JADYMY Menadżer gasthaustu mówi tylko o Oli Dzik, a Ola to A Ola tamto, tym bardziej mi miło bo Olę znam osobiście i zawsze trzymam kciuki za tą młodą damę, obserwuje jej poczynania.
Dwa dni w Karakal to o jeden za dużo, zakupy zapasów w góry i jazda w kwiatowa dolinę, po drodze spotykam zabawnego Włocha. Śpiewał mi arie operowe więc prowadziłem rower po płaskim a kiedy zaczęły się górskie podjazdy lepiej jechać niż pchać, bo na bagażniku z trzydzieści kilo najmniej. Leje jak z cebra buty obkleiły się błotną mazia i rower nie daje rady jechać, bo co chwile wyciągam go z błotnej mazi.
Znalazłem jurtę, pusta nikogo nie było i tam schowałem się przed oberwaniem chmury, ale po chwili wpada chmara dzieciaków. Od razu rozdałem słodkości pokazałem kilka masek by ich rozśmieszyć, śpiewają mi piosenki i pytają czy mogą dotkną mojej brody która zrobiła się gęsta i swędzi mnie, że postanowiłem ogolić się.Dzieciaki pchają mój rower aż do przełęczy tam gliniana droga zmieniła się na szutrową i przede mną ukazała się kwiatowa dolina. Niestety zmiana klimatyczna więc jeszcze kwiatów nie ma, ale za to soczysta łąka aż miło. Rozbijam namiot przy rodzinie, która na okres letni wynajmuje jurty i tam odpoczywa, mają wypożyczone konie. Wieczorem zaprosili na kumys i opowieści. Jedna z pań uśmiecha się do mnie, ciągle pyta o Polskę aż zapytałem dlaczego ją tak wszystkie informacje o moim kraju cieszą.
Jestem Kirgizką ale dłuższy czas pracowałam w Moskwie i wpadłam w sidła narkotyków, byłam na dnie ale poznała swojego męża i wróciła wyleczyła się i teraz jest szefową organizacji podobnej do Monaru. Była już w Polsce kilka razy bo nasze wzorce przeniosła do Biszkek, obiecuję że w drodze powrotnej na pewno ja odwiedzę.
Jest gitara ognisko baranek na ruszcie i w końcu „STOLICZNAJA”.
Wieczysław dawaj z nami jedziemy nad wodospady, mały bul głowy ale szybka kąpiel w lodowatej rzece i jestem na nogach. Dosiadam konia i jazda po malowniczej dolinie, ścieżkami nad przepaściami a widoki, że zapiera dech tym bardziej że koń mój kilka razy potknął się wiec już się widzę jak spadamy.
Konie zostają a my wąską ścieżką w dół po glinianej dróżce, co chwilę poślizg bo buty rowerowe. W końcu jest piękny, szumiący, spienione białe woda a ma z osiemdziesiąt metrów. Jeden ze znajomych rozbiera się do rosołu i wchodzi pod lodowatą wodę. Mieczysław dawaj, co robić wyskakuje z majtek i pod wodospad, o mało zawału nie dostałem woda lodowata, że tylko przez moje ciało przeszły szpile lodowe, ale po pewnym czasie zrobiło się ciepło. Kolejna przygoda za mną będę ja długo wspominał. Po godzinie jesteśmy pod trzema domkami –to domy kosmonautów słyszę tu odpoczywali po lotach w kosmos. Tu był i wasz generał słyszę teraz to obiekty wojskowe ale udostępnione dla bogatych Rosjan jak i naszej elity. Kucharka, która była na etacie armii radzieckiej opowiada o czasach świetności tego miejsca. Miło było ale na mnie czas i z powrotem na hamulcach aż do pierwszej wioski, po drodze zatrzymują mnie dwie dziewczyny, pytają z jakiego kraju jestem z polski odpowiadam na co one wyciągają książkę i na odpowiedniej stronie dostałem tekst po polsku że witają mnie świadkowie jehowi.
Dziewczyny ładne, mile ale to nie czas na rozważania religijne więc żegnam się grzecznie.
Śmigam do doliny siedmiu byków, skały tworzą tutaj urwiska z czerwonego piaskowca, a jest i kilka legend. Pewien chan szukał zemsty za kradzież żony, spotkał szamana któremu przypalili podeszwy za udzielenie rady, a ten doradził by chan znalazł żonę i zabił ją i miałby zwłoki do swojej dyspozycji. Dziewczynę odnaleźli i wydano ucztę na jej cześć gdzie zarżnięto siedem byków a przy okazji dziewczynę pchnięto nożem. Z serca wypłynęła krew w takiej ilości że strumień zabrał siedem ofiarnych byków, padlina zamieniła się w skały. Legenda nic nie mówi o dziewczynie. Jeszcze do wioski mam daleko a tu nalot młodzieńców z puszczykami, orłami i wszyscy zakładają mi te cuda na głowę, na szyję bym tylko cyknął zdjęcie i zapłacił. Siadam z nimi i słyszę, że z bykami było inaczej. Byki a było ich siedem terroryzowało okoliczne wioski i bogowie się wnerwili i zamienili je w kamienie.
