Po długich i dość męczących przygotowaniach, szczególnie przed samym wyjazdem w końcu nadszedł kolejny etap wyprawy. Dojazd do lotniska oraz przelot do USA. Ostatnie kilka dni przed dniem wyjazdu to normalne szaleństwo. Pomimo, że przygotowania rozpocząłem pod koniec grudnia, czyli wystarczająco wcześnie aby pozapinać wszystko na ostatni guzik, to na kilka dni przed zaplanowaną datą wyjazdu zawsze wyskakuje coś niespodziewanego co utrudnia i przedłuża przygotowania.
Nie inaczej było i tym razem. To coś nie pasuje do reszty sprzętu, to umówiona paczka przychodzi na ostatnią chwilę, a to jakiś patron medialny prosi o kolejny wywiad… masakra. Cieszę sie, że już w końcu udało się wyruszyć. Skończą się wreszcie długie godziny siedzenia przed komputerem, odpisywania w nieskończoność na maile, czytania o tym co może mnie spotkać w podróży czy planowania trasy, na której zawsze znajdzie się coś ciekawego do zobaczenia lub zdobycia. Godzina zero nadeszła. Czas spakować sprzęt i ruszać w drogę. Na kilka ostatnich dni przed wyjazdem kupiłem bilet na pociąg z Jeleniej Góry do Warszawy. Ku mojemu zaskoczeniu za bilet z dodatkowym bagażem i kuszetką zapłaciłem mniej niż w zeszłym roku na tej samej trasie przed wyprawą do Indii. Dopłata do kuszetki wyniosła mnie 25,50zł, a za pudło z rowerem 5,10zł. Wniosek z tego taki, że lepiej opłaca się zapakować rower i nazwać to bagażem. Opłata za rower to wydatek rzędu 9-10zł. Za cały bilet zapłaciłem więc 103,50zł, a to o 5zł mniej niż rok wcześniej. Ostatnie dwa dni to już tylko pakowanie bagażu. Musiałem przygotować się od razu do przelotu, więc rower jak zwykle wpakowałem w tekturowy karton, który dostałem że sklepu rowerowego. Oryginalny karton z mojego modelu roweru nie mógł niestety zmieścić trzeciego koła. Również rower musiałem nieco porozkręcać. Przednie koło, kierownica z amortyzatorem, siodełko, pedały oraz bagażniki trzeba było ściągnąć. Udało się za to zmieścić namiot, buty i kilka innych mniejszych rzeczy. Druga sztuka bagażu to spora ruska torba, do której cudem tylko weszło trzecie koło, przyczepka, prawie wszystkie sakwy i całość sprzętu, odzieży i jedzenia. Trzecia sztuka bagażu (jako mój bagaż podręczny w samolocie), to sakwa ze śpiworem, podusią i torbą na kierownicę, w której znalazły się najcenniejsze rzeczy. W Warszawie po bezproblemowej podróży pociągiem prawie cały bagaż oddałem do przechowalni na dworcu centralnym. I znów zaoszczędziłem na kolei. Tym razem 10zł. Pan z przechowani bagażu nie policzył mi za sakwę, a tylko za karton i torbę 🙂
Do Wawy przyjechałem tuż po szóstej rano, odlot dopiero 19:40. Czasu wystarczająco aby pozwiedzać stolicę. Około 16:30 zabrałem bagaże z przechowalni, kupiłem bilet ZTM na SKL i szynobusem S3 podjechałem na lotnisko Chopina. Z końcowego przystanku SKL do hali lotniska odlotów był spory kawałek. Szczególnie, że miałem trzy bagaże i tylko dwie ręce. Niosąc zatem na zmianę raz karton z rowerem, a raz torbę i sakwę udało się przejść prawie pod sam terminal, gdzie bagaż mogłem wieść dalej na wózku. W sumie dobrze by było gdyby te wózki były już na przystanku SKL ale trudno, przynajmniej można poćwiczyć noszenie ciężarów.
