Dalsza część wyprawy Damiana! Wspólnie z naszym bohaterem docieramy do Brukseli i Dunkierki, a następnie przeprawiamy się promem w Calais. Na wyspach odwiedzamy takie miejsca jak Stonehenge, Bristol i kierujemy się do Walii.
Dzień 8 – 1.04.2012 – Dzień bez roweru
0 km
Jak to dobrze rano wstać, napić się kawy i nie musieć wychodzić na zimno, wietrzycho i deszcz, a tak poważnie to jutro zaczynam od nowa 🙂 Mam 268km do Dunkierki skąd wypływa mój prom do Dover w UK. Wszystko co dobre szybko się kończy. Dzień zleciał szybciej niż te na siodełku. Od rana wiele atrakcji. Najpierw spotkanie przy kawie z gospodarzami domu, gdzie zostałem poczęstowany ciastem ryżowym oraz goframi z kostkami cukru w środku. Wszystko to zostało oblane wspaniałym holenderskim likierem ziołowym. Potem z Łukaszem uporaliśmy się z rowerem. Następnie zabrał mnie na mecz 6 ligi holenderskiej piłki nożnej. O wyniku lepiej nie wspominać ale po meczu spróbowałem kolejnego tutejszego specjału ,czyli Frykaderki. To coś w rodzaju hot-doga tylko że zamiast parówki jest niezbyt dobry pasztet w kształcie kiełbasy, a zamiast bułki słodkawe ciasto. A skoro już tyle o jedzeniu, to potem był obiad a’la Łukasz. Barszcz czerwony własnej roboty oraz ziemniaki, sałatka i kotlety panierowane z sera 🙂 Udało mi się również zwiedzić cmentarz żołnierzy amerykańskich niedaleko Maastricht. Na tablicach widać było wiele polsko brzmiących nazwisk żołnierzy, którzy zginęli podczas II Wojny Światowej. Dzień zakończył się sesją zdjęciową z owcami w tle.
Dzień 9 – 2.04.2012 – Bruksela
186.14 km, 19,4 śr, 45.5 max, 1266 m w górę, 9:33:25
Po pożegnaniu z Anetą i Łukaszem przyszedł czas na dalszą jazdę. Poranek chłodny, poniżej zera. Ciepło zrobiło się dopiero po południu. Cały dzień słoneczny i prawie bezwietrzny 🙂 Zaraz za Maastricht wjechałem do Belgii. Tu podobnie jak w Holandii jest wiele dróg i ścieżek rowerowych. Chyba z 80% dzisiejszego dnia jechałem właśnie po takich trasach. Rewelacja:) Odpoczynek dobrze mi zrobił. Mięśnie odpoczęły, kolana prawie przestały boleć i nawet nie jestem zbytnio zmęczony choć zrobiłem ponad 186 km. Po drodze mijałem Leuven i Brukselę. W Leuven podobał mi się plac z jakimś owadem na maszcie i kościołem oraz piękna katedra lub bazylika.
Przez Brukselę jechałem ponad godzinę prawie cały czas prostą drogą przed siebie. Zrobiłem parę zdjęć przy łuku triumfalnym i przed kościołem na górce. Wiele dróg w Belgii ciągnie się kilometrami prosto jak strzała. Dobrze, że przynajmniej są małe pagórki, inaczej było by monotonnie. Dość ciężko było mi dziś znaleźć miejsce na nocleg. W końcu rozbiłem się na czyimś polu na chwilę przed zachodem słońca. Do promu w Dunkierce mam jakieś 150 km.
Dzień 10 – 3.04.2012 – Do promu w Calais
173.10 km, 19.6 śr, 44.9 max, 577 m w górę, 8:48:12
Do promu z Calais mam już tylko kilka kilometrów. Dzień zacząłem leniwie, wstałem dopiero po ósmej. Poranek zimny. Chociaż w dzień już było chwilami nawet ciepło. Popołudniu trochę postraszyło chmurami i wiatrem, ale potem znów wyszło słońce. Pół dnia nie mogłem złapać odpowiedniego rytmu jazdy. Do południa tylko 53 km. Już się bałem, że nie dojadę do Dunkierki. Bardzo podobał mi się rynek i uliczki w Veurne. Typowy francuski klimat z kawiarenkami i muzyką tyle, że to jeszcze Belgia. Na kolację okropne bułki z marketu i sałatka warzywna też niezbyt smaczna.
Dzień 11 – 4.04.2012 – Przeprawa
135.25 km, 18.6 śr, 53.6 max, 758 m w górę, 7:14:58
Do promu miałem kilka kilometrów, przynajmniej tak mi się wydawało kiedy wieczorem widziałem wielkie stoczniowe dźwigi w porcie. Wstałem przed siódmą żeby zdążyć na w miarę wczesny prom i pewnie spokojnie wsiadłbym do tego na ósmą gdyby nie drogi ekspresowe i zakazy dla rowerów.
