Starty w zawodach, to zawsze doskonała okazja do sprawdzenia swojej formy. Zwykło się nawet mawiać , że najgorzej przejechany wyścig jest i tak lepszy niż najciężej przepracowany trening. W dodatku kiedy sama impreza organizowana jest niedaleko nas, to tym bardziej warto z tego skorzystać. Podobnie było tym razem, podczas maratonu Silesia Cup MTB w Chorzowie, gdzie na starcie stanęło prawie 500 osób.
Z zawodami w Chorzowie, nigdy nie miałem zbyt dobrych wspomnień. Może dlatego, że podczas ostatniej imprezy, w której startowałem lał dosyć mocny deszcz, a to w połączeniu ze śliskimi asfaltowymi ścieżkami nie skończyło się niczym dobrym. Tym razem miałem również mieszane uczucia. Całą sobotę padał deszcz, a z mapki wynikało, że trasa jest równie szybka jak w poprzednich latach. Całe szczęście w niedzielny poranek przywitała mnie słoneczna pogoda, która mimo gorzkich wspomnień nastawiła mnie bardzo optymistycznie do porannego startu.
Na miejsce dotarłem bez większych problemów. Mimo wczesnego startu dystansu giga (10.00) z racji bliskiej odległości samej imprezy mogłem się porządnie wyspać. Dodatkowo, większa część uczestników zdecydowała się na krótszy dystans, dzięki czemu same formalności na miejscu startu zajęły mi dosłownie kilka minut. Po szybkim przebraniu tuż po 9.00 mogłem wyruszyć na wstępną przejażdżkę trasą. Najdłuższy dystans, na którym miałem zamiar startować liczył sobie trzy 17km rundy, które mimo zalegającego błota i sporej liczby zakrętów zapowiadały rywalizację na bardzo dużych prędkościach.
Przez około 30min udało mi się przejechać treningowo sporą część rundy, więc spokojniejszy i rozgrzany wróciłem się na start. Mimo, że nie pojawiła się tam ścisła czołówka (która za pewne regenerowała siły po maratonie w Krynicy) to morale i oczekiwania były nader wysokie. Plan był prosty, rozpocząć wyścig w pierwszej 10tce i kontrolować poczynania najlepszych zawodników, a następnie w porę zaatakować. Nie ukrywam również, że nie chciałem szarżować zbytnio na pierwszej rundzie, gdyż to w połączeniu ze śliskim asfaltem mogłoby się nie skończyć dobrze….
Realizacja planu przebiegła całkiem nieźle. Zaliczyłem udany start i już po prawie 2km jechałem w drugiej grupie, która nieznacznie traciła dystans do czołowej trójki, którą prowadził Piotrek Wilk. Od razu zauważyłem, że moi towarzysze gorzej radzą sobie w błotnistym terenie, w którym mi z kolei jazdę ułatwiał mój Author A-Ray. Kiedy przewaga między naszą grupką, a uciekającą trójką zaczęła rosnąć zdecydowałem się na próbę doskoczenia do czołówki. Pociągnąłem mocno w terenie zyskując od razu sporą przewagę. Szło mi całkiem nieźle, jednak samotna jazda na długich odsłoniętych odcinkach zaczęła dawać o sobie znać. Gdy jasne stało się, że samotne dogonienie czołówki staje się powoli niemożliwe lekko zwolniłem tempo. Nie bez znaczenia był też fakt, że zbliżała się do mnie powoli pogoń, której było coraz ciężej uciekać w pojedynkę. Po samotnym przejechaniu pierwszego kółka pozwoliłem im siebie dojechać i umiejscowiłem się na ostatniej pozycji.
W tym miejscu może kilka słów o samej trasie, która prowadziła w większości po ścieżkach Chorzowskiego Parku. Sporo odcinków asfaltowych, które bardzo często przechodziły w teren i cała masa zakrętów. Proste technicznie zjazdy nie stanowiły zbytniego problemu, jednak w połączeniu z zalegającym błotem i ostrymi niespodziewanymi zakrętami dodawały rywalizacji dodatkowej trudności . Podjazdów jak na lekarstwo, suma przewyższeń na 47km dała w sumie niecałe 500m.
Wracając do wyścigu, to jak wspomniałem drugą rundę rozpocząłem w 4 osobowej grupie. Czołówka miała już dosyć sporą przewagę i jedyne co można było robić to gonić ją zgraną grupą w mocnym tempie dając sobie zmiany. Dodatkowo miałem nadzieje, że przy okazji gonitwy grupetto się uszczupli, a ja na ostatniej rundzie zadam rywalom ostateczny cios. Uważnie obserwowałem wszystkich po kolei podkręcając tempo głównie w terenie. Oponki Panaracer Rampage napompowane na 2 atmosfery trzymały jak marznie, więc momentami rywale musieli się sporo napocić, aby dotrzymać mi koła. W ten sposób minęła kolejna runda, którą zaczęliśmy w gronie pomniejszoną o jedną osobę. Plan na końcówkę wyścigu miałem już w głowie, więc pozostało czekać na i kontrolować spokojnie poczynania rywali. Wiedziałem, że na asfalcie, będzie ciężko mi odjechać, więc zdecydowałem się na atak w terenie w momencie, kiedy większość ubitych odcinków będzie już za nami. Gdy rozpoczął się najdłuższy zjazd na trasie, mocno stanąłem na pedały. Błoto i korzenie nie robiły na moim fullu żadnego wrażenia i dosyć szybko wypracowałem sobie znaczącą przewagę. Mimo 7km do mety bez problemu udało mi się ją utrzymać. Końcową linię przekroczyłem na 4tej pozycji ze średnią wyścigu oscylująca w granicach 30km/h. Nieźle, ale pozostał mały niedosyt, bo tym razem podium uciekło mi już na samym początku…..
Podsumowując start oceniam bardzo dobrze. Mimo zalegającego błota, ostrych zakrętów i sporych szybkości jechało mi się wyśmienicie. Trasa nie była zbytnio wymagająca, a mimo to całkiem nieźle radził sobie mój full, który nawiązywał równorzędną walkę ze sztywnymi rowerami. Żałuję trochę samego startu, gdzie na pierwszych km mogłem pojechać odrobinę szybciej, jednak tym razem zdrowy rozsądek i asekuracyjna jazda wzięła górę. Czasem lepiej tak niż skończyć wyścig na pierwszym zakręcie. Dystans giga padł łupem Piotrka, który przed samą kreską wyprzedził Michała Kucewicza.
napisz coś od siebie