Krócej, stromiej, trudniej – Pętla Beskidzka po raz piąty

W pięcioletniej historii najpopularniejszego górskiego maratonu szosowego w tej części świata z każdym rokiem obserwujemy coraz bardziej śmiałą ewolucję, by nie iść o krok dalej i nie powiedzieć, że wręcz rewolucję. W zasadzie nie mogę nic powiedzieć na temat pierwszej edycji, w której nie startowałem, ale o klasycznym wydaniu pętli – w rozumieniu przebiegu trasy – w sumie możemy mówić chyba tylko do drugiej edycji. Kolejne wydania popularnego wyścigu stawały się w moim, i chyba nie tylko moim, mniemaniu areną coraz większych i śmielszych poczynań wyobraźni Wieśka. I w zasadzie nie należy się temu dziwić znając potencjał terenów w promieniu kilkudziesięciu kilometrów od Istebnej, którymi może bez ograniczeń tasować organizator. Mało znane nawet dość lokalnym kolarzom drogi są dla zawodników z dalszych stron kraju kompletnym zaskoczeniem, a wręcz i szokiem. Sukcesywne wykorzystywanie tych najmniej odkrytych zakamarków Trójstyku ma swoje dobre strony w postaci „braku nudy” w kolejnych edycjach, ale i stawia rzecz jasna coraz wyższe wymagania wobec każdego chętnego, by dołożyć koszulkę finisher’a Pętli do swojej kolekcji. W ubiegłym roku, a w tym szczególnie, nie było to już zadanie łatwe, ani nawet średnio trudne. Wyzwanie na miarę Everestu beskidzkich szos.

W zasadzie do ostatniej chwili przed startem nie do końca zdawałem sobie sprawę z tego, co mnie czeka. Znam te tereny dość dobrze i mając w nogach ¾ poprzednich edycji myślałem, że tegoroczna trasa mnie nie zaskoczy. Mając przed oczami przelotne (no właśnie, przelotne) spojrzenie na mapę tegorocznej pętli – nieco zbagatelizowałem obawy Marcina odnośnie trudności trasy:

-„Jarek, masakra. My pokonamy wszystkie najtrudniejsze podjazdy w okolicy… Prze#$%^ne”. Mocne słowa.

W sumie nie miałem nawet za szczególnie czasu, by pieczołowicie zapoznać się z trasą pętli, a co najważniejsze jej gwoździami programu. To musiało się zemścić, choć mówi się, że niewiedza często ratuje. Ale tak to już jest, gdy w życiu rower staje się już nawet nie drugim planem, a może i nawet nie trzecim. Gdy zaangażowanie w poprzednie sezony powoduje pewne przepełnienie, bynajmniej nie czary goryczy, ale na pewno wypalenie do ostatniej zapałki, nie pozostaje nic innego jak jazda dla samej jazdy. Celem samym w sobie staje się jazda, a nie wynik. Brakuje motywacji, a więc i celu, nie ma celu nie ma i motywacji. I choć czasem brakowało czasu równie bardzo jak teraz to była motywacja, dzięki której i czas się znajdował, by aplikować inny rodzaj stresu. Dzięki niemu trasy takie jak Pętla nie stanowiły najmniejszego problemu, a czasem wręcz chwilowa separacja od ściągania mtb dawała relaks. Nawet wtedy, gdy ten relaks był równoznaczny parametrom 235km – 3900m w pionie. Tegoroczne ograniczenie rywalizacji w sumie do krótkiego i średniego dystansu chwilowo mnie zastanowiło… Do momentu aż oczom nie ukazały się 160km i 3600m w pionie. To już nie przelewki – 225m wspinaczki na każde 10km trasy to naprawdę solidne wyzwanie. Zastanawiałem się jak mu sprostam pomimo braku regularnego treningu w ciągu ostatniego miesiąca przed PB i może z dwoma treningami powyżej 4h na przełomie marca i kwietnia, kiedy to jeszcze wszystko zdawało się iść w dobrą stronę… Niestety – „człowiek myśli, Pan Bóg kryśli” , jak to stwierdził znajomy na „fejsie”, komentując zamiary wyścigowe jednego z kolegów. Bywa, życie, a o 10.00 w sobotę 10.07 nie było już odwrotu. Mimo obaw wierzyłem, że nawet takie coś ma prawo się udać. W końcu nogi jadą dopóki jedzie głowa.

