Kochani, podobno czary, czarodzieje, wróżki i jednorożce nie istnieją. Przynajmniej tak nam mówili w szkole. Tymczasem my odkryliśmy magiczną szafę prowadzącą do afrykańskiej Narnii! Może trochę przypomina ona przejście graniczne, ale po jego przekroczeniu znaleźliśmy się w zupełnie innym świecie! Szare kolory zastąpiła zieleń i żółć, szutrowe drogi asfalt równiutki jak stół, na ulicach pełno kolorowo ubranych kobiet, wszędzie słychać muzykę, a stragany uginają się od owoców. Tak, wjechaliśmy do Senegalu, kraju tak innego od Mauretanii, że aż trudno uwierzyć, że oba państwa dzieli jedynie szlaban i kilku facetów w mundurach.
Pierwsze kroki na tym nowym lądzie stawialiśmy dość ostrożnie, gdyż wśród podróżników rowerowych krążą przerażające historie o senegalskich dzieciach, które obskakując przyjezdnych szarpią za sakwy i domagają się „prezentów”. Rzeczywiście wystarczyła godzina, żeby nasz ubogi francuski wzbogacił się o nowe zdanie „Donnez moi cadeau”. Dowiedzieliśmy się także, że w tym Nowym Świecie nazywamy się Tubab 🙂 Jednak dzieciaki nie były aż takie złe. Owszem niektóre z nich potrafiły biec za nami przez dobre kilkaset metrów krzycząc w niebogłosy, inne w złości rzucały w rowery drobnymi kamykami, a raz Adaś dostał w ucho cebulą, ale w zasadzie większość była niegroźna;)
Nauczeni doświadczeniem spodziewaliśmy się, że czar pryśnie jak tylko wjedziemy do Saint Louis – pierwszego miasta na senegalskim odcinku naszej trasy. Ale jak można nie polubić miasta, w którym wszystko się śmieje. Śmieją się ludzie, śmieją się ich kolorowe stroje, samochody, przystrojone rowery, wymalowane łódki i graffiti na ścianach. Tak Kochani, byliśmy świadkami rzadkiego w Afryce zjawiska: fantastycznego miasta!
Nie zabrakło też tego co musi mieć każde ulubione przez nas miasto: pięknej architektury nadgryzionej przez czas, ale nie na tyle by stracić swój dawny urok.
W tym cudownym mieście nawet dzieciaki nie były nami zainteresowane, bo kogo by tam obchodził jakiś Tubab i jego cadeau jak można się pościgać na pontonach zrobionych z plastikowych butelek, popuszczać łódki na rzece, albo zarobić w porcie kilka franków na pomarańcze.
Korzystając z wizyty w dużym mieście zrobiliśmy też mały rekonesans kulinarny 😉 Odkryliśmy bissap – pyszny sok z hibiskusa, sok z baobaba o kolorze i zapachu zgniłej trawy, ale za to nieziemskim smaku, cafe tuba – napar kawowy z ogromną ilością pikantnych przypraw, mafe – gulasz na bazie sosu z orzeszków ziemnych i fantastyczną yassa au poulet, czyli kurczaka zapiekanego w sosie cytrynowym. Po wielu tygodniach na Saharze w końcu byliśmy w aprowizacyjnym raju 🙂
Opchani po uszy i w niezwykle dobrych nastrojach ruszyliśmy w stronę Dakaru. Niestety z każdym przejechanym kilometrem nasz dobry nastrój opadał. Ruch na drodze był tak ogromny, że jazda była walką o przetrwanie. Rozpędzone, wypchane po brzegi bagażami i ludźmi autobusy i mniejsze busiki trąbiły na nas okrutnie i na wąskiej drodze mijały w ostatnim momencie, kilka razy delikatnie nas zahaczając o sakwy, lusterka lub inne wystające elementy.
Okazało się, że zbliżają się właśnie trzydniowe obchody narodzin Mahometa i cały kraj przemieszcza się do swoich rodzinnych miasteczek spędzić ten wyjątkowy dzień w gronie najbliższych. Każda wioska na naszej trasie zamieniła się w dworzec autobusowy gdzie w wielkim pośpiechu ludzie ładowali się do i tak już zapchanych samochodów, a z ogromnych głośników wystawionych na ulice, przyczepionych do samochodów i straganów harczały święte wersety Koranu zagłuszane przez klaksony i nerwowe krzyki ludzi. Nie najlepszy moment na wjazd do 2,5 milionowego miasta z przedmieściami ciągnącymi się na 30 kilometrów wcześniej i zorganizowaną drobną przestępczość porównywalną chyba tylko do Lagosu w Nigerii albo Bronksu w NY. No niestety, odwrotu nie było. Pozostało nam tylko dostać się jak najszybciej do miasta, żeby jeszcze przed zmrokiem znaleźć jakiś nocleg. I tu niespodzianka. Wiedzieliśmy, że ceny w Dakarze są bardzo wysokie, ale 100 zł za pokój, który normalnie wynajmowany jest „na godziny” (czego dowody porozrzucane były na podłodze) i od miesięcy nikt w nim nie sprzątał to już lekka przesada. Nieco podłamani, czarni od spalin i wyczerpani po morderczej trasie postanowiliśmy udać się do katedry i poprosić tam o pomoc w znalezieniu noclegu. Ledwo przejechaliśmy 100 metrów jak podjechał do nas szeroko uśmiechnięty Francuz i zapytał swoje standardowe „Ça va?”. No to my mu, że bywało lepiej, ale że jakoś leci tylko nie mamy gdzie spać. No i nagle mieliśmy gdzie spać 🙂 W marinie przy plaży razem z francuskimi żeglarzami, ich nonszalanckimi drewnianymi fajkami, smażonymi rybami i winem popijanym od samego rana. I nagle miasto, które chcieliśmy ominąć za wszelką cenę pochłonęło nas na prawie tydzień 😉
Przechadzając się po centrum Dakaru można się zastanawiać czemu tylu Francuzów wybrało to miejsce do życia. Dakar przypomina przedmieścia europejskich stolic. Niby ciągle wielki świat, ale jakiś taki zapomniany, jakby zgaszony, wszystko się rozpada albo już dawno się rozpadło, wszędzie śmieci, kraty w oknach, połamane latarnie skrzypią na wietrze a bezdomni śpią na przystankach.
Na pierwszy rzut oka Dakar to tylko hałas, miliony taksówek, zatłoczone busiki i trąbiące skuterki.
Ale kawałek dalej od centrum jest marina z widokiem na zatokę, dzieciakami grającymi całymi dniami w piłkę na plaży, kąpiącymi konie w morzu, z rybakami i ich łodziami pomalowanymi na barwy ulubionych klubów piłkarskich i to jest właśnie Dakar który my polubiliśmy i który zapamiętamy 🙂
napisz coś od siebie