9    21 czerwca     Lanslebourg – la Thuile

Dystans – 120,4 km

Czas-                                   7:55:15

Kalorie –                              4304 kcal

Prędkość max –                   68,1km/h

Prędkość średnia –             17,8km/h

Przewyższenie w górę –      2730

Przewyższenie w dół –        2790

Łączne przewyższenie – 5520 m

Przełęcze: Col de l’Iseran [2770 m.], Col du Petit St. Bernard – [2188 m.]

Słoneczny i rześki poranek po raz kolejny wlał w nasze serca wiele optymizmu i radości, jakie mogliśmy czerpać z poznawania alpejskich zakątków. Przed nami dzień długich wspinaczek i cudownych zjazdów. Na dzień dobry czekał nas 33 – kilometrowy podjazd pod drugą pod względem wysokości zaraz po Cime de la Bonette [2802 m.] przełęcz w Alpach, a mianowicie Col de l’Iseran [2770 m.] Zaraz po opuszczeniu Lanslebourg, rozpoczęła się nasza wspinaczka, która po krótkim wypłaszczeniu do miejscowości Bonneval sur Arc na nowo prowadziła w górę. Po kilku kilometrach podjazdu moja ręka automatycznie powędrowała w kierunku koszyka, by sięgnąć bidon. Niestety, mogłem co najwyżej napić się wody ze strumienia, gdyż pełne isostaru bidony zostały w garażu, gdzie „nocowały” nasze rowery. Sławek rzucił pomysł aby wracać. Za naszymi plecami około 5 km podjazdu, dlatego też szkoda było na nowo pokonywać ten odcinek. Solidarność kolarska po raz kolejny dała znać o sobie, gdy Sławek odstąpił mi jeden ze swoich bidonów. Droga na przełęcz l’Iseran liczy 33 km przy średnim nachyleniu 4,2% i przewyższeniu 1371 m. Droga na nią nie należała do szczególnie trudnych chyba ze względu na dość długi i w miarę płaski odcinek w jej środkowej fazie. O tym, że w górach skoki temperatur są normalną sprawą, po raz pierwszy w życiu mogliśmy przekonać się na własnej skórze gdy wjechaliśmy w dosyć długą dolinę otoczoną z obu stron górami. Na tym krótkim odcinku w ciągu około 15 minut temperatur spadła o 8 stopni ( z 16 do 8). W chwili, gdy  jej wartość sukcesywnie malała, Sławek puścił kierownicę i splótłszy ręce przejechał w takiej pozycji kilka ładnych kilometrów. Mijało nas wielu motocyklistów, dla których pokonywanie ostrych odcinków na swych stalowych rumakach nie stanowiło większej trudności, co wzbudzało w nas pewnego rodzaju zazdrość. Z drugiej zaś strony, cóż to za satysfakcja pokonać alpejskiego giganta ćwicząc jedynie mięśnie nadgarstka…Za miejscowością Bonneval droga ostro wdzierała się w nieskażony ludzką ręką i daleki od cywilizacji rejon, którego powietrze pamiętamy po dziś dzień. Przekraczając granicę 2500 metrów mogliśmy przekonać się o niezwykłej specyfice tego miejsca, w którym zniewalający chłód tamtejszego powietrza i szum okolicznych potoków kazały o sobie przypominać w hałaśliwych i brudnych miastach po powrocie do Polski. Na samej przełęczy znajduje się przydrożna kapliczka. Nieopodal mogliśmy