Starty szosowe budzą zawsze u mnie pewne obawy. Nie chodzi tutaj o formę, która ostatnimi czasy jest optymalna, ale o samo ściganie na dużych prędkościach. Jazda w grupie amatorów po polskich dziurawych drogach wymaga zachowania sporej czujności, ostrożności i ciągłej kontroli sytuacji. Podobnie było podczas tegorocznego Pucharu Równicy, na której szczycie udało mi się zameldować na trzeciej pozycji.
Wyścigi szosowe od zawsze stanowiły dla mnie egzotykę. Wprawdzie, jako zawodnik MTB często wsiadam na rower o 28calowych kołach, to jednak jest to głównie podyktowane budowaniem bazy i siły, pod kątem startów w XC i maratonach. Z drugiej jednak strony, jazda na rowerze szosowym od zawsze sprawiała mi dużo radości, a oglądanie kolarzy podczas wielkich wyścigów, skłania mnie do wplatania startów na szosie do moich sezonowych przygotowań.
O Pucharze Równicy słyszałem już w zeszłym roku, kiedy z braku czasu nie dane było mi w nim wystartować. Stosunkowo płaska trasa z finałową wspinaczką na najbardziej znaną kolarską górę Ustronia – Równicę wyglądała naprawdę zachęcająco . W tym roku zasady startu uległy jednak małej zmianie. Wyruszyć miała jedna duża grupa, którą najeżona małymi podjazdami trasa miała skuteczne rozbić. Taki był plan organizatorów, a jak wyszło w praktyce?
W Ustroniu pojawiłem się o 9.00. Schemat jak zawsze ten sam: odbiór numeru, przygotowanie roweru i zabiegi przedstartowe. Przed samym startem, krótka odprawa techniczna, którą warto było uważnie wysłuchać, gdyż niebezpiecznych miejsc na trasie miało być kilka. Punktualnie o 10.00 nastąpił start honorowy, który nie tylko miał rozciągnąć stawkę, ale także przetasować optymalnie peleton. Nie każdy chciał się ścigać, więc należało to uszanować.
Pierwszy fragment w okolicy samej Równicy lekko przerzedził stawkę. Od razu można było zorientować się na kogo będzie trzeba uważać wjeżdżając pod liczne wzniesienia, a kto zdaje się być mniej groźnym. Pierwsza runda prowadziła mniejszymi miejscowościami przecinając ostatecznie sam Skoczów. Od samego początku razem z Piotrkiem Wilkiem i innymi zawodnikami z amatorskiego teamu Dobrych Sklepów Rowerowych zaczęliśmy nadawać mocne tempo. Pojawiło się też kilka prób odjazdów jednak zostały one dosyć szybko skasowane. Po pewnym czasie wspólnie stwierdziliśmy, że pora dopuścić też innych zawodników do pracy, w szczególności, że na czele cały czas królowały biało-czarne koszulki teamu DSR.
Pierwsza godzina minęła dosyć spokojnie. Po około 40km wjechaliśmy na rundę Kisielów-Iskrzyczyn- Dębowiec-Kostkowice. W planie były 3 około 20km kółka, a następnie powrót w stronę Ustronia. Nie bez znaczenia był również fakt, że na końcu każdej rundy czekał na nas bufet. Fakt ten od razu niezmiernie mnie ucieszył, gdyż już na pierwszym zjeździe przez chwilę nieuwagi straciłem bidon. Łapanie butelek z wodą, może nie było najlepszą opcją nawadniania, ale zawsze lepsze to niż usychać z pragnienia, w szczególności, że słońce nie było dla nas zbyt łaskawe. Pierwsza runda potraktowana została bardziej jako wstępne rozpoznanie podjazdów i zakrętów. Jako kolarze zaprawieni w MTB staraliśmy się nadawać na podjazdach bardzo mocne tempo, jednak grupa na zjazdach i płaskich odcinakach zjeżdżała się w jedną całość.
Początek drugiej rundy rozpoczął się dosyć nieoczekiwanie. Na samotny atak zdecydował się Tomek Drożdż, który dosyć szybko wypracował sobie sporą przewagę. Był to ruch o tyle nieoczekiwany, że na podjazdach zawodnik ten nie sprawiał wrażenia najmocniejszego. Nasz mały peleton pozostał jednak niewzruszony i pozwoliliśmy mu odjechać. Do mety był jeszcze kawałek, a w perspektywie mieliśmy jeszcze kilka górek. Kręciliśmy dalej umiarkowanym tempem, starając się zrywać słabszych zawodników na licznych krótkich podjazdach.
