Wyprawa do “USA” cz.20: Panama

Nasza podróż z Damianem powoli zmierza do końca. Na horyzoncie majaczy Panama City. Ciekawi co czeka już w ostatniej części naszego podróżnika? Zapraszamy na ostatnią część podróży do „USA”!

22.11.2013 – Sapoa – Canas – 137km, 900m w górę
Po drugiej w nocy kogut chyba pomylił lampę ze słońcem ponieważ zaczął piać jak szalony. Na szczęście gospodarz wyłączył lampę i można było spokojnie spać dalej do rana. Wstałem przed szóstą i po darmowej kawie i bułce udałem się do granicy. Przedostanie się przez obie części granic zajęło mi ponad godzinę. Przejście zostało otwarte dla pieszych chwilę przed siódmą i drobni przygraniczni handlarze ruszyli szturmem po obu stronach. W ten sposób utknąłem na części Nikaraguiskiej. Na dodatek wyjazd z Nikaragui kosztował mnie 3 dolary. Dwa dolary wziął pogranicznik za wbicie pieczątki a dolar za pokwitowaniem kosztowało samo wejście do budynku migracyjnego. Na części Kostaryki kolejka była mniejsza za to przez kilkanaście minut nie działał system informatyczny co spowodowało przerwę. Jakby na pocieszenie wjazd do Kostaryki nie kosztował mnie nic a w paszporcie dostałem kolejny stempel. Spodziewałem się pięciodolarowej opłaty jednak kolejny raz informacje zaciągnięte z internetowych portali okazały nie nieprawdziwe bądź nieaktualne. Kilkanaście kilometrów od granicy z Nikaraguą trochę zmienił się krajobraz. Zaobserwowałem więcej łąk i lasów niż porośniętej krzakami puszczy. Mniej też jest bananowców i palm. Po 80 kilometrach dojechałem do pierwszego większego miasta o nazwie Liberia na drodze Panamerykańskiej. Odwiedziłem McD i napoiłem się do pełna z pełną świadomością tego, że każde 300 ml kolorowego napoju to 40 gram cukru. Wybrałem też kilkadziesiąt tysięcy colones czyli kostarykańskiej waluty co wcale nie jest dużo. Po godzinnym odpoczynku podjechałem do miasta Bagaces w poszukiwaniu noclegu niestety nie było w nim żadnego hotelu. Podjechałem więc do kolejnego oddalonego o 20km Canas gdzie tanich noclegów nie było lecz właściciel jednego z hotelów dał mi zniżkę i za 10.000 colones miałem luksusowe spanie z klimą. Brakowało tylko WiFi jednak za upust w postaci 4$ nie ma co wybrzydzać. Pierwszy dzień w Kostarykę jest chyba pierwszym w Ameryce Środkowej który nawet w miarę mi się podobał. Ludzie prawie nie gwizdają i nie trąbią, na ulicach jest w miarę czysto i nie muszę przejeżdżać obok cuchnących dzikich wysypisk śmieci a od granicy do miasta Liberia ruch samochodowy był w miarę niewielki więc nie nawdychałem się czarnych spalin wydobywających się z kilkunastoletnich aut.

23.11.2013 – Canas – Orotina – 110km, 1500m w górę
Sporo kilometrów i podjazdów a wciąż jestem tylko na wysokości 200m.npm. Do tego nie jechało się dziś najlepiej, na wąskiej drodze bez pobocza muszę uważać na przejeżdżające auta ponieważ kierowcy raczej nie uważają na mnie. To tego było kilka odcinków remontowanych ze zwężeniami i naprzemiennym ruchem. Szczególnie kierowcom autobusów się śpieszy, ciężarówki nawet próbują zachowywać bezpieczny odstęp jednego metra przy wyprzedzaniu. Pod koniec jazdy Autostradę Panamerykańską zamieniłem na mniej ruchliwą i krótszą boczną drogę w kierunku San Jose jednak bardziej krętą. W miasteczku Orotina musiałem szybko znaleźć tanie spanie ponieważ straszyło ulewą. Udało się dopiero za piątym razem. Wytargowałem nocleg za 12$ w niezbyt przytulnym hotelu. Ogólnie ceny średnio powyżej 20-25$ za noc więc niezbyt tanio.

