Wcześnie rano w sobotę, spakowałem się do samochodu i pojechałem do Istebnej na maraton szosowy. Wiedziałem, że trasa ma być wyjątkowo ciężka i wymagająca. Traktowałem te zawody jako dobry trening, ale nie ukrywam, że chciałem dobrze wypaść. Ale przejdźmy do rzeczy. Start dość wcześnie, bo o godzinie 9, więc trzeba było szybko zjeść i siadać na rower. Na starcie dużo znajomych osób, będzie miło i przyjemnie:). Start. Zaczynamy spokojnie za pilotem, ale już po kilku kilometrach zaczyna się pierwszy podjazd. Na ten wyścig założyłem lekkie koła na szytki, niestety, mimo że dochodziły mnie opinie żeby założyć kasetę z większą ilością zębów (np. 12-27) zostałem przy mojej 12-23, co okazało się dużym błędem. Wróćmy jednak do podjazdu, stromego podjazdu. Po kilkuset metrach morderczej wspinaczki wiedziałem, że na tych przełożeniach, co mam będę się mocno męczył i może mi zabraknąć sił w końcowej fazie wyścigu. Nie ma wyboru trzeba zaatakować na początku, żeby przynajmniej na pierwszą górę (Koniaków – Ochodzita) wjechać pierwszym. Tak zrobiłem. Udało mi się uzyskać pewną przewagę i pierwszy wjechałem na szczyt. Na szczycie zwolniłem i podjazd pokonywaliśmy w kilkuosobowej grupie. Tak jechaliśmy przez kilkanaście kilometrów i kilka przełęczy. W Czechach doszła nas większa grupa. Dojechaliśmy do podjazdu na granicę. Tempo cały czas rosło, peleton zaczął się rozrywać. Starałem się trzymać z przodu, jednak pod szczytem zaatakował Adrian Brzózka (jak się potem okazało zwycięzca) i odjechał z jeszcze jednym chłopakiem. Ja zostałem w 3 osobowej grupie tuż za nimi. Moi koledzy z ucieczki nie planowali odpuścić. Ja „lekko” już podmęczony siedziałem na kole i pomagałem im przez motywację słowną (teraz szybciej dojdziemy ich, damy radę itp.). Moja pomoc okazała się skuteczna 🙂 Doszliśmy ich przed podjazdem na Kubalonkę. Tempo trochę się uspokoiło mogłem złapać łyk powietrza. Niestety nie trwało to długo, w połowie góry Adrian podkręcił i musiałem pożegnać kolegów. Zostałem sam. Stwierdziłem, że nie odpuszczam i jadę a jak ktoś mnie dojdzie to zaczniemy gonić. Niestety na zjeździe złapałem gumę. Zapasowej szytki nie brałem (przed wyścigiem byłem pewny, że nie złapie gumy). Cóż wyścig się dla mnie skończył. Jednak nie poddałem się wróciłem na metę 15km na gumie :), pożyczyłem koło (na szczęście ktoś był bardziej przygotowany i dostałem koło z kasetą 12-27). Jechałem sobie w kierunku mety, już spokojnie bez szaleństw. Dojechałem do ostatniego podjazdu na Ochodzitą. Dawno nie jechałem czegoś tak stromego. Obiecałem sobie, że nie zejdę z roweru i wjadę całość (przełożenie 27 było zbawienne) potwornym wysiłkiem, ale się udało. Został zjazd do mety. Po 6:30 godzinach jazdy i 180 km dojechałem do mety. Mimo mojego pecha imprezę uważam za udaną i będę ją miło wspominał.
napisz coś od siebie