Jeżeli ktoś naprawdę chciałby wybrać się do Mauretanii, radzę nie szukać przed wyjazdem informacji na temat tego kraju. To co znajdziecie to komunikaty MSZ odradzające podróż z powodu niestabilnej sytuacji politycznej, informacje o licznych porwaniach turystów i minach rozsianych po pustyni, narzekania podróżników na korupcję wszechobecnej policji i cyrki na granicy. My niestety popełniliśmy ten błąd, że poszperaliśmy w Internecie i zbliżając się do granicy kraju mieliśmy, no powiedzmy, pewne obawy…. Tymczasem nasza podróż przez Mauretanię powoli dobiega końca i nasze wrażenia nie mogły być lepsze. Ale po kolei.
Przekroczenie granicy Marokańsko – Mauretańskie zdecydowanie nie różniło się niczym od przekraczania innych granic. Trochę stania, trochę biegania, pieczątka i do przodu. Pewnym kuriozum natomiast jest pas ziemi niczyjej pomiędzy granicami obu państw. Trzy kilometry piachu, bez żadnej drogi, za to usłane minami i zdezelowanymi samochodami, oponami, lodówkami, plastikowymi torbami i innymi paskudztwami. Aż ciarki przechodziły na myśl o przeprawie.
Ale skoro czytacie ten post to znaczy, że udało nam się nie wylecieć w powietrze i dotarliśmy do granicy Mauretanii 😉 Tam powitali nas bardzo przystojni żołnierze w fantastycznych mundurach, szczelnie owinięci turbanami i oczywiście w okularach a la American Marines. Po szybkiej wymianie uprzejmości przyprowadzili owczarka niemieckiego i kazali otwierać bagaże. Przez półgodziny trzepali nas w poszukiwaniu marokańskiego haszyszu i alkoholu. Mauretania jest republika islamską i spożywanie alkoholu jest zabronione pod groźba grzywny, a nawet więzienia. Jak już nas w końcu wpuścili do swojego kraju odetchnęliśmy z ulgą. Za szybko…. Jak tylko odjechaliśmy od posterunku rozpętała się prawdziwa burza piaskowa. Momentalnie zrobiło się biało od unoszącego się w powietrzu kurzu. No i znowu ten wiatr! Piasek sypał nam w twarz z taka siłą, że zostawiał na skórze drobne ranki. Jazda stała się absolutnie niemożliwa. Schowaliśmy się za jakimś krzakiem, ale kilka godzin później niewiele się zmieniło. Do Noadhibou mieliśmy tylko 40 km, jednak w tych warunkach dotarcie tam zajęłoby nam z osiem godzin! Nie bardzo mieliśmy inne wyjście, postanowiliśmy pchać rowery z nadzieją na jakąś zmianę. I słusznie. Po około godzinie dotarliśmy do skrzyżowania, a tam potężny skręt w prawo, czyli wiatr w plecy. Byliśmy uratowani 😉
Według naszego przewodnika w Mauretanii są dwa duże miasta. Jednym z nich jest Noadhibou do którego właśnie wjeżdżaliśmy. Hmm… Nie wyglądało imponująco. Kartonowo-blaszane domki, kozy na ulicy, wszędzie zdezelowane samochody i piach zasypujący jezdnie (chodnik już dawno zasypał).
