9.06.2013 – 153km – Moab – Fruita
Mimo zbiorowego spania w hostelowym pokoju była cisza i rano obudziłem się wyspany. Po porannej kawie ruszyłem w drogę. Jeszcze dodatkowe zapasy wody na trasę i po paru kilometrach byłem już za Moab w kanionie rzeki Colorado. Rano szybko chciałem wykręcić sporo kilometrów By w największy upał schować się gdzieś w cieniu. Dolina rzeki Colorado na drodze 128 była jak przejazd przez wielki kanion, dolinę monumentów oraz inne ciekawe skalne atrakcje USA. Po prostu nie wypadało się nie zatrzymać i zrobić zdjęcia. Liczyłem, że po 70km w miasteczku Cisco uda mi się uzupełnić zapasy wody. Niestety Cisco okazało się miastem widmo. W całości opuszczone, popadające w ruinę domy, wraki aut i camperów. W sumie gdyby nie brak wody dobre miejsce na nocleg. Za Cisco wjechałem na autostradę międzystanową I70. W USA można poruszać się niektórymi odcinkami dróg międzystanowych rowerem, kiedy nie ma żadnej innej drogi alternatywnej w pobliżu. Do kolejnego miasteczka miałem ponad 60km, droga w miarę prosta, wiatr nie przeszkadzał wiec trzymałem prędkość w okolicach 18-20km/h. W międzyczasie ponownie zawitałem w Colorado ale nawet nie zatrzymałem się na zdjęcie przy tablicy. Na termometrze 43 stopnie a słońce strasznie paliło z tyłu. W końcu z braku wody zjechałem do wioski Mack przez miastem Friuta. Niestety nie było tam ani sklepu ani nawet stacji paliwa. O wodę poprosiłem więc mieszkańca koszącego trawnik. Wypiłem prawie od razu dwa bidony ale pozwoliło mi to spokojnie dojechać do miasta Fruita gdzie już zaspokoiłem pragnienie w całości.
10.06.2013 – 130km – Fruita – Rifle
Poranek jak o cała noc znów bardzo ciepły. Wiedziałem, że znów czeka mnie ciężki upalny dzień. Teraz jadę na wschód wiec rano słońce świeci z przodu a popołudniu pali z tyłu jedyną zmiana na lepsze jest taka, że wiatr trochę pomaga wiejąc w plecy. Oczywiście już o wiele słabiej niż kiedy jechałem na zachód i z całą siłą wiał mi w twarz. Normalne, rowerzyście zawsze wiatr w oczy Popołudniu miałem mniej powodów do śmiechu. Wydawało mi się a nawet byłem pewien, że słonko za mocno przygrzało i dostałem małego udaru słonecznego. Osłabienie, ból głowy i lekkie krwawienie z nosa najlepiej o tym świadczą. Dobrze, że kilka kilometrów dalej był FF i mogłem się schłodzić. Zimny “prysznic” w toalecie, lody i napój z lodem poprawiły sytuację. Posiedziałem tak godzinę, odpocząłem i ruszyłem dalej. 20km dalej już tylko prysznic i lody a 40km dalej zimny napój. I tak dzień zakończyłem po 130 kilometrach w miasteczku Rifle na Rest Area. Spanie na stole piknikowym bez rozkładania namiotu ale i tak mam dobrze bo rano szansa na kawę w FF i zakupy. Centrum handlowe kilometr od miejsca noclegu. Temperatury na kolejne dni już bardziej optymistyczne, no i jutro mam szansę na przełęcz powyżej 2700m
11.06.2013 – 116km – Rifle – Palita
I w końcu wszystko wróciło do normy. Przełęcz zdobyta, temperatura niższa a jazda przyjemniejsza kiedy nie smaży jak na patelni przez cały dzień. Wstałem przed szóstą, spakowałem śpiwór i udałem się na kawkę i pancakes’y do FF. Założyłem sobie, że dojadę dziś tylko do przełęczy McClure Pass a jutro do Aspen i może do jeziora Maroon. Przełęcz McClure nie znajduje się po drodze do Aspen, musiałem zjechać kawałek w bok (30km). Sam wjazd nie należy do trudnych tylko znów ten wiatr…. Na przełęczy byłem po 18:00, 107km i 1300 metrach przewyższenia. Kilka zdjęć i zjazd w dół do upatrzonego wcześniej miejsca na rozbicie namiotu. A nocleg na wysokości 2300m.npm na starej zamkniętej dawno drodze. Rozbijając się przy okazji wystraszyłem kilka jeleniowatych