 24.11.2013 – Orotina – San Isidro – 101km, 1700m w górę
Z miasteczka Orotina do stolicy Kostaryki prowadzi płatna autostrada z zakazem ruchu dla pieszych i rowerów. Mieszkańcom jednak te zakazy nie przeszkadzają i licznie a także w grupkach jeżdżą poboczem autostrady na rowerach i biegają. Po 60km dojechałem do San Jose w którym musiałem kilka razy chować się przed deszczem. Jedna z głównych ulic miasta była zamknięta dla samochodów ponieważ odbywał się jakiś festyn jednak w sumie było mi to na rękę. Było sporo bydła także na sprzedaż, odświętnie ubrani rolnicy i sporo turystów. Przejazd przez San Jose zajął mi ponad godzinę. Kolejną godzinę jechałem do miasta Cartago, pierwszej stolicy Kostaryki. W Cartago zwiedziłem ruiny średniowiecznego kościoła oraz piękną bazylikę. Na nocleg chciałem zatrzymać się w hostelu w centrum miasta jednak mapy google najwyraźniej źle wskazały mi miejsce hostelu bo w okolicach znacznika żadnego hostelu nie znalazłem. Dopiero za miastem pod samym podjazdem na Cerro Muerte udało mi się znaleźć jakąś rodzinną „La Posada”. Właściciela była tak miła, że na kolację przyrządziła mi spaghetti 🙂

25.11.2013 – San Isidro – Cerro de la Muerte – 78km, 2320m w górę, 7h20m27s, 10.5śr.
Rano musiałem się trochę wrócić do centrum San Isidro aby znaleźć bankomat i zrobić większe zakupy na cały dzień. Podjazd na Cerro Muerte zacząłem się dosyć późno bo około ósmej. Według map google do najwyższego punktu Drogi Panamerican miałem ponad 60km i dwa kilometry przewyższenia w górę. Cała trasa jest bardzo kręta z maksymalnym nachyleniem około 10-12% i w większości biegnie gęstym porośniętym krzakami lasem. Oczywiście było też kilka krótkich zjazdów przez co i około 300m wzrosło dzienne przewyższenie. Im bliżej granicy 3000m tym więcej chmur i opadów deszczu. Kilka kilometrów przed przełęczą kiedy zrobiłem sobie kolejną krótką przerwę najpierw zatrzymało się auto a kierowca spytał czy nie potrzebuje pomocy a za chwilę stanął bus który chciał mnie zabrać do następnego miasta. Na najwyższy punkt drogi Panamerican który znajduje się niedaleko szczytu Cerro Muerte wjechałem dopiero po 16:00 w gęstej mgle, przy ulewnym deszczu i temperaturze około 6st.C. Na przełęczy zatrzymałem się tylko na zdjęcie przy tablicy z wysokością 3335m.npm. Ociekający wodą i przemarznięty zjechałem kilka kilometrów niżej i zatrzymałem się na ciepły obiad i gorącą herbatę z restauracji przy drodze na wysokości 3100m. Właściciel restauracji prowadził również hotel więc postanowiłem zostać na noc. Pokój ze zniżką za 10.000 colones bardzo przypominający polskie chroniskowe warunki. Najbardziej ucieszyłem się jednak z robota w pokoju. Dość wysoki grzejnik z czerwonym światełkiem, obracający się dookoła skutecznie podniósł temperaturę w pokoju. Przy okazji mogłem wysuszyć wszystkie mokre rzeczy.