Schemat klasyczny nie tylko we Francji. Jadę ścieżką rowerową, ścieżka się kończy i jest zakaz dla rowerów. Wjeżdżam do wioski, przejeżdżam ją i znów widzę zakaz dla rowerów i dalszy kawałek drogi ekspresowej. Znaki na prom kierują wyraźnie przez ekspresówkę. Ryzykuję. Jechałem może 3-4 km do następnego ronda, gdzie na szczęście był zjazd do promu. Tyle, że 200 metrów dalej widziałem już następne rondo, dobrze mi znajome już, gdzie również były znaki kierujące na prom jak i zakaz dla rowerów. Następny prom o godzinie 10:00, więc miałem prawie 2 h na kupienie biletu i odprawę. Wszystko zajęło mi może 15 minut. Zjadłem śniadanie i wyczekiwałem na prom. Kiedy nareszcie prom zakotwiczył wyjechała na niego cała masa ciężarówek w tym kilka z Polski. Przeprawa trwała dwie godziny z kawałkiem, podczas których głównie oglądałem brytyjską telewizję, z której dowiedziałem się, że w północnej Anglii spadł śnieg, a wiatr pozrywał kilka dachów. Udało mi się również naładować do pełna akumulatory w aparacie i smartfonie.
Anglia przywitała mnie piękną wiosenną pogodą pełną słońca i prawie bezchmurnego nieba. W tej przyjemniej aurze udało mi się zrobić aż 110 km od południa z godzinną przerwą przy plaży. Podobała mi się jazda po równinach pełnych owiec i dość stromych podjazdach chrabstwa East Sussex. Zadziwiająco szybko przyzwyczaiłem się do lewostronnego ruchu. Sądziłem, że będę miał więcej problemów szczególnie na rondach i skrzyżowaniach.
Dzień 12 – 5.04.2012 – W okolice Stonehenge.
183.33 km, 19.1 śr, 54 max, 1746 m w górę, 9:34:26
Wstałem wcześnie, około 6:30. Znów powrót do zimowego czasu. W nocy przeszkadzał trochę ruch uliczny – spałem w sumie niedaleko drogi. Ciężko było znaleźć dogodne miejsce. Wszystkie pola w Sussex szczelnie zagrodzone. W nocy kilka razy padało. W dzień ani razu, ale do 17:00 cały czas pochmurno. Potem znacznie się wypogodziło. Wiatr przez większość jazdy mi dziś sprzyjał stąd ponad 180 km. Sporo krótkich, ale ostrych podjazdów i takich samych zjazdów. Ponad 1700 m przewyższenia to również sporo jak na dość niewysoką Anglię. Przez cały dzień poruszałem się na wysokości około 50-150 m.npm. Kilka razy dziś jechałem drogą szybkiego ruchu np. A303. Żadnych zakazów dla rowerzystów, policja i inni kierowcy nie protestowali, że jadę poboczem. Taka jazda jest dozwolona na niektórych odcinkach kiedy nie ma drogi równorzędnej. Kiedy nie wolno jechać taką trasą widać wielkie znaki informujące o tym. Nie sposób to przeoczyć. Zrobiłem nawet zdjęcie 🙂 Dziś znów musiałem dokręcić jednego SPD – skrzeczał co nieco. Nie wiem czemu ładowarka do dynama nie działa. Słońca też nie było, a smartfon domaga się prądu. Jutro coś pomyślę. Byłem dziś w Tesco, kupiłem zapięcie do roweru, banany i Dr.Pepper’a. Jogurty drogie, więc w zastępstwie jakiś deser ryżowy – też dobry. Do Stonehenge mam 20 km. Potem w dół do Plymouth albo w stronę Irlandii. Jutro się okaże. Padam. Dobranoc.
Dzień 13 – 6.04.2012 – Stonehenge i niespodzianka
121.85 km, 18.5 śr, 56.4 max, 1247m w górę, 6:28:18
Dzień rozpocząłem późno, grubo po siódmej. Zanim się pozbierałem i spakowałem było po ósmej. Wszystko dlatego, że noc była…mroźna. Najzimniejsza do tej pory, więcej niż kilka na minusie skoro nie było komfortu w śpiworku. Zanim wyszedłem ze śpiwora poczekałem aż słońce rozpuści szron na ściankach mojego namiotu. Do Stonehenge miałem około 20 km, czyli jakąś godzinkę jazdy, podczas której należało się rozgrzać. Wejście, aby z bliższej odległości pooglądać głazy kosztuje 7.80£. Niestety nie pozwolono mi zabrać roweru na teren rezerwatu pomimo moich usilnych próśb. Zdjęcie z Authorkiem na tle Stonehenge tylko zza płotu. Moim kolejnym celem po „kamykach” miało być Plymouth i odwiedziny w europejskiej centrali amerykańskiej firmy Primal Wear, która zaopatrzyła mnie w odzież na wyprawy. Jako, że mój przyjazd do Plymouth wypadałby w niedzielę oraz z uwagi na przypadające akurat święta nie było sensu zjeżdżać tak daleko w dół szczególnie, że przejazd przez Kornwalię odpuściłem sobie wcześniej.