12.06.2013 – 118km – Palita – Aspen
Poranek jak na góry wysokie przystało, chłodny. Rano tylko 2st.C. Żeby cieszyć się z tego, że się zmarzło. Ostatnie upalne dni tak dały mi popalić, że przyjemny poranny chłodek i zimne ręce na zjeździe były naprawdę miłą odmianą. Na dole, w miasteczku Carbondale rozgrzałem się przy porannej kawie i ruszyłem na Aspen do którego poprowadziła mnie droga rowerowa wybudowana na starej linii torów kolejowych. W Aspen znalazłem się po 14:00, odpocząłem godzinę i zdarzyłem wjechać jeszcze na wysokość 2900m do odpowiednika polskiego Morskiego Oka, jeziora Maroon Lake. Aspen to przecież zimowa stolica USA. Samo miasto nie zachwyca, połączenie typowej amerykańskiej zabudowy z odwzorowanymi na europejskich (alpejskich) motywach górskich budynków. Pięknie jest tylko czemu tak drogo? Nawet w markecie czy FF ceny dużo wyższe a przecież Aspen wcale nie znajduje się aż tak wysoko a do miasta prowadzi w większości dobra i szeroka droga. Jak by nie było nie mam gdzie spać. Znalezienie miejsca będzie dla mnie może nie wyzwaniem ale na pewno niespodzianką.
13.06.2013 – 98km – Aspen – Twin Lakes
Wieczorem udałem się w górę drogi Castle Road z Aspen. Miejsce do spania znalazłem po paru kilometrach koło ścieżki trail. Rano planowałem dojechać do końca tej drogi ale jak poczułem silny przedni wiatr to dałem sobie spokój z Castle Road. Nie jestem pewien ale droga kończy się w okolicach 3000m.npm więc miałbym tylko zaliczony podjazd a nic fajnego tam nie zobaczył. Z 2500m.npm wróciłem do Aspen, zajechałem na kawę (przynajmniej kawa w tej samej cenie co zwykłe 1.08USD) a potem chwilę pokręciłem się po centrum i ruszyłem na Independence Pass. Wysoką przełęcz do której miałem prawie 30km pod górkę. Pierwsze kilometry łagodne wzdłuż East Aspen Trail, po której Aspeńczycy biegają. Potem nieco bardziej ostro do 8-10% by następne kilometry znów były łatwe i prawie płaskie. Po drodze dwa razy lekko zmoczył mnie „szałerek” ale zaraz potem znów dość mocno grzało słońce. Końcówka podjazdu ponownie bardziej stroma i wietrzna. Na przełęczy zameldowałem się po 14:00. Independence Pass lub Hunter Pass ma wysokość 3687m. Po obu stronach przełęczy nie ma problemów z wodą. Pełno tu strumieni a tak wysoko w górach można pić czystą wodę bez obaw. Większość przełęczy które odwiedziłem w Colorado były raczej bardzo ubogie w wodę i czasami jej brakowało. Godzinę potem byłem już w osadzie Twin Lakes i chowałem się przed deszczem. Znów kilka minut deszczu i słońce. Poniżej Twin Lakes zjechałem zgodnie z oznaczeniami na South Elbert Trail czyli drogę w kierunku Mount Elbert, najwyższej góry Colorado i całych Gór Skalistych. Z 2800 do 2900m asfalt, potem piaseczek dla aut 4×4 do około 3200m.npm. I właśnie do końca drogi dla samochodów udało mi się dojechać i częściowo dojść. Chwilami ponad 12% i grząski piasek uniemożliwiały jazdę obciążonym rowerem. Muszę przyznać, że jestem z siebie dumny że nie zrezygnowałem z męczącego odcinka pod Mount Elbert. Kilka razy już miałem się wrócić i jechać na kolejną przełęcz. Po drodze musiałem też pokonać niewielki strumień. Spacer na boso był najlepszym rozwiązaniem. Nocleg na polance 5.2km w linii prostej od szczytu Mount Elbert i 1200m niżej. 200 metrów ode mnie kilka osób które wjechali tu autem robi sobie BBQ, pewnie też jutro będą wchodzić na Elbert’a. Rano szybko wstaje i atakuje górę. Po południu może jeszcze uda się wjechać na małą przełęcz Tennessee.