Początek standardowo pod Połom i lokalne osiedla nie rozciągnął stawki. Cyferki „żółtego komputerka” jakoś zaskakiwały na plus, ale będąc realistą wiedziałem, że za długo to nie potrwa. Cudów nie ma. Z pustego i Salomon nie naleje. Na ostatniej ścianie przed Stecówką pożegnałem Marcina, który najwyraźniej wraca do „dobrego niego”. Dalej był pierwszy z momentów zaskoczenia – teraz dopiero zdałem sobie sprawę, że droga na Kubalonkę to nie będzie sielankowy deptak przez Szarculę, ale katujący uczestników TdP podjazd przez Zameczek. Tam też ostatni raz widziałem odjeżdżających wycinaków. Jechać swoje, z głową – taki przyjąłem plan, bo do umęczenia zostało 85% dystansu, ale chyba 95% trudności. Zjazd z Kubalonki – dla takich to można cierpieć pod górę:) Tuż za nim najdłuższy i najsłynniejszy z Beskidzkich – Salmopol jeszcze dał nieco oddechu od dobijającego tego dnia upału. Plan „jak najmniejszym kosztem, ale do przodu” nie dopuszczał „trzymania kół” za wszelką cenę. Jak się później okazało – słusznie. Około 40km koło Białego Krzyża pierwszy bufet – oj na szosie dawno tak wcześnie nie musiałem się poratować. A szkoda, bo w pogoni za rywalami tak dużo pyszności się traci;) Odcinek przez Lipową i okoliczne wioski do Cięciny w zasadzie pokonywałem samotnie, do momentu aż dojechała mnie kilkuosobowa grupka. Mijają mnie jak f…ę z g….m – Panowie szerokości, ja dzisiaj turystycznie. I pewnie tak do końca sezonu;) Cięcina zaskakuje dość stromymi ściankami na odcinku do 2-go bufetu. Nie omijam, słońce pali niemiłosiernie – organizm chłonie wodę jak piaski pustyni. Na końcówce zjazdu łapię znaki głównego beskidzkiego – polecam ten odcinek w terenie z Rysianki aż do tego momentu. Poezja MTB, a w połączeniu z żółtym i niebieskim przez Romankę miód z bananem na ego każdego freerider’a. Jeszcze moment i znak Nieledwia stawia przed oczami wspomnienia z wrześniowej Rajczy-Tour. Tym razem było na pewno dłużej, ale chyba nie tak boleśnie Dodając, że gdy na horyzoncie pojawiło się przegięcie przełęczy Kotelnica to ja miałem na koncie kilku „targetów”, a nie – jak poprzednio – to ja nim byłem. Kolejnych rywali, których plecy sukcesywnie oglądałem począwszy od Salmopolu, pojawiło się jeszcze w Tarlicznem przed początkiem zjazdu do Kamesznicy. Na półmetku pomyślałem, że kolejne 80-85km jest wykonalne, choć na pewno łatwo nie będzie. Największą kością strachu w gardle stał mi podjazd pod Koczy Zamek przez Kamesznicę – widoku ludzi zsuwających się na szosowych butach po asfalcie naprawdę nie da się zapomnieć. Tak, widzę ich od czasu jak kończyliśmy GIGA w 2009. Łza się kręci za taką nogą. Kiedyś wróci. Teraz na szczęście ratunkiem okazała się plama farby na asfalcie jednoznacznie wskazująca, że Koczego nie będzie – bynajmniej na mojej pętli. Tym ze 110km się nie upiekło. Według plotek nawet część czołówki wymiękła. Ja choć także stromo to raczej zadowolony z przebiegu wydarzeń docieram do głównej prowadzącej w kierunku Lalik. Chwila oddechu na zjeździe i oczom ukazały się najtrudniejsze nie tylko dla nóg, ale i głowy odcinki po Istebniańskich i Koniakowskich przysiółkach. Rozprawienie się z wymagającymi „kiepkami” w sąsiedztwie Krężelki i Osiedla Olecki było o tyle trudne, że po prawej migotał na tle nieba nadajnik na Ochodzitej – umownym celu wyścigu, ale i fakt, że coraz bardziej doskwierało pragnienie. Odległość między 2 i 3 bufetem była lekko pisząc za duża. Dłuższy popas był zasadny również temu, że przy lejącym się żarze z nieba i perspektywie kolejnych 40km do mety była to jakaś mała, bo mała, ale gwarancja „świadomego” dotarcia do mety. Z nadzieją na chwilę oddechu rozpocząłem zjazd z Hrcavy do Jablunkova. Niestety poza