JADYMY DURŚ. Codziennie pobudka o godz. 5 rano. Śniadanie i planowane wyjazdy na godz. 6 nigdy się nie udają. Mój partner rzadko sprawdza rower wieczorem więc często klejenie dętki staje się rutyną, lepiej zainwestować w dobre opony. Jazda do pierwszej stacji benzynowej, najlepiej renomowanej. Czym dalej od kraju tym lepiej obsługa stacji podaje klucze do toalet. A tam ciepła woda więc pranie, kąpiel kilka razy się trafiła, i codziennie golenie.
Do Sarajewa spokojnie, w miarę płasko. Samo miasto ogromne więc dostanie się do centrum to kilkanaście kilometrów. Po drodze widać jeszcze zniszczenia po wojnie, tak jakby chcieli zachować pamięć o tym co się stało. Nowe meczety wybijają się w na tle gór. Kawa w centrum smakuje inaczej, a i nasze maszyny załadowane, z flagą budzą zaciekawienie. Jako że nie lubię miast więc zwiedzam centrum i w dalszą drogę. Od Sarajewa zaczynają się góry i tu wysiłek razy dwa, ale i tak w jeden dzień po górach robimy 117 km.
Śpimy nad rzeką Konica u rodziny, nowy dom połączony z oborą. Początkowo niechętnie się zgodzili, ale skończyło się w domu na kawie i jak to bywa śliwowica. Większość dorosłych pracuje w Grecji. Narzekają, że coraz gorzej tam o prace. Pokazują nowe hiszpańskie kafelki, dywany na ścianach. Właściciel kiedyś był policjantem, ale była redukcja i dostał odprawę. Kupił mini bus i wozi ludzi. Na brak pracy nie narzeka, ropa tania, a i na lewo kupuje bez problemu.
Mostar stare miasto odbudowali, pięknie wygląda. Widziałem je 10 lat wcześniej zbombardowane a teraz, jak za czasów swojej świetności. Naszych kilka autokarów, oczywiście jedni wierzą, inni pytają czy pociągiem, autobusem. Ogólnie milo ale słowo Albania wywołuje uśmiech i komentarze.
Po drodze w kierunku Metkowicza, czyli granicy z Chorwacją, kilkanaście tuneli. Innej drogi nie ma. W jednym tunelu dosłownie wessało mnie pod ciężarówkę i w ostatniej chwili wypluło na zewnątrz. Dobrze, że w kasku jadę bo czaszka na pewno by uderzenia o beton nie wytrzymała. Jeszcze po stronie Bośni a pod flagami Chorwacji coraz więcej incydentów z samochodami. A to dla picu w tunelu tir puszcza sygnał na całego, serce wali jak młot.
Nabranie wody na stacji benzynowej robi się problemem, kilka razy wysyłają nas do sklepu. Sama granica to formalność, wbijają pamiątkową pieczątkę, choć o nią nie proszę. Próbujemy rozbić namiot jeszcze przed Ploce, ale za każdym razem odmawiają. Ostatni prom z Ploce do Trpanji o godz. 20 za 8 euro rower/osobę. Nie mam Kun, ale płacę bez problemu kartą. Na pokładzie kilka osób z Polski, większość kierunek Orebić Korcula. 45 minut przy zachodzie słońca i rozmowa z rodakami.
Schodząc z promu nie mam powietrza w przednim kole. Ni stąd ni zowąd podchodzi facet i proponuje nocleg za 35 euro mówię, że mam namiot. A on, że tu nie ma pola namiotowego. Proponuje, że jak się prześpię to mi dętkę sprzeda. Próbujemy się rozbić na boisku piłkarskim, ale ten sam koleś wpada z policją. Pakujemy się i rozbijamy namiot za miastem w krzakach. Rano okazało się, że dętka cała. Widać ci z promu współpracują z tymi na brzegu. Objawy przeinwestowania w Chorwacji czy brak turystów zmusza ich do sztuczek. W każdym razie Chorwaci nie sprzyjają tym co podróżują na rowerach, o czym się przekonać miałem wkrótce.