Na lotnisku od razu się odprawiłem, obydwa bagaże. Jak sie okazało były ponadgabarytowe więc musiałem je oddać w specjalnie do tego przygotowanym pomieszczeniu. Wszystko bez dodatkowych opłat. Przed wyjazdem oczywiście ważyłem torbę i karton z rowerem, ale jak to zwykle bywa na lotniskowej wadze wszystko waży więcej. Torba zmieściła sie w limicie maksymalnym 23 kilogramów, ale karton przekraczał nieznacznie limit. Waga pokazała 23,8kg. Dla rosyjskiego przewoźnika nie ma to jednak żadnego znaczenia i za to właśnie lubię te linie. W innych pewnie musiałbym zapłacić raz za przelot z rowerem, dwa za przekroczony limit wagowy i trzy za ponadgabaryty, a w Aeroflocie, nie 🙂
Do NY leciałem z międzylądowaniem w Moskwie, zdecydowanie najtańsza opcja nie tylko z rowerem ale biorąc też pod uwagę sam bilet w porównaniu z innymi liniami. Do Moskwy leciałem małym Airbusem A321, a do NY już wielkim A330-300 (trzystu pasażerów na pokładzie). W rosyjskiej stolicy czekała mnie pierwsza zmiana czasu o dwie godziny do przodu. Ponieważ po ponownym odprawieniu do NY była już prawie pierwsza w nocy czasu miejscowego nie pozostawało nic innego jak znaleźć kąt do spania. W terminalu D, z którego zresztą miałem odlot, znajduje się kilka restauracji z wygodnymi kanapami. W terminalu znajdowało sie może kilkanaście osób więc nikomu nie przeszkadzało jak się położyłem się właśnie w takim barze. Zamówiłem tylko kawkę, na kolację ciasteczka owsiane Sante i po chwili grzecznie spałem na miękkiej kanapie. Kilka razy w nocy obudził mnie głos z głośników zapowiadający kolejne przyloty i odloty. Po piątej rano zrobił sie już większy ruch i tym samym dalej spać sie nie dało. Zasnąłem za to na poczekalnianym krześle przed moją bramką odlotu. W ślad za mną poszło jeszcze kilka innych osób. To już prawie druga doba w podróży więc nie ma się co dziwić, że organizm domaga się większej ilości snu.
Wylot do NY zaplanowany był na 10:15 czasu moskiewskiego. Wkradło sie kilka minut poślizgu, ale w końcu zapakować trzysta osób w kilkanaście minut do samolotu też nie jest łatwo. W samolocie znów dopisało mi szczęście. Nie dość że miejsce przy oknie w przedniej części samolotu to jeszcze jest jak nogi wyprostować. Miejsce znajdowało się w pierwszym rzędzie za klasą biznes. Przede mną nikt zatem nie siedział 🙂 11K i 11A to chyba dwa najlepsze miejsca w samolocie…. oczywiście poza pierwszą klasą. Cały lot z Moskwy do NY trwał ponad dziewięć godzin (z Wawy do NY – 9h15m). Podczas lotów do Moskwy i do NY można liczyć na posiłek, ciepłe i zimne napoje, a podczas lotu do NY dochodzi jeszcze ciepły posiłek (wybrałem ryż i rybę Tilapię). Samolot wg danych z monitorów leciał na stałej wysokości 36000 stóp (około 10972m.n.p.m.) z prędkością około 880-900km/h oraz przy temperaturach od minus 76 do minus 59 st.C. Całą trasa z Moskwy do NY to ponad 4750mil (7640km). Trasa przelotu prowadziła przez Rosję, Białoruś, Skandynawię, Islandię oraz nieznacznie zahaczając o Grenlandię o Kanadę 🙂 Na większości trasy przelot odbywał się ponad białymi kłębiastymi chmurami, chwilami jednak można było zauważyć wciąż ośnieżone rozległe tereny północy. Szczególnie biała Grenlandia wyglądał pięknie. Niezbyt wysokie szczyty otulone białym płaszczem z wyraźnie widocznymi, zsuwającymi się ku morzu lodowym jęzorom.
Cała ta powietrzna zabawa skończyła się z chwilą bezpiecznego lądowania w Nowym Jorku oczywiście planowo o 12:20 czasu nowojorskiego (18:20 w PL). Ponowny magiel na lotnisku, czyli przeprawa paszportowo-wizowa na bramkach. Na szczęście Pan nie miał zbyt wiele pytań na temat mojej podróży i bez problemu wbił mi w paszporcie pozwolenie na pobyt w USA na pięć miesięcy. Potem już tylko odbiór bagażu, składanie roweru, pakowanie sakw co zajęło mi na szybko godzinkę z kawałkiem i witaj Ameryko!
