Niedzielna masakra

Uffff, co za dzień. Od wielu dni weekendowe prognozy pogody zapowiadały się bardzo dobrze, więc z utęsknieniem oczekiwałem weekendu, aby wyruszyć jak co tydzień na trening w większej grupie. Nie liczyłem na wiele, gdyż przez ostatnie dni męczyła mnie choroba i mimo dobrej dyspozycji wolałem nie przesadzać. Wybrałem znów rower górski, gdyż założenie było proste: początek bardzo mocny, a potem luźny powrót nawet samemu. Jak poszło? Przekonajcie się sami.

Na wstępie może kilka słów o mojej nietypowej chorobie, która może być dla wielu z was przestrogą lub dobrą radą na przyszłość. Wszystko zaczęło się o bólu gardła połączonego z zatkanym nosem. Po dwóch dniach nieskutecznego stosowania domowych metod leczniczych wybrałem się do lekarza. Mimo że gardło bolało mnie bardzo, to stwierdził on, że nie jest nawet czerwone.  Całym winowajcą okazał się zatkany nos, przez który dostawał się bardzo silny strumień suchego powietrza, podrażniając tym samym gardło. Lekarz stwierdził, że nie jest to też żaden wirus i po krótkiej rozmowie znalazł przyczynę. W zeszły piątek trenowałem na podjeździe, który mieści  się nie daleko pól uprawnych. Jak to po zimie rolnicy zaczęli już wstępne opryski, więc jeżdżąc przez prawie godzinę w jednym miejscu i ja dostałem nieświadomie swoją dawkę nawozów. Po kilku dniach stosowania leków pozbyłem się nieznośniej dolegliwości i mogłem wrócić do treningów, z którymi mój organizm radził sobie równie dobrze jak przed chorobą, co niezmiernie mnie ucieszyło. Moja rada jest prosta, jeśli widzicie gdzieś na swojej drodze podejrzane opryski lub kręcące się na polach maszyny rolnicze, to warto ograniczyć z nimi kontakt waszych dróg oddechowych,  jeśli nie chcecie skończyć podobnie do mnie. A teraz wróćmy do dnia dzisiejszego…

Jak co niedziele zebrała się w Gliwicach pokaźna grupa szosowców i biorąc pod uwagę, że pojawili się zawodnicy Dobrych Sklepów Rowerowych, Rmf Mountain Dew i Wojtek Halejak z Mróz Active Jet przypuszczałem, że nie będzie lekko. Temperatura dopisała, ale niebo było dosyć pochmurne i wiał mocny wiatr. Początkowo nie miałem problemów z trzymaniem się w grupie, ale podarowałem sobie dawanie zmian, w szczególności, że wiał przeciwny wiatr i mój rower wymuszał mniej aerodynamiczną pozycje niż bym tego chciał. Problem zaczął się w momencie, kiedy chłopcy rozkręcili tempo do ponad 40km/h i poza silnym męczącym wiatrem zaczął doskwierać mi też brak przełożenia. Powoli zacząłem przesuwać się w tył grupy, ale na szczęście nie byłem jedyny. Grupa podzieliła się na trzy mniejsze, w której każdy pracował mocno dając zmiany. Ja miałem zaszczyt jechać w ostatniej, jednak mimo usilnych starań nie udało nam się dojść do grupki przed nami. W pewnym momencie usłyszałem trzask i przerzutka zaczęła dziwnie pracować. Machnąłem towarzyszom, aby jechali dalej, a ja zatrzymałem się, żeby sprawdzić co się stało.

Okazało się, że jadać na wachlarzu wiatr był na tyle silny, że kolega jadący z tyłu po prawej stronie przetarł mi oponą lekko pancerz przerzutkowy. Nie wyglądało to tragicznie, ale zmienianie biegów było lekko utrudnione, a wszystkie grupki już odjechały. Nie zmartwiłem się tym zbytnio, gdyż na górę świętej Anny dojechać można różnymi drogami, więc wybierając najkrótszą skierowałem się w tamtym kierunku, wiedząc że prędzej czy później spotkam kogoś znajomego.

Podjazd rozpocząłem sam, ale nim osiągnąłem szczyt słychać już było głosy za swoimi plecami. To jedna z grupek, której nie udało nam się wcześniej dojść. Po małych zakupach w sklepie i krótkim odpoczynku rozpoczęliśmy zjazd i tu kolejna niespodzianka – kapeć! Co jak co, ale tego się nie spodziewałem, zatem pożegnałem się ze wszystkimi i na poboczu zacząłem zmieniać, przetartą od opony dętkę. Nie było co się spieszyć w szczególności, że w zapasie miałem tylko jedną, więc wolałem ją dobrze napompować, żeby uniknąć innych przygód. Szkoda, że nie miałem pompki na CO2, która dane mi było ostatnio testować, ale z drugiej strony nigdzie mi się nie spieszyło, a pompowanie od czasu do czasu każdemu w ramach treningu dobrze zrobi.

Po zmianie, batonik na osłodę życia (bo do domu zostało jeszcze 1,5h) i w drogę. Wiatr sprzyjał, więc czas szybko zleciał, a po przyjeździe pod dom licznik pokazał równe 100km – nieźle jak na przymusową przerwę od treningów. To już jednak koniec moich szosowych przygód na rowerze MTB, bo w tym tygodniu zamierzam już założyć bardziej terenowe opony (Panaracer Rampage) i rozpocząć treningi bardziej adekwatne do uprawianej dyscypliny.

Może Ci się też spodobać

Przed opublikowaniem komentarza prosimy o zapoznanie się z informacją o przetwarzaniu danych osobowych dostępną tutaj.

2 komentarze

Dodaj komentarz.

Przed przesłaniem formularza prosimy o zapoznanie się z informacją o przetwarzaniu danych osobowych dostępną tutaj