Nie sądziłam, że nas to jeszcze kiedyś czeka, ale kiblujemy w szkole, dosłownie. Okazało się, że nasz zielony afrykański raj poza brakiem dróg i niekończącymi się górami przygotował dla nas jeszcze wiele innych niespodzianek i to była właśnie jedna z nich. Ale po kolei.
Opuszczając Labe wiedzieliśmy, że mamy jeszcze prawie 600 km przez góry Gwinei, ale uważaliśmy, że najtrudniejszy odcinek mamy już za sobą – dalej, aż do granicy powinna być droga, momentami nawet asfaltowa. Powoli, ale z uporem wspinaliśmy się na kolejne przełęcze i mimo prażącego słońca i nieznośnej wilgotności Gwinea nas stale zachwycała.
Był tylko jeden problem … byliśmy GŁODNI! W większości wiosek przez które jechaliśmy można kupić jedynie banany, pomarańcze, orzeszki ziemne i czasem chleb. W miastach na targu jest troszkę większy wybór, ale większość produktów jest przechowywana w takich warunkach, że nasze żołądki nie dają sobie z nimi rady. Wystawione cały dzień na słońce, oblepione muchami i nabierane rękoma mięso i nabiał skreśliliśmy z naszego menu po pierwszym zatruciu Adama jeszcze w Fouta Djalon. Naszą dietę oparliśmy o warzywa i owoce aż do kolejnego zatrucia, tym razem mojego. Niestety musieliśmy się pożegnać ze szczypiorem, ogórkami i sałatą. Hodowane zazwyczaj na malutkich poletkach w dolinach rzek warzywa podlewane są wodą w której nie chcielibyśmy zanurzyć nawet czubka palca. Do tego zazwyczaj nie mamy warunków, żeby je dobrze opłukać z kurzu i brudu ulicy na której były sprzedawane, czyli innymi słowy zostały nam owoce i ukochany przez nas chleb z masłem orzechowym polanym odrobiną miodu.
Jednak na kanapce i bananie ciężko przepedałować 70 kilometrów dziennie w upale i pod górę, więc czasem przejechanie obojętnie obok manioku z cebulą, jakiem i tłuszczem – niezależnie od tego jak bardzo paskudne jest to danie – jest po prostu niemożliwe. I w ten sposób właśnie, z trzecim w przeciągu jednego miesiąca zatruciem pokarmowym, trafiliśmy do szkoły. Tym razem ta paskudna, gwinejska bakteria położyła nas oboje i to na prawie tydzień! Cztery miesiące wcinania wszystkich, nawet najdziwniejszych rzeczy z afrykańskiej karty dań i nic. Nie zaszkodziła nam głowizna w Maroku, wielbłądzie mleko w Mauretanii, ani kozina w Senegalu. Tymczasem przez cztery tygodnie w Gwinei zjedliśmy nasz roczny zapas leków na … chory brzuszek 😉 Mamy cały zestaw cudów zachodniej techniki do sterylizacji wody, ale jak wysterylizować jedzenie??? Nie da się ukryć, że Gwinea dawała nam popalić. Jednak nie ma tego złego… bo w szkole, jak już trochę doszliśmy do siebie, też było fajnie 🙂
Po kurtuazyjnej wizycie u wodza otrzymaliśmy pozwolenie na zatrzymanie się w wiosce na tak długo jak długo będziemy potrzebowali. Potem na dywaniku u dyrektora została nam przydzielona jedna z klas i chwilę później upychaliśmy rowery i namiot pomiędzy szkolne ławki.
Fundatorem szkoły był UNICEF więc na jej terenie zostało wybudowane wszystko to co w porządnej szkole być powinno: 7 klas, małe boisko, pompa z pitną wodą, toalety na zewnątrz, a nawet kosze na śmieci. Niestety zauważyliśmy, że w Gwinei (podobnie jak w pozostałych afrykańskich krajach w których byliśmy do tej pory) jak coś się zepsuje to się tego nie naprawia. Zepsuło się to się zepsuło, nie działa i tyle. Dlatego w pompie nie ma wody, boisko służy za pastwisko dla krów, toalety są tak zapchane, że dawno nie da się z nich skorzystać, a kosz na śmieci przypomina, że nie bardzo rozumiemy afrykańską kulturę, bo przecież papierki rzuca się za siebie. Innymi słowy wszystko niszczeje. Smutny to widok.