Rozpoczęła się ostatnia runda i czas było zebrać się w pogoń. Dając sobie krótkie i mocne zmiany podkręciliśmy znacznie tempo. Poza doganianiem uciekiniera miało to o tyle duży plus, że przy okazji „urywaliśmy” coraz większą liczbę słabszych zawodników. Były momenty, że grupka liczyła 5-8osób, jednak teren sprzyjał dojazdom zawodników, którzy na podjazdach znacznie odstawali. Ostatnia wizyta w bufecie, była zarazem końcem naszych zmagań na rundach. Dogoniliśmy też uciekiniera, dzięki czemu doszło do lekkiego rozluźnienia. Na liczniku miałem 100km, resztki napoju w bidonie i kołaczącą się niepewność w głowie odnośnie dalszej rywalizacji. Ciągle nie dawała mi spokoju jedna myśl. Na odprawie technicznej mowa była o bardzo niebezpiecznych zjazdach i podjeździe przed powrotem do Ustronia, którego nachylenie miało sięgać nawet 27%. Moje rozmyślania przerwał Piotrek…. złapana guma skreślała go jako głównego pretendenta do wygrania wyścigu. Przez cały czas wyglądał niezwykle mocno odjeżdżając nam bez problemu na poprzednich górkach, a nagle, w jednej chwili zwycięstwo w wyścigu stało się otwarte.
Grupka liczyła dalej około 15-20osób. Kolejne km przemijały, aż wreszcie po wyjeździe z Lesznej Górnej rozpoczął się podjazd. Jeżdżąc po szosie widziałem już wiele, jednak mając na uwadze fakt że zawsze korzystałem z korby kompaktowej, nigdy podjazdy nie sprawiały mi trudności. Tym razem minimalne przełożenie w moim napędzie wynosiło 39-25, więc 27% nachylenia było dosyć sporym wyzwaniem. Zacząłem spokojnie i powoli redukując przełożenie. Podjazd nie był długi, ale w naszej grupce zrobił ogromne spustoszenie. Dosyć mocno pociągnął zawodnik z teamu Bikeholicy, który szybko wypracował sobie sporą przewagę. Jechałem myśląc tylko o tym, żeby wspinaczka jak najszybciej się zakończyła. W pewnym momencie upadły mi okulary. Jako, że nie chciałem się ich pozbywać , trzeba było się niestety zatrzymać. Mimo, że ruszenie pod górę było nie lada problemem, to o dziwo nikt w międzyczasie mnie nie doszedł. Odjechał za to Łukasz, do którego dzieliło mnie już prawie 50-100m. Postanowiłem, że muszę do niego dojechać co ułatwiło mi nieznaczne wypłaszczenie. Wprawdzie przewaga nie zmalała całkowicie, ale w momencie rozpoczęcia zjazdów szybko nagoniłem dzielącą nas odległość. Zjazdy, tak jak zapowiadano na starcie okazały się piekielnie trudne. Nie opłacało się szarżować w szczególności, że do mety było już blisko, a stracony czas można było jeszcze odrobić na drodze do Ustronia. Dojechałem do Łukasza i na płaskich odcinkach dogoniło nas jeszcze 2 zawodników. Był wśród nich uciekający już tego dnia Tomek, które obecność nie napawała mnie optymizmem przez finałową wspinaczką. Zanim jednak mieliśmy ją rozpocząć trzeba było dogonić uciekającego przed nami zawodnika, którego jak okiem sięgnąć nie było widać. Zachęcając innych do współpracy obmyślałem plan na ostatnie km. Nigdy specjalnie nie zwlekam z atakiem na podjazdach, gdyż zawsze wiele się może wydarzyć, a ograniczając go do ostatnich metrów, może nam nieoczekiwanie zabraknąć dystansu.
Podjazd na Równicę rozpoczyna się odcinkiem kostki, gdzie postanowiłem mocno pociągnąć. Na kole pozostał mi jedynie Tomek, który tego dnia jechał fenomenalnie. Moja chwila kryzysu i teraz z kolei on zyskał nade mną 10-20m. Po górę było jeszcze prawie 4km, ale mimo wszelkich starań nie udało mi się zniwelować straty, która na mecie urosła do prawie 1min. Tym samym na szczycie zameldowałem się z prawie 3min stratą do zwycięzcy.
Podsumowując, wyścig uważam za bardzo udany. Mimo niewielkiej liczby podjazdów bez problemu utrzymywałem się grupie, aktywnie się w niej udzielając. Taktycznie mogłem na pewno pojechać kilka odcinków, ale na pewno skorzystam z tych doświadczeń w przyszłości. Na kolejne wyścigi szosowe na pewno zaopatrzę się też w mocniej trzymające koszyki na bidon, gdyż jak się przekonałem, utrata płynów , może wiele kosztować na trasie. Do zobaczenia na klasyku Author Annaberg!
napisz coś od siebie