Świecie, mamy Ci do przekazania wiadomość! Jest taki kraj, o którym zapomniałeś! Nie ma w nim bieżącej wody, prądu, dróg, Internetu, zimnej coca-coli i roamingu. Za to mieszkają tu najsympatyczniejsi ludzie na Ziemi, a krajobrazy po prostu zapierają dech w piersiach. Ten kraj to Gwinea i my mieliśmy to szczęście, że do niego trafiliśmy.
Gdy wyjechaliśmy z przygranicznej wioski na drogę do Mali (pierwszego miasteczka oddalonego od granicy o 120 kilometrów) przed naszymi oczami stanął jednocześnie piękny i przerażający widok. Góry… piękne, zielone, dzikie góry. Rzeki, wodospady, maluśkie wioseczki, czerwona ziemia. Nasze afrykańskie marzenie, w końcu! Brakowało tylko jednej rzeczy: drogi mianowicie. Otóż, widzicie te dwie góry poniżej? My musieliśmy się dostać na tą drugą, większą, na sam jej szczyt, 1 500 metrów nad poziomem morza, a droga która tam prowadziła to ta ścieżynka. Tak przynajmniej nam się wtedy wydawało…
Przez jakieś 1000 metrów jechaliśmy z ogromnymi bananami na twarzach. Było pięknie, dziewiczo, chłonęliśmy widoki i świeże powietrze, żadnych samochodów, żadnych spalin, droga trochę słaba, ale dało się jechać. Po pierwszym kilometrze zatrzymała nas rzeka. Przygoda, przygoda, każdej chwili szkoda – podśpiewywaliśmy sobie podczas przeprawy na drugi brzeg. Byliśmy uchachani jak dzieci na wakacjach na wsi.
Potem było trochę pod górę. Kamienie i piach nie pozwalały jechać więc pchaliśmy rowery. Potem było w dół. I znowu kamienie i piach nie dały jechać, więc zepchnęliśmy rowery. W dolince rzeka. Tym razem głębsza. Musieliśmy rozpakować rowery i nosić sakwy. Przygoda, przygoda … nuciliśmy sobie podczas kolejnej przeprawy.
Potem 100 metrów prosto i znowu pod górę po piachu. No to wepchnęliśmy te ciężkie krowy. Potem znowu w dół i znowu w górę i tak przy setnym podejściu i setnej przeprawie przez rzekę żałowaliśmy, że to pora sucha i jest taki niski poziom wody bo byśmy te cholerne rowery potopili a razem z nimi bezużyteczna mapę Michelin! Panowie kartografowie, proszę wymazać z waszej mapy drogę prowadzącą z Lugi do Mali, gdyż takowa nie istnieje!
Jak zaczęło się ściemniać to się okazało, że przez cały dzień zrobiliśmy 15 kilometrów, a mamy do zrobienia 120. Ooo ooo…
Rano obudził nas śpiew ptaków, małpie figle i cudny widok, więc wstaliśmy pełni optymizmu i sił.
Pomimo upału ubraliśmy rękawiczki i wysokie buty, żeby łatwiej nam było pchać i wciągać rowery. Wieczorem mieliśmy kolejne 20 kilometrów… Jeszcze tydzień, półtora i się doczłapiemy…
Na następny dzień dotarliśmy do wioski. Gdyby ktoś zastanawiał się jak wyglądała Afryka sto lat temu to myślę, że podróż do Fouta Djalon – gdzie właśnie walczyliśmy o życie – powinna mu pomóc odpowiedzieć na to pytanie. W wiosce do której trafiliśmy jest około 20 malutkich, glinianych domeczków krytych strzechą. Przy każdym domku jest pomieszczenie gospodarcze dla kóz oraz drewniana, zadaszona leżanka do wypoczywania. Całość ogrodzona jest płotkiem z gałęzi. Nie ma tu studni, a mycie i pranie odbywa się w rzece. Wodę pitną kobiety noszą w kanistrach na głowach z następnej wioski. Oczywiście nie ma prądu, sklepu, szkoły. Nikt nie ma samochodu, jeden młody chłopak ma motor. Do jedzenia jest ryż z sosem z liści patatów, maniok z bananami albo… dziczyzna. Widzicie te słodkie maluchy poniżej? To co trzymają w rękach to nie zabawki, oni właśnie idą na polowanie. Tu, głęboko w górach, dzieciaki mają łuki, kije z pętlą, wnyki, dzidy. Proste narzędzia, które same konstruują. W wioskach bliżej miast chłopcy biegają z procą i maczetą, a mężczyźni dodatkowo mają jakąś broń palną. Najczęściej polują na ptactwo, małpy, guźcce ale też wiewiórki, a w rzekach oczywiście łowią ryby. W Gwinei polowanie jest zabronione, ale nikt nie kryje się z swoimi zdobyczami często niesionymi po prostu na głowie lub w worku na ramieniu.