Apropo’s Primala jeździłem dziś w spodenkach tej firmy. Po prawie dwóch tygodniach spodenki pasują idealnie i nie są na mnie przyciasne. Parę kilo gdzieś zostawiłem na trasie. Rewelacyjna jest wkładka w spodenkach z potrójnej warstwy kompresyjnej. Świetnie chroni cztery litery przed wstrząsami, otarciami i można zdecydowanie dłużej wysiedzieć w nich na siodełku na całodziennej trasie niż w tradycyjnych spodenkach. Prosto ze Stonehenge, czyli przed południem ruszyłem autostradą w stronę Bristolu. Po drodze mijałem ciekawy zamek przerobiony na restaurację oraz miasto Bath, które wygląda jak przyklejone do zbocza góry. Wszystko w typowej angielskiej zabudowie. Cudnie.
Około 17:00 wrzuciłem drugi bieg, aby zdąrzyć dojechać do Bristolu, przeprawić się do Walii i jeszcze znaleźć miejsce na nocleg. Ku mojemu zdumieniu zapytany anglik imieniem Bob o sposób przeprawy przez kanał brystolski rowerem po krótkiej rozmowie zaproponował mi odpoczynek w swoim domu oraz możliwość campingu w swoim ogrodzie. Z odpoczynku zrobiła się kolacja, ciasto, angielska herbata oraz gorący prysznic o możliwości sprawdzenia poczty mailowej nie wspomnę 🙂 Na kolację podano zapiekane ziemniaki, gotowane warzywa oraz mięso wieprzowe w sosie. Ciasto to coś w rodzaju piernika z polewą, a herbata to jak w Polsce bawarka czyli herbata z odrobiną mleka. Po dłuższej rozmowie i wielu pytaniach o cele i trasę mojej podróży użyczono mi łazienki w celu wzięcia prysznica. Błogość 🙂 W międzyczasie jeszcze rozbiłem namiot, aby wysechł z resztek porannej wilgoci. Najedzony, czysty, zadowolony z miejsca noclegu w którym jest cicho i bezpiecznie oraz dobrze poinformowany, którym mostem można przejechać rowerem do Walii po 22:00 udałem się na odpoczynek. Coraz lepiej mi się piszę na tablecie HTC, pewnie dlatego piszę coraz więcej 🙂
Dzień 14 – 7.04.2012 – Mokry i suchy
152.33 km, 18.7 śr, 55.1 max, 1296 m w górę, 8:06:51
Do około 5:00 rano spałem jak suseł, a mojego snu nie zburzył nawet najmniejszy hałas. Potem jakieś ptaki zaczęły poranne śpiewy, ale nie ma co narzekać, takie wieczory i noce nie zdarzają się zbyt często. Była to również najcieplejsza noc na wyprawie, o 7:00 było 10st.C. Po siódmej napiłem się jeszcze gorącej kawy, wspólnie z Panem Bobem, jego żoną Jill i kuzynką Margaret zrobiliśmy pamiątkowe zdjęcia. Na pożegnanie dostałem jeszcze solidną kanapkę z mięsem i chwilę przed ósmą wyruszyłem w dalszą drogę ścieżką rowerową w kierunku Severn Bridge.
Nie spieszyłem się zbytnio. Odczuwam jeszcze skutki zeszłotygodniowego wypadku. Kolano się goi, ale jest jeszcze lekka opuchlizna i czasami mnie pobolewa. Po południu zaskoczył mnie deszcz, oczywiście nie było sie gdzie schować. Zdążyłem się tylko ubrać i jechałem w deszczu. Popadało solidnie przez 15 minut. Wystarczyło żeby mnie zmoczyć. Zanim sie schowałem deszcz ustawał. Potem zaczęło się przejaśniać i wyszło słońce. Po dwóch godzinach wszystko wyschło na mnie. Pierwszy raz od jakiegoś czasu jechałem z mp3. Dźwięki Eddiego Vaddera podziałały jak zastrzyk energii. Zauważyłem też, że pod koniec dnia, gdzieś po 17:00 potrafię się na tyle zmobilizować i rozkręcić, że w te trzy ostatnie godziny robię mniej więcej tyle kilometrów ile od rana do południa. Nie wiem skąd we mnie jeszcze te zapasy energii po całym dniu jazdy. Muszę przyznać, że podobają mi się walijskie pagórki pełne pastwisk i owiec.
Wydaje mi się, że Walijczycy mają lepiej utrzymane drogi rowerowe od anglików. Z tymi pierwszymi za to nijak nie idzie się dogadać po walijsku. Zatrzymał się przy mnie facet i pyta czy widziałem dwa psy po drodze które mu uciekły. Dopiero jak powtórzył wszystko po angielsku zrozumiałem o co mu chodzi 🙂 Piszą też inaczej, dobrze że chociaż nazwy miast są napisane w dwóch językach. Do Penfro, a raczej do Penbroke mam około 100 km, gdzie mam spotkać się z Przemkiem. Nocleg na wzgórzu na polanie z widokiem na Swansea (Abertawe).
1 komentarz