Jak tylko wyszedłem z lotniska od razu przypomniała mi się stolica Indii. Wszystko inne, krzyki ludzi Dookoła i klaksony aut. Tyle, że nawet widząc to wszystko po raz pierwszy na oczy ma się wrażenie jak by sie to już widziało – z filmów. Wsiadłem na zapakowany rower i ruszyłem przed siebie na Long Island na umówione spotkanie z przedstawicielami firmy Finish Line, znanego producenta produktów do konserwacji roweru. Wyznaczyłem sobie trasę w GPS i kierując się
północ starałem sie unikać głównych dróg które mają po kilka pasów w jednym kierunku. Niezbyt mi to wyszło. Za dużo kręcenia, kombinowania. W końcu trzymałem się nieautostradowej drogi 27 o czterech pasach w każdym kierunku 🙂 Pod siedzibę Finish Line dojechałem po 18:00. Niestety wszystko było pozamykane. Zmęczony podróżą i jazdą z lotniska w gąszczu samochodów marzyłem o spaniu. Znalazłem mały trawnik za budynkiem FL, rozbiłem namiot i poszedłem spać.
16.04.2013
Rano obudził mnie hałas przejeżdżających niedaleko samochodów. Spałem do 6:00. Nie czuję się zmęczony ani nie odczuwam zmiany strefy czasowej co cieszy. Złożyłem namiot, spakowałem sakwy i czekałem na pracowników z firmy Finish Line. Tuż po siódmej pojawił się Derek, który potem oprowadził mnie po budynku FL. Wkrótce potem poznałem resztę załogi firmy, a także jej kierownika imieniem Hank. Zostałem bardzo ciepło przyjęty, mogłem skorzystać z prysznica, przebrać się no i oczywiście zwiedzić całą firmę. Dostałem nawet prawdziwe amerykańskie śniadanie z ogromną kanapką zwaną HungryMan 🙂 Miałem okazję pospacerować po całym budynku oraz porobić zdjęcia w siedzibie marki. Nie obyło się również bez wspólnych sesji zdjęciowych oraz prezentów w postaci smarów na każdą pogodę od Finish Line. W okolicach południa Hank zaproponował mi wycieczkę na znane na Long Island plaże, na których często odpoczywają nowojorczycy. Niestety droga do plaży była tego dnia zamknięta z powodu remontu po huraganie Sandy. Popołudniu w trosce o moje bezpieczeństwo (jazda rowerem przez Long Island nie należy do sprzyjających dla rowerzystów), Hank zapakował mnie w pociąg do NY i zarezerwował pokój hotelowy na noc na Manhattanie. Fajne jest życie podróżnika 🙂
Przejazd na Manhattan trwał niecałą godzinkę. Po wyjściu że stacji Penn Station czułem jakbym się znalazł na planie filmowym. Wszystko wyglądało jak z amerykańskich filmów kręconych w NY 🙂 Żółte taksówki, policjanci, miejsca, wysokie drapacze chmur czy oddalona kawałek Statua Wolności. AWESOME! Jazda rowerem po Nowym Yorku nie taka jest straszna. Samochodów sporo ale ruch po jednokierunkowych nowojorskich ulicach odbywa sie płynnie. Na zielonej fali można nawet rowerem przejechać kilka przecznic. Moja trasa na Manhattanie prowadziła z Penn Station do Battery Park i z powrotem aż do 48 ulicy zachodniej na której czekał na mnie hotelowy pokój. Wieczorem dostałem jeszcze zaproszenie od syna Hank’a z FL, Dillon’a na spotkanie przy piwie. Półgodzinny spacer na 34 ulice wschodnią po wciąż ruchliwym i oświetlonym NY. Widać, że to miasto żyje i ma swój niebywały charakter. Udało mi się dotrzeć w umówione miejsce na spotkanie z Dillon’em oraz jego przyjaciółką Shannon. Miła spotkanie przy amerykańskim piwku produkowanym na Brooklinie. Do hotelu ponownie dotarłem przed północą. Zmęczony całym dniem nowych wrażeń szybko zasnąłem na ogromnym i wygodnym łóżku.