Dużo weselej się robi jak dzieciaki schodzą się na lekcje. Oczywiście plotka o dwóch Porto (bo teraz tak się nazywamy) mieszkających w szkole obiegła już całą okolicę więc wszyscy przyszli trochę wcześniej niż normalnie, żeby nas zobaczyć. O 7 rano przez okna do naszej klasy zaglądało jakieś 50 uśmiechniętych buzi. Zaraz przybiegł Pan dyrektor i rozgonił tłumek tłumacząc maluchom, że jesteśmy chorzy i potrzebujemy spokoju. Zdaje się, że miał potem spory problem z zainteresowaniem ich zawiłościami gramatyki języka francuskiego, bo co chwilę komuś udawało się uciec z klasy i po cichutku nas poobserwować, a tym co maja komórki pofotografować 😉 W sumie przez cały dzień do szkoły zeszło się z okolicy około 100 dzieci. Rano zajęcia mają Ci najmłodsi (7 – 12 lat), a wieczorem starszaki (około 12-15 lat), osobno chłopcy i dziewczynki. W jednej klasie jest około 40-50 uczniów. Jak na gwinejskie warunki to nieduża klasa, bo normalnie potrafi ich być i setka. Jeden nauczyciel uczy wszystkich przedmiotów, ale z tego co udało nam się zorientować to głownie francuski i matematyka. Inne przedmioty są w szkole średniej, czyli w dużych miastach.
Niestety nie wszystkie dzieci chodzą do szkoły. Gwinea ma jeden z najniższych w Zachodniej Afryce odsetek ludzi umiejących czytać i pisać (niecałe 30% społeczeństwa). Powodów dla których rodzice nie posyłają dzieci do szkoły jest wiele. Najprostszym jest oczywiście brak szkoły w okolicy albo pieniędzy na obowiązkowe mundurki i potrzebne materiały. Jednak bardzo często dzieciaki zamiast się uczyć pracują. Najmłodsze pomagają w domu: noszą drzewo na opał, wodę, pasą kozy. Te troszkę starsze jeżdżą do najbliższego miasteczka. Dziewczynki sprzedają tam owoce i warzywa, kosmetyki, schłodzoną wodę, gotowane jajka albo pomagają mamie w prowadzeniu straganu z jedzeniem. Chłopaki najczęściej pracują u wszechobecnych mechaników albo na dworcach autobusowych jako naganiacze klientów i pomoc kierowcy w czasie trasy.
Z jednym z takich dzieciaków zaprzyjaźnił się Adam. Mały nie bardzo mówił po francusku, ale Adam też więc jakoś się dogadywali 😉 Chłopak codziennie rano przechodził koło nas wracając z pracy w lesie. Opowiadał, że ćwiczy żeby się dostać do cyrku w Conakry, stolicy kraju. Dla większości dzieciaków, których rodziców nie stać na ich edukację futbol jest jedyną szansą na lepsze życie. Każdy młody chłopak uwielbia piłkę nożną i jednym tchem wymienia graczy afrykańskiego pochodzenia w europejskich drużynach. Żaden dzieciak z jakim rozmawialiśmy nie wie gdzie leży Polska ale kim jest Lewandowski każdy wie. Dzieciaki z Gwinei poza futbolem mają jeszcze jedną opcję – dołączyć do znanej na całym świecie gwinejskiej trupy akrobatów…
Jak zawsze, jak się gdzieś zasiedzimy, wyjazd przychodził nam z ciężkim sercem, ale byliśmy już zdrowi i gotowi na kolejne niespodzianki, które przygotowała dla nas Gwinea. Za kilkadziesiąt kilometrów zaczną się lasy, które potocznie nazywamy dżunglą, więc mentalnie przygotowujemy się na najgorsze 😉
pataty i pomarańcze
napisz coś od siebie