Z Berlina wylatujemy gdy w Polsce właśnie zaczyna się zima. Do Afryki zabiera nas EasyJet. Wbrew nazwie dla rowerzysty wybierającego się w dwuletnią podróż nic nie jest z nimi proste. Na początek waga sprzętu turystycznego. Według regulaminu może on ważyć do 16 kilogramów. Same nasze rowery ważą 20 kg, a co z sakwami, zapasowymi częściami, oponami, że o narzędziach nie wspomnę?
Dzwonimy na infolinię i miły konsultant wyjaśnia, że rowery stanowią wyjątek i ich waga może wynosić 30 kilo. I, tak, jest mu przykro, że nie napisali tego w regulaminie, a minuta rozmowy kosztuje prawie 4 złote (sic!). Jak już udało nam się spakować tak, żeby sprostać wymaganiom przewoźnika zaczynają się cyrki na lotnisku. Nie możemy zabrać kleju do łatek, kuchenka typu multifuel wygląda dla nich podejrzanie i nie bardzo wierzą, że filtr do wody to tylko filtr a nie zestaw do konstrukcji bomb 😉 Po dokładnym przeglądnięciu naszego sprzętu udaje się jednak wejść na pokład i już cztery godziny później lądujemy w Marrakeszu – mieście zaklinaczy węży, treserów małp, wszelakiej maści handlarzy i drobnych złodziejaszków. Przez kilka dni delektujemy się jego niemal magicznym klimatem. Godzinami leniwie przechadzamy się wąskimi uliczkami wypełnionymi dymem z kuchni węglowych, zapachem mięty z cukrem zalewanej wrzątkiem, straganami z orientalnymi przyprawami, bakaliami i stosami owoców kaktusa i mandarynek. W końcu przychodzi jednak czas wsiąść na rower 🙂 Zanim jednak rozpoczniemy naszą podróż na południe niezbędna jest wizyta w Rabacie w celu załatwienia wizy do Mauretanii. Spodziewaliśmy się, że nie będzie łatwo. I słusznie. Urzędnicy rozpatrują jedynie 20 wniosków dziennie, a petentów są setki. Europejczycy żądni przygód, zdesperowani emigranci z Senegalu, Mali, czy Nigerii którzy potrzebują wiz tranzytowych żeby odwiedzić swoje rodziny, cisi i nieco przerażeni Azjaci i my, dwoje Polaków w centrum awantury o arabsko-francuskim brzmieniu. Nie kumający kompletnie o co cała zadyma. A zadyma jest o to, że ponad 70% przybyłych zostanie odesłana z niczym i będzie musiała przyjść ponownie jutro, pojutrze i pewnie popojutrze, ustawić się w kolejce o 5 rano, żeby sześć godzin później pocałować klamkę. Na szczęście udało nam się załapać do szczęśliwej dwudziestki i obeszło się bez większych problemów:)
Już od pierwszego dnia drogi Afryka przywitała nas nie słońcem którego tak wyczekiwaliśmy, a chłodem i deszczem. Jadąc wybrzeżem wzdłuż linii oceanu przez pierwszych kilka tygodni marzniemy okrutnie, mimo że nasz termometr pokazuje prawie 20 stopni. Wieczorami pod namiotem, telepiąc się z zimna, marzymy o ciepłej, zimowej bieliźnie i zostawionych w domu puchowych śpiworach.
W orientacji po kraju pomaga nam mapa Michelin. Początkowo, szukając wygodnego asfaltu, wybieramy główne drogi krajowe. Szybko jednak z nich uciekamy. Marokańczycy nie są przyzwyczajeni do obładowanych rowerzystów i nie bardzo wiedzą co z nami zrobić. Trąbią okrutnie i nie zwalniając ani troszeczkę mijają nas w ostatnim momencie, często z taką prędkością, że po prostu musimy uciekać na piaszczyste pobocze. Taka jazda to igranie z ogniem więc przerzucamy się na mniejsze drogi i ze spokojem znosimy fatalny asfalt. Jednak zimno i dziury rekompensują nam piękne widoki. Im dalej na południe tym zieleniej, a wielkomiejski charakter dużych miast północy zastępuje leniwa atmosfera rybackich miasteczek i malownicze wioski. Także im dalej od dużych miast tym sympatyczniejsi i bardziej bezinteresowni są ludzie. W Marrakeszu, Casablance czy Rabacie każdy próbuje coś sprzedać: kilogram mandarynek, trochę daktyli, kolorową apaszkę, wełnianą czapkę, drewniane sztućce, lustro misternie oprawione w ramę wydzierganą ze starej opony albo choćby paczkę chusteczek. Ale już kawałeczek od turystycznego szlaku słychać głównie „Witaj!”, „Jak się masz?”„Szerokiej drogi!” i wystarczy, że na chwilę zatrzymamy się aby złapać oddech bądź skryjemy się gdzieś na moment przed ciągle popadującym deszczem a zaraz ktoś przychodzi porozmawiać, podzielić się owocami, zaprosić na herbatę, posiłek czy nocleg. Zawsze przyjmujemy ten rodzaj pomocy z wielką wdzięcznością. Choć turystyka w Maroku jest bardzo rozwinięta i na naszej trasie nie brakuje hotelików i restauracji to ceny tutaj są znacznie wyższe niż te które znamy z Polski i daleko odbiegają od naszego dziennego budżetu. Stąd też „zwiedzamy” wszystkie szkoły na naszej trasie, których boiska świetnie sprawdzają się jako kempingi, wytwórnie oliwy z oliwek, różne garaże i magazyny, a jak się poszczęści przydomowe ogrody i tarasy.