Nic to! Potrzebujemy bankomat, trochę się umyć i zjeść coś innego niż zupkę chińską która towarzyszyła nam codziennie podczas ponad dwutygodniowej przeprawy przez pustynię (inne dania wymagały za dużo wody do gotowania i zmywania). Tymczasem w mieście jest tylko jeden bank który akceptuje vise (master card nie akceptuje żaden) i oba jego bankomaty nie działają (kiedy będą działać? niedługo, może wieczorem, a może jutro, inszallah), po szybkim rekonesansie okazuje się ponadto, że miasto „opanowali” Chińczycy więc są głównie restauracje z chińszczyzną (niiiie!). Łamanym francuskim tłumaczymy Panu na kempingu, że nie mamy pieniędzy, ale będziemy mieć inszallach wieczorem, albo jutro, to wtedy zapłacimy i po raz kolejny jemy zupkę chińską 🙂
Rano, wypoczęci ruszamy ponownie w miasto. Tym razem szczęście się do nas uśmiechnęło. Kasę udało się wybrać a kilka zakrętów w prawo i kilka w lewo, i trochę do tyłu znaleźliśmy uliczkę z samymi restauracjami a tam jedzenia do wyboru do koloru, a każde danie za mniej niż 3 złote. I piekarnia na każdym rogu, a w niej bagietki, maślane bułeczki i inne pofrancuskie cuda . No i właśnie wtedy polubiliśmy Mauretanię 🙂
Po prawie tygodniowym wypoczynku, z pełnymi brzuchami i wypranymi ciuchami, przyszedł czas zmierzyć się z ostatnimi 500 kilometrami przez Saharę. Spodziewaliśmy się, że niewiele się będą one różnić od tych, które przejechaliśmy do tej pory w Saharze Zachodniej. Tymczasem poza piskiem i stadami wielbłądów wszystko było inne. Przede wszystkim już pierwszego dnia okazało się, że tak ukochany przez nas biwak „na dziko” w Mauretanii nie wchodzi w grę. Po przejechaniu dziennego dystansu jak zwykle zaczęliśmy się rozglądać za miejscem na nocleg. Płaski, pustynny krajobraz nie dawał nam za wiele możliwości, ale znaleźliśmy sobie jakąś większą wydmę z niby krzakiem i wzięliśmy się za rozstawianie namiotu. Nie minęło pół godziny jak do naszej kryjówki podjechał wojskowy samochód. Wysiadło z niego kilku poważnych gości i dość nerwowo starali się nam wytłumaczyć, że musimy się zwinąć i jechać z nimi. Nie muszę chyba mówić jacy byliśmy wściekli! Właśnie zaczynaliśmy robić obiad! Z rowerami na pace starej toyoty dojechaliśmy do pobliskiego posterunku żandarmerii wojskowej. Tam, już nieco przyjemniej, wytłumaczono nam, że dla naszego bezpieczeństwa musimy spać tutaj.
O świcie dziękujemy naszym gospodarzą za gościnę i ruszamy dalej. Wiatr oczywiście wieje nam w twarz więc jazda jest baaardzo mozolna. Do tego piach zasypuje drogę przez co jedziemy niemal jej środkiem i przejeżdżające samochody mijają nas dosłownie o włos. Jak widzimy zbliżającą się ciężarówkę, pędzącą zazwyczaj około 120 na godzinę, szybko uciekamy na pobocze, inaczej zasypie nas piach spod kół pojazdu lub przewróci nas siła wiatru.
Nauczeni doświadczeniem poprzedniej nocy pod koniec dnia szukamy noclegu w jednej z licznych oberży. W Mauretanii są to najczęściej duże, wieloosobowe namioty gdzie wszyscy goście śpią na matach na podłodze. W oberży tego typy nie ma prądu, toalety czy prysznica, ale jest bezpieczne schronienie od wiatru i to nam wystarcza.
Około 19, tuż po zachodzie słońca, robi się kompletnie ciemno więc nie pozostaje nam nic innego jak powoli szykować się do spania (!). Opłukani w wiadereczku wody pakujemy się do śpiworów a tu niespodzianka…. Mamy gości. Nasi koledzy policjanci, zmartwieni faktem, że nie dotarliśmy na kolejny posterunek znowu musieli nas szukać. Niby cieszymy się, że tak się przejmują, bo czujemy się dzięki temu bezpieczniej, ale nie da się ukryć, że trochę nas to też drażni. Nasze dzienne dystanse musimy dopasować do odległości pomiędzy posterunkami, a wybór noclegów mamy ograniczony do posterunku żandarmerii lub oberży przez nich wybranej. Ci bardziej nadgorliwi nawet o godzinie 12 w południe potrafią nas namawiać abyśmy już zostali u nich na noc, bo przecież zaraz będzie się ściemniać i nie zdążymy dojechać do następnego posterunku. Niestety czasem mają rację. Wiatr jest tak silny że wyjście z oberży jest po prostu szaleństwem. Cała wioska siedzi szczelnie pozamykana w swoich domach i czeka na poprawę pogody, a my razem z nimi. Na szczęście znowu spotkaliśmy Emmę więc w trójkę nam raźniej w tej niewoli 😉
Małymi kroczkami, po tygodniu zmagań z wiatrem, piachem i żandarmerią wojskową dotarliśmy w końcu do Nouakchott. A tam wizowe formalności i otwarta droga do Senegalu 🙂
napisz coś od siebie