pierwszym i ostatnim odcinkiem droga raz po raz wymagała wykrzesania zaskórniaków energii, by pokonać kolejne niewielki wzniesienia – teraz już wiem, dlaczego na 3-cim etapie Road Trophy tak przyjemnie się pokonywało tą wijącą się w nieskończoność, równą jak stół leśną drogę. Pagórki od estakady na ekspresówce w Jablunkovie, przez Mosty u Jablunkova i Pisek do Bokovca mijają dość szybko, choć cyferki na PT raczej powinny dołować niż podbudować:/ Zmiany z Czechem i rodakiem pomagają, ale sąsiad z południa najwyraźniej oszczędza się przed końcówką. Początek podjazdu do Jasnowic i charakterystyczna serpentyna z magicznymi „12%” na znaku były moimi pierwszymi chwilami zwątpienia. Na horyzoncie pojawiali się jacyś rywale, ale było coraz trudniej – nie dość, że się nie przybliżali to na dodatek kompani zaczęli się oddalać. Na dającym nadzieję rychłego dotarcia do mety rondzie w Jasnowicach zostałem na moment sam. Ścianka do Kościoła w centrum Istebnej , gdzie rok i dwa lata temu rozgrywały się losy wyścigu, to już w ogóle może pomóc zwątpić – kolarska golgota. Przyznam, że na jej szczycie perspektywa zjazdu do auta koło amfiteatru była kusząca. Siłą woli skręciłem po koszulkę. Oj jak dobrze, że nie studiowałem mapy, bo jakież było moje zdziwienie, gdy zamiast skierować mnie do głównej szosy i końcowych kilometrów podjazdu na Ochodzitą strażak (chyba, bo już miałem ciemno przed oczami) wskazał mi po lewej na wąskie wyciskacze łez na stokach Koczego Zamku. No way – pomyślałem rażony jak piorunem, a wnet moim oczom ukazała się wąska, poprowadzona płytami wspinaczka, którą na RT potraktowałem z lekceważąco. Zemściła się okrutnie. Chyba przed nią kilka „klatek” pominąłem, ale szczerze… – nie pamiętam. Jakby tego było mało czekały jeszcze dwie „nagrody”. Raz, że doganiam po chwili wspomnianego Czecha – widać, że już też ma dość -„Masz za swoje” myślę żartobliwie. Na pytanie ile do mety, z rozpędu dokładam mu asekuracyjnie kilka kilometrów. I załatwiłem się sam, bo choć przed nosem malował się już usłany płytami podjazd do mety to niestety na przystawkę pozostawał jeszcze jeden, mało łaskawy po 160km mordęgi, steep-climb. Dobrze, że niewiedza ratuje. W końcu meta. Ją pamiętam, ale tego, że podobno dzielący się wrażeniami ze 100-ki kumple wołali mnie to już nie bardzo. Oj było ciężko, bardzo. Strata niemal godziny do Adriana mówi sama za siebie, ale koniec końców – „ważne, Jarku, że szczęśliwie i bez wypadku” jak przywołał mnie to rzeczywistości Konrad. To fakt – gleb i szlifów w tym roku nie było mało.
Przyznam, że jak zobaczyłem, że tegoroczna pętla ma wyłącznie 2 dystanse i brakuje królewskiego Giga to nieco się zdziwiłem, by nie powiedzieć, że zmartwiłem. Wiem, jestem szalony. Fakt, faktem, że przy tej trudności dystansu 160km ciężko byłoby zdobyć się na kolejne kilkadziesiąt kilometrów potyczki z Beskidzkimi szosami. Z drugiej strony wiem, że potencjał terenu na ten dystans, z równie wymagającym zagęszczeniem wspinaczek, jest niezaprzeczalny. Czy jednak znaleźliby się na tyle mocni by sprostać np. 5000m i 230km ??

Tą decyzję pozostawiam Wieśkowi do rozważenia pod kątem przyszłego roku. W tym wiem jedno – po wrażeniach na gorąco z mety można wysnuć wniosek, że było „dość”, a nawet „za bardzo”. Przynajmniej w tym upale.
Z niecierpliwością, ale i ze strachem, czekam na przyszłoroczną edycję.

Tekst: Jarek Hałas.

Może Ci się też spodobać

Przed opublikowaniem komentarza prosimy o zapoznanie się z informacją o przetwarzaniu danych osobowych dostępną tutaj.

napisz coś od siebie

Dodaj komentarz.

Przed przesłaniem formularza prosimy o zapoznanie się z informacją o przetwarzaniu danych osobowych dostępną tutaj