26.11.2013 – Cerro Muerte – Guacimo – 148km, 20.5śr, 1150m w górę
Na dzień dobry w restauracji czekała na mnie darmowa kawa. Nie ma to jak dobrze zacząć dzień od chwili przyjemności ze wspaniałym widokiem na dolinę z wysokości ponad 3000m 🙂 Pogoda zupełnie inna niż wieczorem, nawet ciepły poranek przy bezchmurnym niebie i niezłej widoczności jednak oceanu nie udało mi się dostrzec. Pierwsze 50 km to zjazd do miasta San Isidro El General na około 900m. Dalej również w ale dół już z kilkoma podjazdami. Najniższej zjechałem na mniej więcej 200m czyli 2900m w dół z miejsca z którego zaczynałem dzień. Z każdą popołudniową godziną na niebie było coraz więcej chmur aż wreszcie po 16:00 zaczęło padać. Kilka kilometrów przejechałem w niewielkim deszczu. Przed wioską Gaucimo gdy zaczęło mocnej padać schowałem się pod sporą wiatą przy kościele. Jak trwoga to do Boga 😉 Padało prawie dwie godziny z czego połowę ulewnie. W międzyczasie zrobiło się ciemno nie szukałem lepszego miejsca na nocleg. Przynajmniej mam dach nad głową i bieżącą wodę. Jutro wysoce prawdopodobnie, że dojadę do granicy z Panamą chodź do południa spodziewam się niezbyt wysokiego podjazdu. Droga 237 jest krótsza o około 30km od krajowej 2 ale niestety ma więcej przewyższeń i zakrętów.

 27.11.2013 – Guacimo – La Concepcion – 118km, 2100m w górę
Po nocy spędzonej na suchej podłodze rano ruszyłem z ochotą w kierunku granicy z Panamą. Mój entuzjazm szybko prysł po kilkuset metrach podjazdów o nachyleniu do 18%! Aż do miasta San Vito czyli ponad 30km miałem w górę. Wjechałem na prawie 1300m gdzie tak samo stromym zjazdem dojechałem do Ciudad Neily. W sumie skrót wyszedł na zero, zaoszczędziłem 30km ale sporo popracowałem pod górę. Przed granicą spotkałem trzech amerykanów na rowerach którzy wracali do domu z Ekwadoru. Na granicy strażnik panamski zażądał ode mnie pokazania biletu na dalszą podróż oraz równowartość 500$ na pobyt w Panamie. Musiałem znaleźć kafejkę internetową i wydrukować saldo z banku. Przekroczenie obu granic zajęło mi ponad godzinę ale nie kosztowało nic poza półdolarową opłatą w kafejce. Ponownie w deszczu dojechałem do miasta La Concepcion gdzie już nie tak latwo było znaleźć cokolwiek gdzie można by było w normalnych warunkach się przespać i wysuszyć. Objechałem chyba całe miasto i na obrzeżach znalazłem jakieś Hospendaje za 15$. Straszna nora bez kompletnie żadnych wygód z zimną wodą. Niestety nie miałem wyboru do następnego miasta ponad 25km a już zaczynało się ściemniać. W Panamie zmiana czasu na nowojorski czyli 6 godzin różnicy z polskim czasem.

 28.11.2013 – La Concepcion – Boquete – 69km, 1200m w górę
Deszczowy dzień. Padało wiele razy z krótkimi przerwali. Na chwilę zaświeciło słońce i zrobiło się jak w piekarniku. Do miasta David dojechałem w godzinę pomost niewielkimi kroplami. Trochę żałowałem, że nie udało mi się tego zrobić wczoraj. Chwilę odpocząłem w McD i po zakupach zacząłem wspinaczkę do miasta Boquete pod wulkanem Baru na który będę chciał wjechał jutro przed południem jeżeli pogoda pozwoli. Nocleg w hostelu w miasteczku Boquete na wysokości około 1100m. Do szczytu wulkanu około 21km i aż 2400m w górę. Ciężki dzień na zakończenie podjazdów w Ameryce Środkowej.

