JADYMY. Raz deszcz, a to słoneczko, jeziora, rozlewiska zapach wiosny to wszystko oszałamia – „wiosna”. Parking przy rwącej rzece, autobus pełen Niemców na wakacjach zajadają zupy z tytki czyli tytyn zupa i to jeszcze nie winiary a chińskie delicje zalewane wodą. Podśmiewam się po polsku mówiąc że helmuty idą na dziady, a tu jeden chłopie wiesz jak w Norwegii drogo więc do granicy nie daleko i pakujemy zapasy. Kilku mówi po Polsku więc zapraszają, pakuję dwie zupy i podwójną kawę.
Miasteczko z napisem Murmańsk trzysta pięćdziesiąt kilometrów – Nord Kaap czterysta osiemdziesiąt, sekundy i jestem na drodze nr dziewięćdziesiąt dwa. Wyglądem przypomina Amerykańską sześćdziesiąt sześć po horyzont prosta droga więc z góry na górę aż w kolanach trzeszczy. Kamper na Polskich blachach, poznaję dziennikarkę i jej męża, wakacje na czterech kółkach – to oni przypomnieli mi że Norwegia jest nieprzyzwoicie droga. Oni tylko na Nord i wracają przez Szwecję do domu. Dostaję od nich dwa bochenki chleba, konserwy, trochę słodyczy ten zapas pozwolił mi omijać sklepy w Norwegii. Skręcam na drogę numer 92 równa jak strzała – tylko sygnał z głośnika zaskoczył mnie przy drodze takie piiiiiiiiiiiiiiiiiiiii i gdy opuszczałem drogę ten sam sygnał. Mozolnie kręcę pod górę z nosa pot kapie, rower spisuje się doskonale każdy podjazd a często dwanaście stopni pokonuje bez oporu z góry zaś pilnuję by nie przekroczyć pięćdziesiątki. Napotkani Holendrzy, u których zatrzymałem się na nocleg w samochodzie z dwoma sypialniami, psem, dwoma kotami w tym jeden czarny jak smoła, wytłumaczyli mi, że sygnały słyszane na drodze to licznik ile samochodów wjechało lub pojazdów tyle powinno wyjechać, przyczyna tego są dzikie zwierzęta w tym misie. Ja misia nie widziałem, moi gospodarze pokazali mi kupę po misiu choć tyle zobaczyłem. Jedynie stada reniferów coraz liczniejsze, mknę pod sześćdziesiątkę przez zieloną dolinę aż do granicy z Norwegią.
Zaskoczenie, bo na granicy cały sztab rozrywkowych mundurowych rozbierający samochód i łódź motorowa na części pierwsze, całe stosy papierosów, kartony piwa i alkoholu. Miła pani celnik od razu przystąpiła do działania, trafiła na pierwszy rzut na sakwę z bielizną niepraną od początku wyprawy, zimno nie ma gdzie suszyć, pani z lekka się skrzywiła kazała zamknąć i tylko pytania, wódka -nie, papierosy-nie, czekałem tylko jak usłyszę to h… nie facet, tak usłyszałem od celniczki na Ukrainie. Pani celnik pokazuje mi rozbierany samochód i mówi to twoi, już dalej nie pojadą, dopiero zauważyłem że to polskie rejestracje, o nic nie pytam bo wszystko widać na twarzy rodaków. Kolorowe domy na horyzoncie, ale i płaty śniegu na szczytach niczego dobrego nie zapowiadają. Nocki w namiocie coraz chłodniejsze, ale mam tajną broń czyli kurtka i śpiwór firmy Małachowski więc zimno mi nie grozi. Mijam kilka miejsc gdzie suszą dorsze na powietrzu, dostaje dwie sztuki takie z pół metra więc czasami napycham usta suszoną rybą, co prawda zęby trzeba mieć zdrowe, ale da się zjeść. Kilka razy gotowałem z tego zupę rybną, no jadalna żyję, nie taki diabełek straszny.
Samochód zajechał mi drogę, mam już puścić wiązankę, ale widzę uśmiechniętą twarz dziennikarki. Hajerku specjalnie dla ciebie nadkładamy drogi by powiedzieć ci, że jeśli nie dojedziesz do jutra na Nord to zapomnij, nic nie zobaczysz bo idzie zmiana frontu i widoczność spada do zera. No to ruszam bo mam cel zobaczyć to cudo fotografowane opisywane w każdej szerokości naszego globu, buziaki dla znajomej i naciskam na pedały razy dwa. Robię wszystko by pot mi nie zalewał oczka. Widoki fantastyczne, lazurowe wody i tylko wiatr przesuwający chmury dodaje odcieni szarych.