ujrzeć narciarza, który właśnie rozpoczynał wjazd na stok. Pomimo połowy czerwca na wysokości około 3000 metrów nadal można było śmiało szusować na nartach. Sam widok z serca przełęczy nie robi wielkiego wrażenia. Dopiero 17 – kilometrowy zjazd do Val d’Isere w trakcie którego nie raz można było spaść w kilkusetmetrową przepaść, robił piorunujące wrażenie. Po minięciu kilku ostrych zakrętów naszym oczom ukazało się olimpijskie miasteczko wraz z otaczającymi je zewsząd ośnieżonymi kolosami. W Val d’Isere odbyły się w 1992 r. Zimowe Igrzyska Olimpijskie. Po kilku obowiązkowych postojach podczas których zostały uwiecznienie niezwykłe widoki, stanęliśmy na wysokości 1827 m w Val, gdzie zrobiliśmy małe zakupy. Mijając charakterystyczne hotele wybudowane z myślą o sportowcach biorących udział w igrzyskach, licznymi tunelami drogą D902 dotarliśmy do pobliskiej tamy na zbiorniku Lac du Chevril. Turkusowa woda tego jeziora robiła wrażenie jak byśmy znajdowali się w ciepłych krajach. Po krótkiej sesji na wspomnianej tamie liczącej ok. 200 m. wysokości kierowaliśmy się ku następnej przełęczy – Col Petit St. Bernard [2188 m.]. Zdecydowaliśmy się jednak raz jeszcze zatrzymać aby ujrzeć pełną krasę tamy. I co ciekawe, na jej rozległej ścianie po krótkim wpatrzeniu można było dostrzec wyraźne kontury ludzkiej twarzy. Czy było to złudzenie, wytwór spływającej po niej wody, a może celowe malowidło – nie wiemy. Pierwsza przełęcz tego dnia zaliczona. Teraz przyszło nam się zmierzyć z kolejną. Po dotarciu do miejscowości Seez, zmieniając drogę na D1090 rozpoczął się 24 – kilometrowy podjazd o średnim nachyleniu 5,1% i przewyższeniu 1300 m. Droga na tę górę prowadziła w niezwykle urokliwym otoczeniu natury. Zieleń gęsto rosnących drzew z okolicznymi, ośnieżonymi szczytami w miarę zdobywania wysokości robiły duże wrażenie. Niestety podczas i tej wspinaczki miałem małe problemy, nie z kolanem, a żołądkiem. Nie wiem co mogło mi zaszkodzić. Jedynie chyba woda, którą czerpałem ze strumienia, bo nie jadłem czegoś nadzwyczajnego. Sławek pojechał przodem, a ja dołączyłem do niego po blisko godzinie, bo zmuszony byłem do zrobienia przerwy w jednym z barów. Największym problemem było moje samopoczucie, którego przyczyną były owe bóle żołądkowe. Tuż przed przełęczą stoi gigantyczny pomnik świętego Bernarda, patrona alpinistów i założyciela pierwszego punku ratownictwa górskiego. Na przełęczy mieliśmy okazje podziwiać przejeżdżający kordon trzykołowych motocykli, które z pewnością odbywały właśnie zlot nietypowych pojazdów. Po krótkiej przerwie po raz kolejny przekraczając granicę francusko – włoską ruszyliśmy drogą ss26 w dół, ku słynnej miejscowości Courmayer. Jednak po 12 kilometrach zjazdu ze względu na moje nie mijające problemy, zatrzymaliśmy się na nocleg w górskiej miejscowości la Thuile, płacąc za nocleg po 45 euro.