 29.11.2013 – Boquete – Las Lajas – 118km, 750m w górę
Poranek taki sam jak wieczór i noc. Albo pada albo leje. W dodatku właściciel hostelu powiedział mi, że droga na wulkan nie nadaje się do jazdy rowerem. Ze względu na spore kamienie poruszają się tam tylko pojazdy terenowe 4×4 z wysokim podwoziem. Spodziewałem się trochę lepszej drogi w końcu to najwyższy podjazd Panamy z najwyższym szczytem i wulkanem na którym znajduje się drogi hotel. Głównie ze względu na deszcz ale i brak ochoty na podchodzenie i wchodzenie z rowerem zrezygnowałem ze zdobywania wulkanu Baru i zjechałem z powrotem do miasta David. Już po około 10km praktycznie przestało padać a im bliżej oceanu tym zdecydowanie lepsza pogoda. Ponad 40km zjazdu pokonałem w ponad godzinę ze średnią 35km/h. Dalsza część dnia to jazda w kierunku wschodnim ku Panama City. Po drodze było trochę pagórków niektóre całkiem strome jak na główną drogę Ameryki Środkowej. Na darmowy nocleg w namiocie zatrzymałem się za pozwoleniem strażaków za podstacją jednostki ratowniczo-gaśniczej w Lajas. Udało się nawet wsiąść orzeźwiający zimny prysznic.

 30.11.2013 – Las Lajas – Santiago – 124km, 1500m w górę
Skoro świt spakowałem namiot i przy przyjemnych 18 stopniach ruszyłem w kierunku miasta Santiago w którym chciałem zatrzymać się na kolejny nocleg. Do około 9:00 było całkiem przyjemnie niestety kolejna część dnia już bardzo gorąca. Ostatni dzień listopada a na liczniku prawie 40st.C, zdecydowanie jak dla mnie za dużo o to nie tylko o tej porze roku. Zaczynałem z wysokości około 100m.npm i na podobnej kończyłem jednak po drodze sporo pagórków przez co przewyższenie jak na niezły podjazd. Dziś również uporałem się chyba z najgorszym odcinkiem drogi Panamerican. Stara, dziurawa płyta betonowa na ponad 50 kilometrach w dodatku na większości bez pobocza więc nierówna walka z kierowcami którzy trąbili na mnie non stop. W mieście Santiago szybko znalazłem tani hotel „u chińczyka” a także zrobiłem zakupy na kolację. Od 15:30 odpoczynek. Jutro chciałbym pokonać dystans 130km ponieważ dojechał bym do plaży i może zrobił sobie dzień lub dwa luzu.

1.12.2013 – Santiago – Rio Hato – 141km, 500m w górę, 26.000km przekroczone
Łatwy, płaski etap a końcówka nawet z wiatrem w plecy. Kierowcy znów kilka razy dziś podnieśli mi ciśnienie wykonując niebezpieczne manewry blisko mnie. Mimo, że większość trasy jechałem dziś poboczem to kierowcy i tak dali mi nieźle w kość. Ciągłe klaksony, zajeżdżanie drogi Nawet jazda poboczem pod prąd to zdaje się normalność w Panamie. Pod wieczór dojechałem w okolice plaży jednak widząc drogie hotele, resorty nie zdecydowałem się nocleg nas samym oceanem. Namiot rozbiłem na bocznej, ślepej, leśnej uliczce tuż pod nadajnikiem sieci komórkowych. Zaskoczeniem było dostępne i prawdę WiFi w lesie. Rano okazało się, że trzysta metrów dalej była restauracja której nie widziałem zza krzaków.

2.12.2013 – Rio Hato – Arrijan – 105km, 1050m w górę
Po około 30 kilometrach pojechałem do plaży. W sumie nic ciekawe. Otwartej plaży publicznej nie da się porównać do tych prywatnych i strzeżonych przy hotelach. Widok na ocean ładny ale na plaży sporo śmieci, kamieni i korzeni. W piasku koloru kawy z mlekiem znalazłem kilka ciekawych muszelek, chwilę posiedziałem i ruszyłem dalej. Na 60tym kilometrze minąłem hostal za 10$ za noc. Nawet przyzwoity ale za wcześnie było na nocleg więc dojechałem do miasta La Chorrera ale tu z kolei jedyny jaki znalazłem był za 26$. 100km wykręciłem w mieście Arrijan. Niestety kiedy wyszedłem ze sklepu na ulicach była już powódź z ulewnego deszczu. Ponad godzinę musiałem przeczekać ulewę. Niestety w takiej sytuacji byłem zmuszony do spanie w hotelu chodź planowałem noc pod chmurką. Za 18$ znalazłem tani hotel przy głównej drodze.