Tunel prawie siedem kilometrów schodzący na głębokość dwieście dwadzieścia dwa metry pod poziom morza. W środku ślisko i zimno delikatnie naciskam na hamulce by nie narobić sobie nieszczęścia. Na dnie tunelu zimno, lodówka to mało, raczej zamrażarka. Ubieram ciepłą kurtkę, jedynie nie mam nic na nogi bo buty z zatrzaskiem na pedały i nadają się do jazdy w letnie dni, a nie na mrozy. Drugą część tunelu to pchanie roweru pod górę. Utrudnienie to to, że trzy czterocentymetrowy szlam przykleja się do butów i opon więc łezki w oczku. Znalazłem rękawice więc ulga w palce, te sześć kilometrów pokonałem w prawie trzy godziny. Wydostałem się z tunelu jak aligator położyłem swoje umartwione zmarznięte ciało na słońcu. Obok budka w zielonym kolorze, podjechała dziewczyna na rowerku, podniosła słuchawkę i za kilka minut podjechała maszyna przystosowana do transportu rowerka, o mało mnie nie rozerwało ze złości, po drugiej stronie była taka sama, a transport za darmo wykorzystałem w drodze powrotnej.
Kulam się już sto siedemdziesiąt kilometrów i nagle pokazują się na horyzoncie mgła. Szok i niedowierzanie, taki wysiłek i mgła ma wszystko zniweczyć, w pierwszej chwili chciałem zrezygnować widząc ostre podjazdy bo pomyślałem że i tak nic nie zobaczę. Decyzja i naciskam na pedały. Postanowiłem, że na pierwszą górę wkulam rower jeśli mgła będzie to wracam. Ostry podjazd że kapie z nosa i po plecach, ale jest nagroda mgła ustępuje. Pola lodowe na których biegają renifery często przebiegają przez drogę, dawaj Hajer dawaj wydaje że się mówią. Bramki z opłatami – rower gratis – uf ulga bo kilkanaście euro w kieszeni zostaje. Docieram do bramek odgradzających dostęp do przepaści niebo po horyzont w kolorze złota dosłownie żółto. Pierwszy moment to rozmyślam po co tu wszyscy lgną nic tu nie ma prócz nagiej skały, globusa pod którym wszyscy stukają zdjęcia.
Słyszę brawa jakie dostaję gdy odpowiadam na pytanie skąd przyjechałem. Dopiero zauważyłem słońce, które stoi na horyzoncie i kilka godzin w bezruchu zawisło, łał ale widowisko, magia czary wszystko razem pomieszane w szalonym tańcu chmur które biegną na spotkanie z słońcem. Jak para kochanków tęskniąca za sobą po długim rozstaniu. Szok kilka godzin gapienia się na słońce, gdyby nie przenikające zimno siedział bym jak pacjent w szpitalu psychiatrycznym zaglądający w jeden punkt.
Restauracja, w niej niebotyczne ceny więc tylko przytuliłem się do Trola z plastiku i ruszam w dalszą drogę mając w pamięci słowa, że będzie mgła i zasłoni cały spektakl. Ostatnie promyki słońca jakie przebijają się więc robię sobie a raczej cieniowi który wędruje zemną, szok nad moim cieniem nad głową ukazuje się aureola w kolorze tęczy, uf Hajer świętym został tak jak gdyby niebo cieszyło z mojego wysiłku. Nagle oplotła mnie mgła i lodowaty deszcz który zamienił drogę w lodowisko, koniec jazdy nie da się rower wpada w poślizg i dalsza jazda jest niemożliwa. Rozbijam namiot w pierwszej miejscowości na boisku piłkarskim. Zasypiam w mgnieniu oka tego dnia 220 km po górach zrobiły swoje. Kiedy koło południa odsłaniam namiot nie mogę wyjść deszcz zamarzający utworzył na namiocie szklaną kulę grubości z dwa centymetry, niesamowite zjawisko lekkie kopnięcie i cała konstrukcja się rozpada, witaj kolejny dniu…
CDN ……….
napisz coś od siebie