Po 1430 km dotarłem do Viganji niedaleko wyspy Korcula. To mekka windserfingu i innych sportów wodnych. Moi przyjaciele Melon i Mati i ekipa z Katowic pożyczyła mi żagle więc dwa dni szaleje na wodzie na żaglach 6,6 i 8,8. Wiem, że to nie rewelacja, ale na bezrybiu i rak ryba. Koszt pobytu na polu namiotowym 8,5 euro za dobę. Tłoku nie ma więc cień można poszukać. Temperatura 36 stopni w cieniu więc oddychasz jak ryba.
Jazda w kierunku Dubrownika daje popalić, góry na półwyspie Poljesac to wysiłek nie lada. Wody nam idzie w litrach. Tadziu tankuje w jednym domu, a tu wypada pani i zadyma. Wylała mu wodę i każę kupić sobie w sklepie. Jedzenie w knajpkach nie wchodzi w grę bo ceny zaporowe, o napojach już nie wspomnę. Dubrownik już odwiedzałem wiele razy więc tylko wjazd do starego miasta fotki i uciekać bo temperatura jak w piecu.
Granica z Czarnogórą. Kolejka na kilka godzin stania dla samochodów, to Chorwaci szaleją szukając dziury w całym. Widać ludzie zaczynają im uciekać do sąsiadów bo u nich ceny wywindowane. Wydawałoby się, że jedziesz nad samym morzem i równo, ale nic podobnego. Góra, dół, i tak dokoła.
W Budwa śpimy na plaży nad samym morzem, łóżka takie jak na plażach do smażenia turystów. Rano budzi nas właściciel smażalni ryb, pyta skąd jesteśmy i od razu śniadanie i 50g. Tankowanie wody, uściski na pożegnanie. Czarnogóra to mały kraj i budują tam na potęgę. Wiozę flagę Polski więc jak się tylko zatrzymujemy mamy kibiców na całego. Nawet Pani Zosia się trafiła z Mikołowa wiec browar i życzenia szczęścia. Masa turystów z Serbii w Chorwacji, Chorwata nie spotkasz.
Przeprawa promowa przez zatokę Katarską za darmo dla pieszych i rowerzystów więc frajda za darmo. Dojazd do granicy z Albanią bez problemu. Wieczór nas zastał w miejscowości Krute-Vladimir. Tu od kilku miesięcy nie pada deszcz słyszę od ludzi siedzących na wozach, które ciągną osły i tankujących do oporu do baniek. Puszczają nas bez kolejki ciekawi jak nam się udało taki kawał drogi dojechać. Kaniony i wyschnięte koryta rzek tak jak w horrorach. Pierwsza napotkana chata, tu mieszka muzułmanin. Pytam czy możemy u niego rozbić namiot. Nie bardzo mu pasuje, a to mówi, że węże, a to nie ma wody. Okazało się, że pracował w USA i był taksówkarzem, dostaje teraz 600 USA miesięcznie. Zmierzły koleś nie wiedział jak nas wygonić więc obraża Polaków mieszkających w Stanach: a to mówi, że nasze dają d… za dolara, a to że kradną. Widzę, że zależy mu tylko bym się wyniósł, ale spokojnie go przetrzymałem i rano granica z Albanią.