Kontynuując naszą podróż wzdłuż wybrzeża Atlantyku dotarliśmy do Essaouiry – drugiego po Marrakeszu kultowego miasta Maroka. To obowiązkowy punkt każdej wycieczki. Morze turystów godzinami popija kawę w modnych kafejkach, wcina rybne tadżiny w portowych restauracjach, kupuje kolorowe dywany i srebrną biżuterię, a wieczorem, już po kilku „happy cakes”, czyli ciastkach z domieszką haszyszu, relaksuje się na tarasach swoich hoteli przy dźwiękach dobiegających z miasta bębnów i transowych śpiewów gnawa, wykonywanych niegdyś przez czarnoskórych niewolników sprowadzanych przez kolonialistów do pracy na plantacjach. My natomiast udaliśmy się do portu. Wpadliśmy na pomysł, że trudny, bo bardzo górzysty, odcinek do Agadiru pokonamy „jachostopem”. Niestety okazało się, że zabrać nas mogą jedynie rybacy i to nie do Agadiru, tylko na nocne połowy. No trudno, nie ta pora dnia, nie ta pora roku… Kilka dni później, znużeni turystycznym charakterem miast wybrzeża, za Tiznitem postanowiliśmy jeszcze bardziej odbić od głównej drogi i poszukać przygody na trasie oznaczonej na naszej mapie jako „droga gorszej jakości/miejscami bez asfaltu”. Zaczęło się cudownie! Widoki dosłownie zapierały dech w piersiach, asfalt równiutki a ruch samochodowy niemal nieodczuwalny. Choć za nami już 1500 kilometrów, z czego niemal 1000 w terenie górzystym, czujemy że odpoczywamy. Po prawej skaliste wybrzeże oceanu, po lewej malownicze pagórki ze stadami owiec, palmy i potężne kaktusy. Jednak jak zawsze wszystko co dobre szybko się kończy, tak i tym razem stało się z naszą drogą. Po prostu w pewnym momencie się skończyła, dosłownie. Dalej byliśmy w stanie już tylko pchać rowery po kamieniach i kolczastych krzewach. No cóż, nie możemy powiedzieć, że byliśmy zaskoczeni… Rano poszliśmy szukać ratunku 😉 I znalazł się. Cudowny, kanciasty Land Rover Santana. Ach, co to była za jazda…
Marokańczycy mówią, że od Tan-Tan zaczyna się Sahara. Rzeczywiście krajobraz staje się coraz bardziej płaski i surowy. Palmy, kaktusy i gaje oliwne zastępują kolczaste krzewy, piach i kamienie. Nie jest to jednak Sahara taka jaką ją sobie wyobrażaliśmy. Nie ma wysokich wydm ani złotego piasku, jest szaro-buro, a po kilku dniach drogi i setkach kilometrów dość nużąco. Jednak wierzymy, że uroki pustyni dopiero przed nami, więc pedałujemy dalej. Po przekroczeniu symbolicznej granicy Sahary Zachodniej stałymi elementami krajobrazu stały się także jednostki wojskowe i liczne posterunki policji. Ciągłe kontrole paszportów, spisywanie danych i powtarzające się pytania kim jesteśmy, co robimy i po co to robimy skłoniły nas do przygotowania fiszek zawierających wszystkie nasze dane. Wręczamy taką fiszkę policjantowi i po krótkiej wymianie uprzejmości możemy jechać dalej.
Bardziej od policji martwi nas fakt, że z dnia na dzień wiatr przybiera na sile. Tutejsza zima to okres w którym wieje harmatan – silny i zimny wiatr ciągnący z pustyni tumany kurzu i piasku. W dodatku grudzień to miesiąc w którym wieje on z południa, czyli nam prosto w twarz. W dzień jest nawet przyjemny, bo pomaga znieść 40 stopniowy upał, ale w nocy, kiedy temperatury spadają do 10 stopni robi się naprawdę zimno, a rozstawienie namiotu zaczyna przypominać kitesurfing na piasku. To właśnie z powodu wiatru poświęcamy dużo czasu na znalezienie miejsca na nocleg. Najczęściej ratują nas pojawiające się co kilkadziesiąt kilometrów stacje przekaźnikowe telefonii komórkowej, których mury, jak już odgarnąć hałdy śmieci, stanowią jedyne dostępne schronienie przed wiatrem. Drugim poważnym problemem jest dostęp do wody. Nasza wiara we francuską kartografię została poważnie zachwiana, gdy na odcinku saharyjskim co najmniej kilka razy w miejscu gdzie według mapy powinno być miasteczko była jedynie dawno zamknięta stacja benzynowa. Dla nas brak miasta to brak wody, zatem nie mogąc ufać naszej mapie wozimy ze sobą ogromy jej zapas czasem sięgający nawet 20 litrów.
Wreszcie po kolejnych kilku dniach Sahara Zachodnia nas w sobie rozkochała. Trzeba było pokonać te kilkaset kilometrów w głąb, żeby poznać jej uroki. Piaszczyste wydmy, dzika roślinność, stada wielbłądów, absolutna niemalże cisza i żywej duszy po horyzont. Największe upały spędzamy w przydrożnych stacjach benzynowych. Oczywiście trafiają się raz na 150/170 km, ale jak już są to jest to doskonała okazja, żeby się trochę umyć, uzupełnić wodę, zjeść coś i napić marokańskiej whisky, czyli herbaty z ogroooomną ilością cukru. Nawet robi się nam trochę smutno gdy na horyzoncie widzimy już granicę z Mauretanią. Na szczęście i tam znajdzie się dla nas sporo piachu.
napisz coś od siebie