3.12.2013 – Arrijan – Panama City 🙂
Nawet ciekawy i przyjemny dzień. Rano większość aut stała w gigantycznym korku więc przynajmniej raz mogłem się nawyprzedzać do bólu. Nieciekawie było jedynie na moście Bridge of the Americas łączącym obie Ameryki. Niestety ma na nim pobocza więc przejechałem przytulony do barierki. Kierowcy mimo, że nie widziałem żadnego zakazu dla rowerów a jedynie dla pieszych i tak byli bardzo wyrozumiali jak na panamską kulturę jazdy i nie trąbili ani nie spychali zbyt często. Most jest jakby wysoką bramą dla wpływających statków do kanału panamskiego a za nim znajduje się stolica Panamy o tej samej nazwie jak zresztą kilka innych krajów Ameryki Środkowej i Południowej. Zwiedzanie Panama City zacząłem od najstarszej części miasta położonej najbliższej mostu. Historyczna dzielnica Casco Viejo to pozostałość po czasach kolonijnych. Wąskie uliczki, zabytkowe kamienice, szesnastowieczne kościoły i katedra to główne atrakcje tej części miasta która według mnie jest znacznie ciekawsza niż ściśle centrum Panama City. Z Casco Viejo do głównego, nowoczesnego wręcz futurystycznego centrum Panamy dojechałem drogą rowerową prowadzącą wzdłuż oceanu. Dalej już tylko wysokie biurowce ze szkła i stali oraz wszystko to czego nie lubię w ogromnych metropoliach czyli hałas, spaliny, nieostrożni kierowcy i przebiegający piesi w niedozwolonych miejscach. Dosyć szybko straciłem zapał do dalszego zwiedzania. Przejechałem tylko przez kilka dzielnic i popołudniu zacząłem szukać miejsca do spania. W internecie znalazłem kilka tanich hostelów w cenie od 10$. Zatrzymałem się w pierwszym z nich na 54 ulicy w samym centrum miasta w sąsiedztwie drapaczy chmur. 13$ za nocleg z WiFi, TV, basenem, śniadaniem i innymi udogodnieniami.

4.12.2013 – Panama City, odpoczynek
Dzień lenistwa i nic nie robienia. Z hostelu wyszedłem tylko raz po małe zakupy. Darmowe śniadanie to kawa, tosty z dżemem i płatki z mlekiem. Na rower nawet nie spojrzałem pierwszy raz od długiego czasu. Odpoczynek w cieniu z nosem w internecie. Uliczny zgiełk nawet nie dochodził do otoczonego zielenią hostelowego patio.

no images were found

5.12.2013 – Panama City, zwiedzanie
Po pełnym dniu odpoczynku dziś zrobiłem kilku godzinną rundkę po Panamie. Przejazd zakorkowanymi ulicami nie był zbyt przyjemny, dodatkowo było sporo remontów i sporo związanych z tym utrudnień. W sumie zwiedziłem tylko dwa miejsca a z zasadzie wzgórza o wysokości ponad 200m.npm. Najpierw wjechałem na górkę ze świątynią Bahai w północnej części miasta a potem na Cerro Ancon niedaleko kanału panamskiego. Bahai Temple to jedna z kilku na świecie świątyń w kształcie kwiatu lotosu. Zbudowana w kształcie dziesięcioramiennej gwiazdy symbolizującej główne religie świata. Całość przykrywa ogromna biała kopuła. Wzgórze Ancon to mała enklawa dla dzikich zwierząt tuż obok drapaczy chmur. Wjeżdżając na szczyt spotkałem kilka saren, kondorów i jakieś małe nieznane mi stworzenie trochę większe od kota. Na szczycie znajduje się ogromna flaga Panamy oraz pomnik panamskiej pisarki. Na wzgórzu Ancon musiałem przeczekać półgodzinną ulewę, potem jednak mniejszy deszcz i tak zmoczył mnie całego. Zarówno z jednego jak i drugiego wzgórza roztacza się doskonały widok na Panama City i ocean. Można również przez chwilę odetchnąć od ulicznego hałasu. W planach miałem jeszcze objechanie części kanału panamskiego jednak pogoda pokrzyżowała mi plany i przemoczony musiałem wracać do hostelu.