Na początku czuliśmy się … powiedzmy bardzo niekomfortowo 😉 gdy podbiegała do nas banda dzieciaków z maczetami albo po potwornych wertepach przejeżdżał koło nas facet na motorze z bronią przewieszoną przez ramie. Ale ponieważ był to stały element naszego dnia to z czasem się przyzwyczailiśmy i staraliśmy się patrzeć na to tak jak oni, czyli po prostu facet idzie zdobyć coś na kolację, bo akurat w okolicy nie ma marketu …
Po czterech dniach przeprawy los się nad nami zlitował. O piątej rano obudził nas warkot silnika wspinającego się po skałach. Wył bezlitośnie, ale jechał. Jak otrząsnęliśmy się z szoku, że jakiś samochód jest w stanie jechać tą „drogą”, szybko wyskoczyliśmy ze śpiworków i z jednym sandałem na nodze, w ostatniej chwili wskoczyliśmy wojskowej Toyocie na maskę. Panowie żołnierze byli tak zszokowani naszą obecnością w środku nocy, w górach, z obładowanymi rowerami i jednym butem, że bez gadania nas załadowali na pakę J Przy dźwiękach fantastycznej, gwinejskiej muzy puszczanej z białych kaset magnetofonowych pokonywaliśmy pozostałe 50 kilometrów. Samochodem tak rzucało na usłanej głazami „drodze”, że musieliśmy go jeszcze dociążyć kamieniami, żeby nie wyleciał na zakrętach. Muszę przyznać, że z wrażenia i przerażenia łzy stawały nam w oczach. Po prawej kilkudziesięciometrowa przepaść, po lewej sypiąca się skarpa, wąziutka droga i 19 letni chłopiec w oldschoolowych adidasach jedną ręka prowadzący ledwo wspinającą się na górę maszynę. Gdy trzy godziny później wysiedliśmy z samochodu kręgosłupy mieliśmy zesztywniałe od kurczowego trzymania się wszystkiego co pod ręka i wargi krwawiące od zagryzania. Witaj Gwineo po raz drugi 😉 Żeby dojść do siebie zaszyliśmy się w Mali w cudownej oberży, którą całą mieliśmy tylko dla siebie, na prawie tydzień. Adaś odchorował swoje pierwsze, afrykańskie zatrucie a ja poszłam wymienić trochę dolarów na reklamówkę kolorowych papierków pomalowanych w ananasy i ziarenka kawy 😉 Ten wachlarzyk to jakieś 20 złotych 😉
W miasteczku byliśmy wielka atrakcją, bo nie za często docierają tam turyści. Muszę jednak przyznać, że nigdy dotąd nigdzie w Afryce nie czuliśmy się tak bardzo „wśród swoich”. Wszyscy pozdrawiali nas na ulicy, próbowali uczyć swojego języka, szeroko się uśmiechali i nikt nie dopraszał się prezentów. Pod koniec naszego pobytu wyjście na targ po chleb zabierało nam kilka godzin, bo co chwilę zatrzymywaliśmy się na pogawędkę ze znajomą panią od smażonych „pączków”, panem sklepikarzem, taksówkarzem co nam kiedyś wskazał drogę, sprzedawcą miodu, panią od bananów i dziewczynką od pomarańczy. Codziennie odkładaliśmy wyjazd po trochę dlatego, że było nam w Mali dobrze, a po trochę dlatego, że baliśmy się jaka czeka nas droga do Labe – następnego punktu na naszej mapie. Jednak po wysłuchaniu miliona zapewnień, że trasa jest absolutnie przejezdna dla rowerów w końcu się zebraliśmy.
Opuszczaliśmy Mali akurat w dzień targowy więc droga była trochę zatłoczona. Z wszystkich okolicznych wiosek schodziły się kobiety sprzedawać co tam której udało się zebrać w lesie lub wyhodować: szczypiorek, sałatę, pomidorki, jajka, banany, pomarańcze, pataty, miód i orzeszki ziemne. Poza makaronem spaghetti i herbatą w torebkach to już właściwie dosłownie wszystko co można było w tym miasteczku kupić.
Ale mimo natężenia ruchu 😉 byliśmy szczęśliwi: jechaliśmy po drodze, szutrowej i dziurawej, ale drodze 😉 A dookoła, jak okiem sięgnąć, zielone, majestatyczne góry.
Przez kolejne 120 kilometrów minęły nas dosłownie dwa samochody. Prywatne auta w tej części kraju właściwie nie istnieją. Ludzie przemieszczają się pieszo, motorkami lub zbiorową taksówką, która raz dziennie wyjeżdża z Mali do Labe i z powrotem. W tym osobowym aucie miejsca jest dla maksymalnie 5 osób. Ale Afrykanin potrafi się dzielić, także miejscem… Ja się posunę, ty się posuniesz i do auta załaduje się piętnastu pasażerów, ich bagaże i oczywiście kierowca. Tak, tak, dwa razy liczyliśmy z niedowierzaniem. W sumie 16 osób, z czego 3 na dachu. A kurs taką taksówką trwa 4 godziny!
Po trzydniowej przeprawie przez milion wzniesień i przełęczy dotarliśmy do Labe, miasta obrzydliwego jak każde inne. Ale te dwa tygodnie w Fouta Djalon uznajemy za najpiękniejszy jak do tej pory odcinek naszej trasy 😉
napisz coś od siebie