14.06.2013 – Mount Elbert – Leadville – 42km
Wieczorem byłem tak zmęczony całym dniem, że nawet nie miałem siły pisać codziennej relacji. Zasnąłem jak tylko zawinąłem się w śpiworku i przyłożyłem głowę do poduszki. Po 23:00 obudził mnie deszcz. Musiałem wyjść na zewnątrz i założyć tropik. Rano znów było słonecznie i bezchmurnie. Po 6:00 leniwie zacząłem zwijać obóz. Do początku szlaku pieszego na górę Elbert zaczęły dojeżdżać kolejne auta z chętnymi na zdobycie góry. Spakowałem rzeczy, rower spiąłem z przyczepką i mając jedynie torbę na kierownicę z najważniejszymi rzeczami, jedzeniem i wodą ruszyłem w górę wąskiej ścieżki. Południowy szlak na Mount Elbert nie jest trudny pod względem technicznym, trochę trudności może sprawić kilka stromych odcinków nawet 50-60% oraz wysokość. Po drodze na szczyt można obserwować zmieniające się piętra roślinności oraz rozległą panoramę z dobrze widocznymi z góry trzema jeziorkami w tym bliźniaczymi Twin Lakes. Na szczyt prowadzi dobrze oznaczona i widoczna ścieżka. Od około 4000m drogę na szczyt urozmaicały płaty miękkiego śniegu po których szło się całkiem dobrze. Na szczyt Mount Elbert, najwyższego pasma Sawatch, stanu Colorado oraz całych Gór Skalistych dostałem po około dwóch i pół godzinach marszu z kilkoma przystankami. Na szczycie spotkałem Amerykanina, który wchodził krótszą ale trudniejszą drogą północną. Zrobiliśmy sobie na wzajem po kilka zdjęć. Na wysokości ponad 4400m.npm jak to zwykle bywa było bardzo wietrzenie i dość chłodno. Nie udało mi się odnaleźć markera oznaczającego wysokość szczytu poza którym na najwyższej górze w okolicach nie ma zupełnie nic. To dosyć ważny szczyt więc amerykanie mogliby przynajmniej postawić tablice z nazwą i wysokością szczytu. Zejście zajęło mi połowę mniej czasu niż wchodzenie i chwilę po 12:00 byłem już przy rowerze. Jakby nie było nie przyzwyczajony do chodzenia na dole już zaczynałem odczuwać skutki tego spaceru. Resztę dnia postanowiłem odpocząć w Leadville, miasteczku oddalonym o około 30km od Twin Lakes. Do Leadville dojechałem po ponad godzinie, na zegarze 15:00 więc czas na relaks dość długi. Szybko znalazłem najtańszy motel, potem szybkie zakupy, prysznic, pranie i reszta wieczoru poświęcona na odpoczynek przy lodach i serialu “Friends” w TV
15.06.2013 – Leadville – Tennessee Pass – Shrine Pass – Fremont Pass – Leadville
Tak jak przewidywałem następny dzień po wejściu na Mount Elbert nie będzie należał do najprzyjemniejszych. Już wstając z łóżka czułem bolące mięśnie dolnych partii ciała. Z chodzeniem miałem mały problem jednak kiedy usiadłem na siodełku i zacząłem kręcić dyskomfortu prawie nie odczuwałem. Na pierwszą zaplanowaną dziś przełęcz Tennessee Pass wjechałem po godzinie jazdy z Leadville. To chyba najłatwiejsza z przełęczy w górach Skalistych. 16km i 400m przewyższenia przy minimalnym nachyleniu. Gładko poszło. Następny odcinek to zjazd do wioski Red Cliff i już o wiele trudniejsza droga do przełęczy Shrine Pass na wysokość 3380m. Droga na tym odcinku była zamknięta dla ruchu samochodowego więc przez 20km mogłem cieszyć się hałasem wiatru i przepływających potoków. Cały odcinek drogi pomiędzy Red Cliff a przełęczą Vail Pass jest szutrowy. Miła alternatywa dla asfaltu. Nawet z sakwami i na znacznie już wyjeżdżonych oponach udało mi się przejechać tą trasę bez problemu.
