Meksyk okazał się nie taki straszny, jak go malowali. Rowerów nam nikt nie zajumał, bez problemu można je było wozić autobusami, a nawet załapać się z nimi na autostopa (właściwie na pick up’a). Na dodatek zapoznani w necie lokalesi zaopiekowali się nami niczym starymi kumplami.
Downhill nie jest dla nich pojęciem abstrakcyjnym, więc mieli w zanadrzu kilka ciekawych trasek. Już na drugi dzień po przylocie zabrali nas na wycieczkę w okolice wulkanu Cofre de Perote. Niby to była trasa w stylu enduro, ale dostaliśmy niezły wycisk. Samochodem wbiliśmy się na ponad 3500 m i rozpoczęliśmy zjazd przyjemnym singlem. Już po kilkuset metrach leżeliśmy ciężko dysząc na pierwszej napotkanej łące. Niedobór tlenu na tej wysokości radykalnie ograniczył nasze siły. Cóż, ściganie się z tubylcami zamiast spokojnej, stopniowej aklimatyzacji nie było najlepszym pomysłem.
Mało tego, następnego dnia zamiast odpocząć i zregenerować organizm zrobiliśmy z Carlosem objazd tras wokół Puebli. Gwoli wyjaśnienia: Puebla to niewielkie półtoramilionowe miasteczko w pobliżu 23-milionowego Mexico City. W nim urządziliśmy sobie bazę wypadową, a dokładnie w domu niezwykle gościnnego downhillowca Carlosa. Najpierw pokazał nam trasę zwaną Popo leżącą u podnóża drugiego co do wysokości wulkanu Meksyku – Popocatépetl (5452 m). Ma on status czynnego, co zresztą widać po dymiącym kraterze, ale nikt się tym specjalnie nie przejmuje. Trasa to właściwie linia zjazdu wyznaczona na dziko przez Carlosa i jego kumpli. Wije się ona przez wysuszony na pieprz sosnowy las i urozmaicona jest naturalnymi progami, wąwozami i niespodziewanymi skrętami. Pod wieczór przenieśliśmy się na trasę w wiosce Chachapa, która ma już na wyposażeniu kilka sztucznych przeszkód. Wśród ciekawszych jest podwójna hopa z kaktusami w środku – niedoloty na niej nie wchodzą w grę. Cała trasa jest raczej wymagająca technicznie, a podobno rozgrywane są na niej lokalne zawody.
Celowo opóźniamy wyjście na szczyty wulkanów, gdyż zalega tam śnieg, którego o tej porze roku miało nie być. Decydujemy się jednak przetestować nasz cel aklimatyzacyjny – wulkan La Malinche (4462 m). Mimo osłabienia pierwszym, brutalnym etapem aklimatyzacji udaje nam się wejść z rowerami na sam szczyt. Musimy jednak szukać drogi wejścia i zjazdu omijającej pole śnieżne na głównym szlaku. Zjazd z tego wulkanu uznaliśmy za najlepszy podczas całej wyprawy. Z wyjątkiem partii szczytowej przejazd okazał się nadspodziewanie płynny. Najpierw bardzo wymagający miks śniegu z głazami przechodzący w rumowisko skalne, następnie sypki piarg. Na wypłaszczeniu wpadamy w koryto z tufu wulkanicznego wyglądające niczym skatepark. Po wjeździe do lasu szlak przypomina przyzwoitą trasę DH. Twarde podłoże umożliwia rozwinięcie większej prędkości, a progi ze zwalonych drzew i wypłukane wykroty nie pozwalają się nudzić.
Wykończeni jazdą na dużych wysokościach i na wpół-przeziębieni jedziemy się zregenerować nad Pacyfik. Na odpoczynek nie marnujemy zbyt wiele czasu. Po półtorej dniu plażowania i nocy spędzonej w autobusie meldujemy się wraz z naszymi meksykańskimi przyjaciółmi w bikeparku Ajusco na przedmieściach Mexico City. Tam napotykamy prawdziwe tłumy zjazdowców. Niestety zamiast wyciągu jest do dyspozycji tylko ciężarówka i prywatne pickupy. Na dodatek Carlos zalicza konkretną glebę demolując siebie i rower. W związku z czym ograniczamy się do katowania tylko jednej trasy. Prowadzi ona singlem pełnym kamieni, korzeni i uskoków. Byłaby świetna, gdyby nie przerywnik po banalnej drodze. Za to jej końcówkę urozmaicają drewniane konstrukcje.
