Przed wyjazdem wszyscy nas pytali czy nie boimy się dzikich zwierząt, czy kemping „na dziko” jest bezpieczny w Afryce i czy mamy coś do obrony przed lwami. Tymczasem prawda jest taka, że od czterech miesięcy jedynymi spotykanymi przez nas zwierzętami były wielbłądy, krowy, osły, kozy, psy i termity. Z całej tej gromady jak dotąd najwięcej problemów przysporzyły nam oczywiście psy. Zazwyczaj leniwie leżą przy drodze i rzadko kiedy podnoszą głowę, ucho albo choćby otwierają oko, ale czasem znajdzie się jakiś nadgorliwiec, który pomimo 50 stopniowego upału postanowi pokazać nam gdzie nasze miejsce. Pewnie należałoby mieć pod ręka mały kamyczek i postraszyć drania, ale kto miały do tego serce. Zamiast konfrontacji zdecydowanie wybieramy rozwiązanie pokojowe, czyli … wiejemy ile sił w nogach 😉 Jak dotąd zawsze się udawało, ale czasem, szczególnie pod górkę, słono musimy zapłacić za tę słabość do wsiowych burków.
Nadzieja na spotkanie jakiegoś bardziej egzotycznego zwierza niż trzoda domowa pojawiła się wraz z obraniem kursu na przejście graniczne do którego droga prowadzi przez Park Niokolo Koba – Senegalski Park Narodowy. Z tego co udało nam się wywiedzieć mieliśmy szanse zobaczyć małpy, może guźce, sporo różnych gatunków ptaków, ale to tyle. Zawsze lepiej niż koza i krowa 😉 Z nadstawionymi uszami i aparatem w pogotowiu skręciliśmy w stronę parku. Trochę się zdziwiliśmy jak chwilę później zobaczyliśmy dwóch żandarmów i szlaban. Oczywiście dla tych, którzy planowali safari, wjazd do serca parku, kasy biletowe i wynajem 4×4 był gdzie indziej, to była tylko droga narodowa która biegła przez park. Jednak wyczuwając kłopoty postanowiliśmy przyjąć strategię działania, która do tej pory nigdy nas nie zawiodła: zgrywamy głupa 😉 Panowie się miło z nami przywitali, ale dość stanowczo powiedzieli, że wjazd do parku na rowerach jest zabroniony, można tylko samochodem bo w parku są niebezpieczne, dzikie zwierzęta i że mamy zawrócić. My na to, że przepraszamy, ale nie rozumiemy i z najsympatyczniejszymi uśmiechami na świecie wytrwale powtarzaliśmy nazwę miejscowości do której jedziemy. Panowie lekko poirytowani zaczęli szukać kogoś kto mówi po angielsku, ale na szczęście bez skutku. Liczyliśmy na to, że w końcu im się znudzi i widząc, że się nie dogadamy po prostu nas puszczą. Tymczasem nie było tak łatwo. Piętnaście minut później ta próba wytrwałości trwała nadal. W końcu jak wyciągnęliśmy materiały pomocnicze w postaci mapy i przewodnika i zaczęliśmy się rozkładać udając że będziemy im tłumaczyć o co nam chodzi miarka się przebrała i mniej uparty z żandarmów machnął ręką i podniósł szlaban. Jupi, znowu się udało!
Kilka kilometrów dalej zatrzymała się koło nas terenowa Toyota i wysiadło z niej dwóch Panów w zielonych uniformach. To byli strażnicy parku. Nie mieli władzy, żeby podważyć decyzję żandarmów, ale byli bardzo niezadowoleni z naszej obecności i chcieli nas pouczyć, że, uwaga…, „w parku są lwy”. Jasne, od lat ich nikt nie widział, ale cały safari biznes się na nich opiera więc wszyscy podtrzymują ten mit. Niezależnie od tego czy się lwów przestraszyliśmy czy nie obiecaliśmy strażnikom, że noc spędzimy na ich posterunku 75 kilometrów dalej.
Przez cały dzień nie spotkaliśmy ani nawet pół małpy, co najwyżej kilka kolorowych ptaszków. Nie żebyśmy tak od razu chcieli zobaczyć lwa na naszej drodze, ale tak zupełnie nic???
Wieczorem dojechaliśmy na posterunek. Strażnicy (dziewiętnastoletnie chłopaki poprzebierane w moro) przyjęli nas z radością, bo zdaje się, że strasznie się tam nudzą. Ich jedyną rozrywką były grasujące w okolicy małpki i pumba, tak pumba, czyli guziec w języku Wolof – jak widać twórcy Króla Lwa nie byli specjalnie kreatywni.