Dzień 10     22 czerwca      La Thuile – Arzier

Dystans – 143,6 km

Czas-                                   7:54:18

Kalorie –                              4474 kcal

Prędkość max – 76,1 km/h

Prędkość średnia – 21,3 km/h

Przewyższenie w górę – 2560 m

Przewyższenie w dół – 3080 m

Łączne przewyższenie – 5640 m

Przełęcze: Col du Grand Saint Bernard [2473 m.], miejscowość Saint Cergue [1047 m.]

To był niestety już nasz ostatni dzień zmagań z alpejskimi gigantami. Coraz więcej myśleliśmy o powrocie do Polski i dotarciu do Genewy, by zdążyć na autokar. Przed nami jednak końcówka naszej wspaniałej wyprawy i ostatnia wspinaczka na potężną Wielką Przełęcz Świętego Bernarda [2473 m.]. Samopoczucie dopisywało, moje zdrowie również, bo po wczorajszych drobnych problemach żołądkowych wszystko wróciło już do normy. Ten ostatni podjazd chciałoby się jakoś bardziej zapamiętać. Jakby po to, aby po powrocie na swoje „ogórki” móc wspominać te piękne chwile, kiedy do szczytu brakowało jeszcze kilkanaście kilometrów stromizny, a później czekał wspaniały, szumny i zwiewny zjazd.  Nastroje dobre, bo jak tu się nie cieszyć, kiedy na dzień dobry ma się przed sobą blisko 10 – kilometrowy zjazd do Pre Saint – Didier. Po dotarciu do tej miejscowości nadal drogą ss26 kierowaliśmy się ku osławionej Aoście. W tym malowniczo położonym, blisko 35 tys. miasteczku przez blisko godzinę szukaliśmy drogi ss27 prowadzącej na Wielkiego Bernarda, którą po konsultacji z tamtejszymi Włochami udało nam się w końcu odnaleźć. Dzień był nieznośnie upalny, temperatura sięgała 40 stopni w cieniu, dlatego też chcieliśmy jak najszybciej znaleźć się na wysokości ponad 1500 m, bo tam powietrze jest już przyjemniejsze. Specjalnie jednak nie forsowaliśmy tempa, a droga na przełęcz Św. Bernarda okazała się długa i bardzo nudna. Niekończące się proste przy niewielkim nachyleniu powodowały u nas uczucie senności i znużenia. Dopiero po kilkunastu kilometrach 32 – kilometrowej wspinaczki wyłaniające się widoki pozwoliły nam zapomnieć o nudzie. Za miejscowością Saint Rhemy en Bossem, co prawda mogliśmy zaryzykować przejazd kilkukilometrowym tunelem pod przełęczą, jednak chęć wspięcia się na sam szczyt nie pozwoliła nam pójść na tę niezgodną z przepisami ruchu drogowego łatwiznę. Momentami asfalt o średnim nachyleniu 5,9 % na Wielkiego Bernarda nie był najwyższej jakości, co budziło nasze obawy przed zjazdem, co na szczęście nie znalazło potwierdzenia w faktach. Aby z Aosty dostać się na samą przełęcz należy pokonać niebagatelną wartość 1878 metrów w pionie. Kilka kilometrów przed szczytem można było dostrzec świetnie prezentującą się i czekającą na nas wysokogórską drogę, która pięła się licznymi serpentynami i tunelami wysoko w górze. Około południa w końcu stanęliśmy na szczycie. Wielka Przełęcz Świętego Bernarda [2473 m.], a więc swoją wysokością niewiele ustępująca naszym pięknym Rysom [2499 m.] słynie z tego, że jest najwyższym punktem historycznego i znanego już w średniowieczu transalpejskiego szlaku Via Francigena, którym to angielscy i francuscy pielgrzymi zmierzali do Rzymu. Inną ciekawostką jest fakt, że w 1800 r. Napoleon Bonaparte właśnie tą przełęczą przeprawiał się wraz ze swoją armią, o czym świadczyły liczne tabliczki ustawione przy drodze prowadzącej w kierunku Martigny. Tutaj właśnie znajduje się klasztor kanoników regularnych z X wieku, założony w celu niesienia pomocy pielgrzymom. W sercu dość zatłoczonej wówczas przełęczy, mogliśmy podziwiać także niezwykle malownicze jezioro, które wówczas w niektórych miejscach było jeszcze skute lodem. Niemniej jednak temperatura na szczycie była znośna i wynosiła około 15 