Wymiana pieniędzy na stacji benzynowej. Od razu oddech, bo obiad w knajpie.Za bardzo nie mogę się dogadać bo język mają nieludzki. Wpadam więc swoim zwyczajem do kuchni i wszystkie gary w ruch, a były tam czary cuda, więc z pełnym brzuszkiem ciężko się jedzie. Po drodze mijamy sprzedawców melonów i innych płodów rolnych. Pokazuję, że rower i nie ma miejsca. To od razu kroją i częstują. Setki jak nie tysiące flag, na czerwonym tle czarny orzeł z dwoma głowami. Pierwsza miejscowość nad morzem to Lozhe. Szukam klimatów albańskich a tu szok: nowoczesne hotele, że nie idzie wbić palca. Same rejestracje włoskie i z Kosowa. Widać, że ojciec chrzestny inwestuje, i to niemałe pieniądze. Zapomnij o polu namiotowym. Szukam coś taniego i znajduję za 5 euro – fajny hotelik, rodzinny biznes, goście to wszyscy Kosowiacy.
Nie wszyscy Kosowiacy, ale większość na plażach to ludzie z Prisztiny. Tłoczno jeszcze bardziej niż u nas w Sopocie w szczycie. Błąkam się po starej bazie wojennej jeszcze z czasów Hoży, za łapówkę można wejść do każdej dziury. Poza miastem jest jeszcze kilka wiosek ale i tam inwestycje i to niemałe, kawiarenki, knajpki z dobrym winem i jedzeniem.
Mkniemy w kierunku Tirany. Czym bliżej stolicy tym więcej stacji benzynowych. Są miejsca, że na odcinku pół kilometra jest sześć stacji benzynowych i co dziwne przy każdym jest hotel. Czasami na odcinku stu metrów, po jednej i drugiej stronie, cztery stacje i jeszcze więcej hoteli. Większość stoi pusta a na stacjach nikt nie tankuje. Dla mnie szok, po cholerę im tyle stacji???
Po drodze widzę jak jeden Albańczyk zabija krowę a kilku zagania z pola. Ja od razu za aparat fotograficzny i cykam zdjęcia. Okazuje się, że to złodzieje kradną bydło. Jeden z nich widząc, że robię zdjęcia bierze nóż i dawaj w moim kierunku. Początkowo myślałem, że tylko mnie przestraszy, ale on podbiega. Ja w ostatnim momencie zasłaniam się ręką, ale czuję ból w lewej dłoni. Okazuje się, że wbił mi nóż. Podbiegł kolejny i wyrywa mi aparat. Szarpię się z nimi, serce o mało mi nie wyskoczy bo koleś z nożem próbuje jeszcze raz mnie ugodzić. Kończy się na nacięciach na rękach. Tadziu miał już udzielić mi pomocy gdy nadjechał samochód i oprawcy się zmyli. Ruszamy w drogę ale widzę, że za mną jeszcze wymachują rękoma. Rany nie są głębokie ale bolą, tym bardziej, że trzeba trzymać kierownicę.
Próbujemy szukać noclegu nad rzekami ale nad każdą rzeką to syf i malaria. Wszystko co mają niepotrzebne wyrzucają do rzek, a szkoda. Mają piękne miejsca. Lądujemy w ogródku kolejnego Albańczyka. Ten od razu przynosi miejscowe specjały. Oj czego tam nie było: słodycze, mięso na kwaśno i słodko, no i wieczorem coś w rodzaju śliwowicy, bo nocą Allach nie widzi. Krowa, kilka kózek. Ot, wszystko co mają. Większość ludzi to rolnicy więc tylko sieją, orzą i zbierają. Dogadujemy się na migi.
Tirana. Akurat trafiliśmy na okres wykopków. Rozkopane całe centrum, widać remontują na potęgę. Tak jak u nas, budują drogi, dojazdy. Potężne korki, ale tylko w Tiranie. Nie lubię miast więc spadamy. Po drodze jeszcze pomnik Matki Albanii. Tam też był pochowany Hodża ale wykopali go i leży gdzie indziej, a zasłużony jak JÓZEK w Moskwie :D. Coś w tym jest, więc nie warto być zasłużonym. Tym bardziej bohaterem – ci na cmentarzu kończą, a zapotrzebowanie na bohaterów nie maleje od zarania dziejów.