Nie bez echa przechodzi zamach bombowy na maratonie w Bostonie. Wszędzie się o tym mówi, flagi są opuszczone do połowy oraz wprowadzono dodatkowe kontrole w wielu miejscach. Policja jak na razie jednak nie zwraca ba mnie szczególne uwagi – i dobrze 🙂
17.04.2013
Królewskie spanie, potem niezłe śniadanie w cenie noclegu oraz poranna kawa. A wszystko to na Manhattanie w Nowym Jorku 🙂 Wyprawa zaczyna się z mocnym kopnięciem chodź samej jazdy jeszcze zbyt wiele to nie było. Dziś jednak popracowałem i nad tym. Z hotelu wyjechałem po 9:00 i skierowałem się od razu do zielonego serca NY czyli Central Parku. Kilka przecznic i wjechałem na ścieżkę rowerową przecinającą park na pół. W parku mimo przedpołudnia było dosyć sporo aktywnie spędzających czas nowojorczyków. Jedni biegali inni jeździli na rowerach a jeszcze inni po prostu spacerowali pośród kwitnących alejek krzewów i drzew.
Chwila w ciszy i czas jechać dalej. Kolejnym etapem był przejazd przez most Waszyngtona. Dojazd do drogi rowerowej prowadzącej na drugi brzeg rzeki Hudson sprawił mi mały kłopot. Brak oznaczeń sprawił że o mały włos nie wjechałem na główną drogę. Musiałem się trochę wrócić i znaleźć inną możliwość. Poziom stresu podniósł mi się na chwilę dość znacznie bowiem nie chciałem ryzykować potrąceniem przez samochód ani spotkaniem z Policją aby szukać drogi, wracać się nie lubię. Ostatecznie dotarłem do drogi 178 od której odchodzi ścieżka rowerowo-piesza na drugą stronę brzegu. Po tej zmianie wiatr zaczął mi lekko sprzyjać. Na prostych odcinkach jechałem że średnią prędkością około 25km/h.
Wydaje mi się, że Instinct jest szybszy od mojego zeszłorocznego jednośladu na wyprawy. Sportowe zacięcie i wygoda trekkinga sprawiają, że bardzo przyjemnie prowadzi się mój „29er” nawet jeśli jest dosyć mocno obciążony. Jedyne co mi się jak na razie nie podoba to zbyt autostradowe drogi i spory ruch na nich. Staram się omijać główne arterie, jednak nawet niektóre równolegle drogi do głównych są kilkupasmowe. Przynajmniej dziś nie miałem możliwości zbytniego wyboru dróg ze względu na specyfikę trasy.
Kolejna przeszkoda czekała mnie przed Newark. Aby wydostać się z New Jersey miałem do wyboru trzy mosty. Autostrada odpada, drugi oznaczony jako droga główna też odpada. Wybrałem trzecią możliwość, przejazd mniejszym mostem drogą nr. 7. Wydawało mi się, że dobrze wybrałem ponieważ przez całą długość mostu był chodnik. Niestety za mostem chodnik nagle się skończył a jedyną możliwością było zejście schodami w dół oraz zmiana drogi i kierunku jazdy. Dojechałem w towarzystwie Mack’ów, Kenworth’ów i Peperbit’ów do Port Newark, całe szczęście udało się wjechać do miasta i dalej podrzędną dwupasmówką kierować na południe. Z racji gęstego zaludnienia tej części wschodniego wybrzeża późnym popołudniem pojawił się kolejny kłopot ze znalezieniem miejsca do spania. Miejsc zielonych, lasów, parków jak na lekarstwo a do tego główne drogi i spory hałas. Od 18stej do 19:30 szukałem miejsca na rozbicie się. Na GPS zaznaczone miałem kilka zielonych punktów oznaczających parki bądź tereny zielone. O lesie jak na razie mogłem pomarzyć. Od drogi 27 zjechałem w bok w stronę pól i kilku farm. Kolejny raz szczęście dopisało. Co prawda na terenie prywatnym ale z dala od samochodów i schowany między drzewami znalazłem dobrą miejscówkę. Dosyć męczący dzień ale za to pełen wrażeń 🙂 Pierwsza setka pękła. Dziś nawet nieźle przyświeciło słońce. Mój licznikowy termometr pokazał 27st.C a skóra na rękach i kolanach ładnie się zaczerwieniła.
napisz coś od siebie