W końcu docieram do Jeti-Oguz, jest jeden sklep i sanatorium. Robię zakupy na kilka dni i nocleg na terenie sanatorium, nikogo nie pytałem o zgodę. Kąpiel w tutejszych solankach stawia na nogi, a jeszcze masaż w wykonaniu nie dzikiej Tajki a starszego Kirgiza, który wiedział które mięśnie mnie bolą, a przy okazji nasłuchałem się różnych porad jak unikać skurczy, ale i tak wyszło że najlepsze są tabletki. Poranek nieciekawy, boli mnie wszystko a w dodatku leje jak z cebra, wiem tylko że muszę wdrapać się na wysokość 3400 i to z Matyldą, nie ma plecaka by zabrać sprzęt a rower zostawić. Nie ma wyjścia mokry namiot poskładałem i w drogę. Początkowo droga szutrowa i po jednej i drugiej stronie drogi radosna twórczość w postaci ogromnych zbiorników obłożone to wszystko watą mineralną która wiatr rozsiewa i dziurawe rurociągi z których tryska woda.
Zaczynają się serpentyny i deszcz coraz mocniej daje się we znaki. Pod drzewem jest ławka więc zakładam jeszcze na cebule kilka warstw ciepłych ubrań, bo zaczął deszcz przeobrażać się w śnieg, zasypiam ze zmęczenia. Po południu zaczynam wdrapywać się pod pierwsze serpentyny, no w sumie łatwo bo to tak mniej więcej na przełęcz salmopolską w Wiśle, z tym że różnica że tam asfalt a tu błoto opatulało koła i buty. Nie ma szans na jazdę ani pchanie, rozbieram sakwy i wnoszę Matyldę, sakwy na trzy razy i na przełęczy rozbijam namiot, sypie śniegiem za to mam fajny widok na dolinę – zupka z tytki i zasłużony sen. Poranek przywitał mnie słoneczkiem i śnieg stopił się szybciutko więc w drogę. Jest jeden odcinek płaski więc pomykam, ale szczęście mnie opuszcza bo wyrosła ściana przede mną. Trudno robię dziesięć kroków i czekam aż serce i płuca się uspokoją… i dalej i dalej.
Wieczorem wygramoliłem się na przełęcz, prawie słoneczko zachodziło i tu cudowny widok zastąpił zmęczenie. Jest schronisko prowadzi go Ukrainiec Walery. Od razu dostałem herbatę i setkę mocniejszego trunku, za 200 sumów mam hetkę z kominkiem i mokrym drewnem które za cholerę nie chciało się palić. Walczę jakiś czas z ogniskiem, ale tylko dym a ognia nie widać więc zakopałem się w moje puchy i nocka minęła. Nad ranem dokooptował Niemiec z Aachen. Dotarł w to miejsce idąc całą noc ten miał zapałki szturmówki i naftę więc ogień szybko się rozpalił, cały dzień zszedł mi na praniu suszeniu i zbieraniu informacji. Wieczorem dotarli Rosjanie z Leningradu więc razem idziemy do łaźni, tu nowość bo działa światło z baterii słonecznych, basen ma z 5-3m z gorąca wodą. Obok płynie rzeczka, której źródełko jest w lodowcu więc jak to Rosjanie wyskakują z basenu i dawaj do rzeki. Namówili mnie na tą kuracje więc jak szybko wskoczyłem do rzeki to jak kocur wyskoczyłem, w ciepłej wodzie wolałem orzeszki moczyć. To Ruscy podpowiedzieli mi wyprawę nad turkusowe jezioro, które leży na wysokości 4000. Walery wytłumaczył mi, że mam iść wcześnie rano jak jeszcze ciemno bym zdążył przed nocą wrócić. Dwie godziny pójdziesz prosto i skręcisz w prawo tam sześc godzin pod górę i proste jesteś na miejscu, paniał? -paniał odpowiedziałem i w drogę.
Po półtorej godzinie idąc wzdłuż rzeki natknąłem się na pasterzy co akurat krowy wydoili i dziwna maszynka, podobną do młynka na kawę robią masło. Od razu herbata z masłem, pycha do tego słodki placek z masłem. Od prastarzy dowiaduję się, że jest ścieżka i mam się jej trzymać i faktycznie skręcam w prawo i wspinam się przez lasek z drzewami iglastymi, gubię kilka razy drogę, ale za każdym razem wracam nad rzeczkę i odnajduję szlak. Wiem że jak drzewa się kończą to jestem na wysokości 3500 więc zostało 500 w pionie i na miejscu. Pastwiska i na nich pasą się krowy, konie o dziwo nie było baranów. Szlak rozdzielił się na trzy i gdzie teraz, pal sześć idę prosto. Po godzinie widzę że troje ludzi siedzi na kamieniu.
Moskwiczanie – geodeci, maja z sobą specjalistyczny sprzęt do pomiaru gór, coś w rodzaju aparatu fotograficznego zamiast obiektywu kula. Idą na przełęcz pomierzyć kilka górek, dobrze że ich spotkałem sam bym tam nie dotarł, a tak prawdę mówiąc chciałem się wycofać bo przed zmrokiem nie miałbym szans na powrót. Rosjanie namawiają mnie bym nie poddawał się a spanie mam u nich w bazie. Maszerujemy, ostatni odcinek był najtrudniejszy, bo drobne kamienie jak bym wchodził na wulkan w Indonezji. Dwa kroki do przodu i jeden z powrotem, a i czasem zjeżdżałem kilka metrów w dół. Przed szczytem nawis śnieżny więc siekierkami wycinają schody w lodzie, jeden podaje mi rękę i już jestem na ponad 4 tys, dech mi zaparło nie wieżę, po niżej turkusowe jezioro pokryte cieką tafla lodu otoczone białymi szczytami, za nami szły dwa psy więc pomagamy pieskom wdrapać się na przełęcz. Ale bajka robię zdjęcia nie mogąc nacieszyć się cudownym widokiem do szczytu mamy jeszcze z 100m ale to już betka.
CDN
6 komentarzy