Jazda do Elbasan to powrót do dzieciństwa. Sam mieszkałem koło huty cynku więc smród unoszący się nad górami niesamowity. Samo miasto to osiedla robotnicze i potężna huta wybudowana przez Chiny w latach 60-tych. Obecnie tylko część huty pracuje, zatrudnia kilka tysięcy a kiedyś pracowało ponad 16 tyś. Po horyzont piece, rury. Jest co fotografować. Dla miłośników architektury pieców i urządzeń z ubiegłego wieku to raj.
Kierunek: granica z Macedonią to jazda po górach i to takich, że jajka z koszyka wypadają. Po drodze są stacje benzynowe i kilka restauracji. Wpadałem pod kran i trzymałem głowę kilka minut, aż mózg się schłodził i dalej. Na granicy spotykamy studentów z Gliwic, jadą z Budapesztu. Wymiana informacji, uściski dłoni ale jest tak gorąco, że rower zapada się w smole wiec Tadziu próbuje jeszcze zagadać, ale krzyczę Tadziu nie p…. i wsiadaj na koń.
Struga. Piękne miejsce nad jeziorem kilka kilometrów za miasteczkiem, jest pole namiotowe. Nikt o nic nie pyta, więc też się nie afiszujemy, bo jak to w drodze pieniądze są potrzebne na przykład na piwo. Odpoczynek, oczywiście rozmawiamy z miejscowymi, są pod wrażeniem naszych kilometrów.
Kierunek: Skopie. Po drodze deszcz nas ściga więc śpimy w nowym budynku, jeszcze nie zamieszkałym – to dobry sposób na spanie w ulewach. W Skopie na termometrze w cieniu 52 stopnie. Jeśli istnieje piekło dla ludzi, to na pewno południe w Skopie. Miasto to budowle na wzór grecki, w samym centrum pomnik Aleksandra Wielkiego, kiedyś na pewno będzie to imponująco wyglądać. Macedończycy to przyjazny naród więc głodni nie chodzimy.
Granica z Kosowem. Pieczątka, która stała się naszym nieszczęściem, ale to dalej opowiem.
Jedziemy do Prishine. Jestem w szoku, droga do stolicy to niekończące się sklepy, magazyny, nowe budynki w szczerym polu. Czy mogę rozbić namiot pytam. Pewnie, ale w gospodarstwie gdzie się mamy rozbić jest jedna chata wolna więc rozkładamy wersalkę. Flutura, tak ma na imię studentka prawa, która zaprasza nas do swojego domu. W środku umeblowane w nowoczesny sposób, bogato. Pytam, co robią, odpowiedź nic. Pieniądze na budowę domu dostali z banku, ale żeby wybudować dom trzeba kupić auto więc stoi mercedes. Sąsiedzi mają hale i BMW. Oj to ile lat będziesz spłacać raty? Nigdy słyszę odpowiedz. Jak to nigdy? A tak, że bank dał pieniądze i mają spłacać dopiero jak ukończą budowę a takowej nigdy nie skończą. Nocą cała wioska oświetlona jak New Jork. Pytam ile płacisz za prąd? Nic odpowiada, bo elektrownia Serbska a ona Serbowi centa nie da. To kto płaci, no jak kto? UE. Teraz wszystko jasne kto inwestuje w Albanii. Wieczorami strzelają na wiwat, bo w każdym porządnym domy Kosowiaka to bez tv i kałasznikowa nie przejdzie.
CDN
Mieczysław Bieniek
O autorze: Na kopalni pracował 27 lat, aż do wypadku, w którym stracił wzrok w jednym oku i przestał słyszeć na jedno ucho. Do pracy już nie wrócił. Stał się podróżnikiem, przemierzył już połowę kuli ziemskiej. W swoją podróż życia wybrał się do Dalajlamy, o której możecie przeczytać w książce „Hajer jedzie do Dalajlamy”.
1 komentarz