Po drodze zauważyłem jedynie liczne ślady zwierząt oraz jednego rowerzystę pędzącego w przeciwną stronę. Wjazd na przełęcz Shrine zajęła mi ponad dwie godziny. To była druga. Trzecia przełęcz dzisiejszego dnia znów lajtowa. W.sumie to tylko zjazd ze Shrine Pass i kilka kilometrów niżej jest się na Vail Pass przez którą przebiega dobrze mi znana międzystanowa 70. Z Vail Pass czekał mnie kolejny zjazd do miasteczka Cooper Mountain sporego ośrodka narciarskiego. Jednak nie musiałem jechać I70 a drogą BikeWay poprowadzoną wzdłuż autostrady. Na tym odcinku widziałem jak do tej pory najwięcej rowerzystów, głównie kolarzy. Droga rowerowa pomiędzy dwoma pasami autostrady to całkiem ciekawe rozwiązanie ale bardziej jako alternatywa dla ominięcia jazdy razem z pędzącymi samochodami niż cel rowerowej wycieczki. Cóż, amerykanie widać mają inne upodobania niż ja. Z Cooper do czwartej i ostatniej przełęczy Fremont Pass miałem 15km i niecałe 500m w pionie do góry. Jakby nie było już trochę podmęczony wjazd w dwie godziny z kilkoma odpoczynkami uznaje za niezły wynik. Sama przełęcz Fremont Pass leżąca na wysokości 3450m to chyba była chyba najbrzydszą na jakiej byłem za sprawą znajdującej się obok kopalni molibdenu Climax. Na wpół rozkopana góra, sporo maszyn i coś w rodzaju elektrowni skutecznie psuje górski klimat. Tu jednak ponownie uśmiechnęło się do mnie szczęście. Na przełęczy poprosiłem od zdjęcie stojącego niedaleko tablicy z nazwą przełęczy mężczyznę. Okazało się, że Rob wraz z żoną Kendrą również byli na kilku wyprawach rowerowych a ponieważ mieszkają w Leadville zaprosili mnie do siebie na noc. Rób zrobił mapkę Leadville i napisał adres. Zjechałem do miasta, zrobiłem zakupy i udałem się pod wskazane miejsce gdzie na progu czekała na mnie sakwa z przyczepioną kartką z napisem “Welcome Damien” Miły gest prawda? W dodatku czekał na mnie prysznic, kolacja na ciepło oraz możliwość wyboru miejsca do spania. Zamiast spać grzecznie w ciepłym domu wybrałem starego kampera stojącego obok domu. Dom na kółkach z łóżkiem na piętrze w środku. Zawsze to nowa przygoda i doświadczenie. W takim pojeździe jeszcze nie miałem możliwości spać.
16.06.2013 – Odpoczynek – 0km
Rano trochę mi się przysnęło i obudziłem się o ósmej. Zanim bym się zebrał byłaby dziewiąta a ponieważ miałem okazję i wciąż czułem skutki wejścia na górę Elbert zrobiłem dzień odpoczynku przed kolejnymi najwyższymi w Colorado. Kolejne dni to wysokie przełęcze oraz podjazd na najwyższą drogę USA więc warto wcześniej wypocząć. Przy okazji mogłem lepiej poznać Leadville, miasteczko na wysokości około 3080m.npm jest najwyżej leżącym w USA. W XIX wieku było najbardziej popularnym w całym Colorado zaraz po Denver że względu na kopalnie złota, srebra czy molibdenu. Do dziś zabudowa jest utrzymana w starym stylu nadając Leadville uroku. W południe nad Leadville przeszła ciemna chmura z której trochę popadało i parę razy zagrzmiało. Godzinę potem już świeciło słońce i znów zrobiło się ciepło. Wieczorem Rob, Kendra i kilku znajomych urządzili BBQ. Kurczak w sobie tajskim smakował wspaniale z piwem ważonym w Colorado. Jutro ciężka przeprawa przez Mosquito Pass, jedną z najwyższych przełęczy nieasfaltowych USA.
napisz coś od siebie