stopni. A teraz czekała nas niesamowita frajda, o której myśleliśmy od początku tego długiego podjazdu. Nasze apetyty podsycała jeszcze bardziej tabliczka informująca o 45 kilometrach, jakie dzieliły nas od leżącego gdzieś bardzo daleko w dole Martigny. Pierwszych pięć kilometrów zjazdu okazało się być dosyć krętymi, co nie pozwalało popuścić wodzy fantazji szczególnie w ostrych zakrętach. Jednak po tym odcinku droga, której nawierzchnię ku naszym wcześniejszym obawom śmiało można zaliczyć do pierwszorzędnych, zdawała się przypominać tor kolarski, na którym zakręty były wręcz idealnie wyprofilowane, a hamulce w tamtym momencie były nieprzydatne. Stwierdziliśmy ze Sławkiem jednogłośnie, że zjazd z tej przełęczy był niepowtarzalnym i niezapomnianym przeżyciem, które chciałoby się jeszcze kiedyś powtórzyć. Idealny asfalt i świetnie wyprofilowane zakręty pozwoliły nam wykorzystać wszystko co mieliśmy, a więc przełożenia 53×12, na których pokonaliśmy praktycznie cały zjazd. Nie przypominam sobie, żeby wyprzedził nas jakiś samochód, gdyż nawet w tunelach dawaliśmy sobie zmiany, kiedy prędkość przekraczała ponad 70 km/h. Swoją drogą uciekające z zawrotną prędkością słupki ustawione w ciemnych tunelach, w których nie widać nic innego, jak tylko migoczące gdzieś w oddali niewielkie światło informujące o jego końcu, robiły naprawdę imponujące wrażenie. Pozwoliliśmy sobie trochę na odrobinę szaleństwa, jednak był to nasz ostatni długi zjazd. W pewnym momencie opór powietrza, silne słońce i huk wiatru powodowany utrzymującą się dużą prędkością sprawił, że zaczęły mnie boleć, co ciekawe i zabawne – uszy. Końcówka zjazdu była już trochę bardziej wypłaszczona, niemniej jednak cały czas prowadziła lekko w dół. A że byliśmy nieźle rozkręceni i rozpędzeni zarazem, dając sobie krótkie zmiany do samego Martigny grzaliśmy powyżej 50 km/h. Ach, niezapomniane to było przeżycie! Aż żal, że się skończyło. Martigny przywitało nas słynącymi w tym rejonie licznymi polami winogron, które mogliśmy dostrzec rosnące na pobliskich, stromych zboczach. Po znalezieniu stacji kolejowej i zakupie biletów wsiedliśmy do pociągu i ruszyliśmy brzegiem jeziora Genewskiego do Nyon. Jadąc nim mogliśmy po raz pierwszy od 10 dni docenić, co znaczy poruszać się nie o własnych siłach. Bardzo przyjemnie było wpatrywać się beztrosko w szczyty, które jakby wyrastały z turkusowej wody jeziora Lemańskiego. I mogłoby się wydawać, że nasza wielka przygoda z Alpami dobiegła końca, to jednak w pociągu podjęliśmy decyzję, że z Nyon, choć można było dojechać kolejką do Arzier, to ten ostatni, 20 – kilometrowy odcinek, pokonamy jeszcze na rowerach. Niestety jak na złość, jadąc już kilka kilometrów pod górę i mając ciągle nadzieję, że za chwilę pojawi się droga odbijająca ku Arzier, nasze przewidywania się nie sprawdziły. Zdzwoniliśmy się już nawet z naszą miłą, szwajcarską rodziną, która właśnie przygotowywała posiłek, jednak nasza droga prowadziła po raz kolejny na przełęcz Col de la Givrine, z której w miasteczku Saint Cergue [1047 m.] mogliśmy dopiero odbić i zjechać do Arzier. Kiedy zorientowaliśmy się, że coś jest nie tak, nie warto było wracać. Tak więc nie mając w planach dodatkowej wspinaczki, musieliśmy pokonać  kolejne 500 metrów przewyższenia, po których czekał nas krótki, tym razem już naprawdę ostatni zjazd do Arzier.

Autor: Mateusz Dąbrowski

Może Ci się też spodobać

Przed opublikowaniem komentarza prosimy o zapoznanie się z informacją o przetwarzaniu danych osobowych dostępną tutaj.

3 komentarze

Dodaj komentarz.

Przed przesłaniem formularza prosimy o zapoznanie się z informacją o przetwarzaniu danych osobowych dostępną tutaj