Nocleg trudno byłoby nazwać udanym (poza pyszną kolacją na którą zaprosiła nas kobieta jednego ze strażników). Na posterunku śmierdziało jak w zoo, małpy podkradały nam rzeczy z namiotu i dobierały się do sakw, a całą noc płonęły ogniska, które miały niby odstraszyć lwy i pantery. Po południu następnego dnia wyjechaliśmy z parku nie widząc ani śladu lwa. Najwyraźniej to te ogniska je przestraszyły, bo przecież nie ciężarówki jadące z Tambacundy do Gwineii;)
Z parkiem za nami do granicy zostało już tylko kilkadziesiąt kilometrów, a po horyzont prosta, nowiusieńka droga. Zapowiadało się sielankowo…
Po kilku kilometrach idealny asfalt nagle się skończył, ale niespecjalnie nam to przeszkadzało. Widok na góry i malownicze wioseczki rekompensowały nam nawet pierwszą gumę. Najwyraźniej jak magicy Schwalbe opracowywali wkładkę antyprzebiciową to nie przewidzieli, że w Afryce są 5 centymetrowe ciernie;)
Na przejście graniczne dotarliśmy wcześnie rano. Bez problemów wymeldowaliśmy się z Senegalu i zaczęliśmy się rozglądać za urzędnikami gwinejskimi. Odprawiający nas policjant leniwie wskazał ręka jakby na niebo i powiedział, że cały czas prosto. No to poszliśmy. Minęliśmy mały sklepik z ciasteczkami i papierosami, studnię, szkołę, Panów grających w warcaby, ale nigdzie nie było widać gwinejskiej flagi. Cały czas prosto… to nie specjalnie trudna droga, czyżbyśmy się zgubili? Zapytaliśmy bawiące się w okolicy dzieciaki. Podobnie jak policjant pokazały jakby w niebo i powiedziały, że cały czas prosto. Ale idziemy cały czas prosto! Skończyła się już wioska i zaczyna się jakiś las. Jak zapytaliśmy kolejnego człowieka i on także wskazał na niebo i powiedział, że cały czas prosto to straciliśmy cierpliwość. „Ale gdzie prosto? Tam nic nie ma….” – byliśmy już lekko poirytowani. A on ze stoickim spokojem, że prosto, jakieś 25 kilometrów i jeszcze raz pokazał na niebo… No i wtedy zrozumieliśmy, że wszyscy pokazywali na potężną górę. Pomyśleliśmy, że to chyba jakiś żart, w końcu Senegalczycy słyną ze swojego poczucia humoru. Wróciliśmy na posterunek odprawiającego nas wcześniej policjanta.
– No tak – powiedział. Musicie przedostać się przez górę, po jej drugiej stronie jest posterunek gwinejski.
– Ale tam nie ma żadnej drogi!
– No nie ma – leniwie przytaknął.
No to się wpakowaliśmy…. A właściwie rozpakowaliśmy… Pościągaliśmy sakwy i postanowiliśmy „się pownosić” bo to, co było przed nami, w polskich górach byłoby czarnym szlakiem a nie drogą prowadzącą do przejścia granicznego. Podobno najtrudniejsze miało być pierwsze 7 kilometrów a potem miała zacząć się już droga. Gdyby nie pomoc chłopaków z wioski te 7 kilometrów pewnie pokonywalibyśmy cały dzień. Był to taki koszmar, że nawet nie mamy zdjęć z tego odcinka, bo nikt z nas nie był w nastroju do fotografowania. Na szczęście tuż u szczytu rzeczywiście zaczęła się droga, tylko co to była za droga….
A potem, jak to w górach, było w dół. I nawet droga była niezła, a właściwie drogi. Tylko którą wybrać? Żadnego znaku, żadnego człowieka, za to wiele opcji do wyboru. Czuliśmy się jakbyśmy nielegalnie przekraczali granicę…
Wieczorem gdy dotarliśmy w końcu na posterunek byliśmy tak wycieńczeni, że witający nas żandarm bez pytania postawił przed nami wiadro wody, kolację i zaprosił na nocleg do jednostki. Kilka godzin później, w wojskowej kantynie, popijając przy świeczkach ciepłe piwo Guiluxe (w wiosce nie było prądu) dowiedzieliśmy się, że czeka nas jeszcze 120 takich kilometrów. Witaj Gwineo!
napisz coś od siebie