6.12.2013 – Panama City, przygotowanie do wylotu
Po śniadaniu wyjechałem z hostelu w kierunku lotniska Tocumen. Musiałem przejechać całe centrum Panama City co nie było łatwe ani bezpieczne. Po drodze zatrzymałem się w kilku sklepach gdzie kupiłem kilka pamiątek z podróży. Kupiłem między innymi kilka butelek miejscowych alkoholi, kilka różnych kaw Ameryki Środkowej i parę innych drobiazgów. Późnym popołudniem dojechałem do lotniska Tocumen z którego jutro rano mam wylot. Ponad godzinę zajęło mi spakowanie roweru i przygotowanie się do lotu. Niestety nie miałem ze sobą kartonowego pudła do którego mógłbym włożyć rower więc skorzystałem z tego co mam ze sobą. Do zapakowania roweru i przyczepki w jedną sztukę bagażu użyłem namiotu, karimaty, pokrowca na rower, śpiwora, taśmy klejącej oraz kupionej w markecie folii spożywczej o długości 60 metrów. Większość turystycznego sprzętu i tak nadaje się już tylko do wyrzucenia więc generalnie nawet jeśli coś się zniszczy nie ma to większego znaczenia. Drugą sztukę bagażu czyli sakwy również owinąłem folią. Trzecia sztuka bagażu czyli duża sakwa i torba na kierownicę stanowiła bagaż podręczny. Waga poszczególnych bagaży to odpowiednio 22.3, 18,1 i 5,9kg.

7.12.2013 – Wylot
Po bezsennej nocy w poczekalni tuż po 5:00 zostały otwarte punkty check-in i po około półgodzinnej kolejce zostałem bezproblemowo odprawiony. Tak jak się spodziewałem musiałem dopłacić 80$ za rower wraz z panamskim podatkiem. Limit wagowy roweru wynosił maksymalnie 23kg więc niewiele zabrakło a musiałbym dodatkowo dopłacić za nadbagaż. Nie musiałem również płacić tak zwanej opłaty wylotowej być może dlatego, że wjechałem do Panamy drogą lądową. Opłata to 20$ i jest pobierana przez większość krajów Ameryki Łacińskiej. Powrót do Polski dość długi. Prawie 21 godzin podróży w tym 15 godzin samego lotu nie licząc nocy na lotnisku Tocumen. Pierwszy lot liniami Copa z Panamy do San Juan w Puerto Rico który jest 25 odwiedzonym przeze mnie stanem USA ale pierwszym nie na rowerze. Po kilku godzinach przerwy ponad dziewięciogodzinny lot do Frankfurtu liniami Condor a na koniec półtora godzinny przelot do Wrocławia polskim Lotem. Przy okazji zwiedziłem kilka międzynarodowych lotnisk i przeleciałem się trzema różnymi samolotami. Kolejno były to niewielki Embraer 190, ogromny Boeing 767-300 i malutki Embraer 170. W Polsce przywiał mnie śnieg zaraz wyjściu z lotniska. Autobusem linii 406 dojechałem do dworca PKS a po kolejnych dwóch godzinach byłem już w domu.

Może Ci się też spodobać

Przed opublikowaniem komentarza prosimy o zapoznanie się z informacją o przetwarzaniu danych osobowych dostępną tutaj.

napisz coś od siebie

Dodaj komentarz.

Przed przesłaniem formularza prosimy o zapoznanie się z informacją o przetwarzaniu danych osobowych dostępną tutaj