Nie doczekawszy się zniknięcia śniegu podejmujemy próbę ataku na główny cel wyprawy – wulkan Iztaccíhuatl (5230 m). Nieoceniony Carlos podrzuca nas do schroniska Altzomoni na 4000m. Następnego dnia robimy wyjście rozeznawczo-aklimatyzacyjne, przy okazji wnosimy rowery na wysokość 4750m w pobliże schronu Los Cien Hut. Niestety to będzie najwyższy punkt osiągnięty z rowerami, spora część szlaku wciąż jest pod śniegiem. Kolejnego dnia planujemy dotrzeć pieszo na szczyt i obejrzeć teren powyżej Cien Hut. Wychodzimy przed świtem, jesteśmy zaaklimatyzowani i trzymamy dobre tempo. Jednak na pierwszej przełęczy czeka nas niemiła niespodzianka – huraganowy wiatr ścina nas z nóg i zasypuje piachem oczy. Marzenie o Piersiach Izty rozwiewa się.
Według legendy Izta to indiańska księżniczka. Faktycznie przy pewnej dozie wyobraźni (lub środków odurzających) można rzec, że wulkan ma kształt leżącej kobiety. Dlatego też poszczególne formacje skalne noszą adekwatne nazwy. Najwyższy punkt to oczywiście Piersi. Odrębne szczyty na przeciwległych krańcach góry to Stopy i Głowa. Przebijając się przez niewidzialną ścianę wiatru, udaje nam się wdrapać jedynie na Kolana meksykańskiej księżniczki. Pod koniec pełznęliśmy już na własnych kolanach. Zamiar podciągnięcia rowerów wyżej zostaje wywiany nam skutecznie z głowy.
Rozpoczynamy „zjazd”. Najpierw wiatr przestawia rower po kilkadziesiąt centymetrów na boki. Potem drogę zagradzają pola śnieżne – zamiast w SPD jeżdżę w rakach. Po dotarciu do końca śniegu możemy zacząć bardziej płynny zjazd, tylko że go już niewiele zostało. Okazuje się jednak wystarczająco ciekawy, abyśmy się solidnie zabawili i zarazem wykończyli. Pierwsza sekcja jest dość stroma i pełna sypkich kamieni. Uskuteczniamy na niej slalom między skałami i kępami traw. Druga sekcja wiedzie słabo nachyloną twardą ścieżką, na której co po chwila pojawiają się wymagające przeszkody z głazów. Walka z terenem pochłania nas do tego stopnia, że zapominamy o goryczy porażki.
Po powrocie z Izty ciężko nam zorganizować jakąś konkretną jazdę z powodu ograniczeń transportowych. Decydujemy się na próbę zjazdu z Sierra Negra (4680 m) mniejszego braciszka najwyższego wulkanu Meksyku Orizaby (5636 m). Łapiemy autobus do Ciudad Serdar i stajemy u podnóża obu wulkanów. Co ciekawe na szczyt Negry nie udaje nam się dostać przez nadgorliwego służbistę, a właściwie meksykańskiego ciecia pilnującego zardzewiałego szlabanu. A gdy próbujemy obejść ten problem na dziko, czyli brnąc przez wysokie trawsko, napotykamy swojego „dobrego” znajomego – wiatr. Pozostaje nam banalny, za to długi i szybki zjazd leśnymi drogami, a później przedmieściami San Francisco (w meksykańskim wydaniu). Na pocieszenie tuż nad Serdarem odkrywamy całkiem fajna trasę DH kończącą się na ulicach miasta – kolejne zaskakujące doświadczenie, które Meksyk nam zgotował.
Od początku wyjazdu ciążył na nas obowiązek poznania pasjonującej lokalnej kultury. Zdając sobie sprawę, że zadanie to przerasta nasze pensum czasowe i – nie ma co ukrywać – nie jest zgodne z naszymi preferencjami, zaplanowaliśmy je na sam koniec. Uderzyliśmy bez jakiegokolwiek planu i przewodnika do megamiasta Mexico City. W ciągu dwóch dni mieliśmy maraton bardziej męczący niż wspinaczka na trzytysięcznik – poprzez sanktuarium maryjne do piramid opanowanych przez tysiące turystów przerażonych ilością stopni i nastromieniem ścian. Kilometry w wielkim systemie metra, godziny w autobusach, długie poszukiwania tanich restauracyjek i ani jednego sklepu rowerowego. W ostatni dzień wracamy do Puebli na imprezkę integracyjną polsko-meksykańsko-niemiecko-czesko-kanadayjską. Przyszła pora pakowania naszych dzielnych maszyn. Pozostał niedosyt, ale w miarę skutecznie tłumiony przez niepowtarzalne widoki, meksykańskie klimaty, jedyne w swoim rodzaju trasy i nowe znajomości. Długo dyskutowaliśmy czy chcemy tam wrócić – na pewno Izta czeka i przy sprzyjających warunkach ulegnie dwóm kołom i rowerzyście bez zahamowań.
3 komentarze