Zapowiadają kilka dni deszczowych, więc nie uśmiecha mi się pokonywanie gór w deszczu. Jedyne wyjście na podróż do granicy z Francją to pociąg. Codziennie w godzinach porannych odjeżdża express. Koszt 35 euro poza sezonem. Problem jest jeden – trzeba rozebrać rower tak jak do samolotu. Podane są wymiary i jeśli przekroczy się o centymetr to odmówią wejścia na peron. Nie mam z sobą torby na rower, trudno. Na dworcu jest budka i tam jest fachowiec, który rozbiera rower na części i pakuje w płótno z tego samego materiału, z którego szyją torby na bazar. Faktycznie sam bym tego tak nie spakował, a ochrona kolei prześwietla bagaż i ma te same procedury bezpieczeństwa, które obowiązują na lotniskach: prześwietlanie i sprawdzanie bagażu .Pociąg ma specjalny przedział na poskładane bagaże. Szczerze mogę powiedzieć, że wielka ulga bo wiem że sześćset kilometrów mam z głowy…
Jadę i oglądam ogromne góry, a w serduszku trochę radości, bo za oknem ulewy aż miło. Na dworcu kolejowym składam rower. Poskładanie po fachowcu od rozbierania zajęło mi ze dwie godziny. Na dworze ulewa, więc wszyscy siedzą w poczekalni, ale o godzinie 12 dworzec zamykają na cztery spusty. Podobno w całej Francji zamykają dworce kolejowe na cztery godziny by posprzątać. Pada jak z cebra, więc naczelnik zmiękł i dodał jeszcze jedną godzinę działania dworca. Koło pierwszej przyszedł z Policją i wilczurem, który na nasz widok tylko warknął i już całe towarzystwo było na ulicy.
O 4 nad ranem otwierają dworzec, więc wszyscy z powrotem. Senność zwycięża, więc do dziewiątej dzyndzelka w suchym miejscu. Kierunek Paryż – pada na zmianę ze słońcem, ale praktycznie tak przez całe trzy dni. Spanie w mokrym namiocie nie należy do przyjemności, czasem masz ochotę się poddać…
Szukam noclegu. W oddali widać opuszczoną stodołę, więc ścieżką próbuję się tam dostać. Ziemia na drodze wiejskiej tak zamokła, że jazda jest niemożliwa. Buty obklejone gliną wyglądają jak ruskie walonki. Poddaję się, wracam na drogę asfaltową. Kilka obrotów pedałami i pęka szybkozłącze. Łańcuch i cały rower to jedna wielka kupa gliny,sakwy obklejone.
Pierwsze gospodarstwo, na podwórku nikogo nie ma, więc podpinam znaleziony wąż i pod ciśnieniem płuczę rower i sakwy. Spinam łańcuch, przepierka ubłoconych butów i smarowanie. W końcu jazda. Ogromne drzewa parkowe, więc pod nimi rozbijam namiot, a z dwie godziny dogrzewam się kuchenką gazową. Tylko krowy na pobliskim pastwisku spoglądają ciekawie.
Trudno, pogoda jest jaka jest, więc kolejny dzień w deszczu.
To już nie deszcze, a ulewy, więc rozbijam namiot pod mostem. To jedyne suche miejsce. Całą dobę słychać tylko stukot kół samochodów na autostradzie. Most zabezpieczony płotem z drutu kolczastego, więc trzeba było nieźle się nagimnastykować, by sforsować ogrodzenie w jedną, jak i w drugą stronę. Mżawka, więc decyzja: jadę dalej.
Wieczór, od siedmiu dni nie pada. Szeroka brama, więc wchodzę zapytać o nocleg. Dziewczyna, która wyszła mówi, że sama nie może decydować i zadzwoni do ojca. Ten po chwili pojawia się na podwórku. Serdecznie przeprasza, ale nie ma wody w wiosce od kilku dni, więc jeśli chcemy zostać to jak najbardziej, ale wody na kąpiel nie ma, jedynie do picia butelkowana. Miły człowiek mówi, że za stodołą jest baniak z wodą deszczową. Kawa, ciasto i dobre wino poprawiają humor. Do wiadra nabieram deszczówki. Golenie, kąpiel i radośnie wskakuję w śpiwór, by zasnąć. A tu budzi mnie huk wyrywanych rurek w stodole. To Dyplomowany walczy z wodociągiem…
Ciąg dalszy nastąpi…
napisz coś od siebie