Hej zapętlił nam się żar na Pętli!!!
Drugi raz z rzędu powyżej 30 stopni. Tyle, że tym razem współczynnik temperatura x przewyższenie o wiele wyższy. Że o odległości nie wspomnę…
Jedno mnie zastanawia. Dlaczego podczas internetowej rejestracji zadeklarowałem dystans Mega? A inna sprawa gnębi mnie jeszcze bardziej? Dlaczego zmieniłem go na Giga w Istebnej?
Odpowiedź A: z przekory, bo rodzinka oprotestowała udział w trasie 160 km.
Odpowiedź B: z próżności, bo chciałem zaliczyć maksymalny wzrost wysokości na jednej trasie. Jednak odpowiedź C wydaje się być najprawidłowsza – z bezwzględnej, nieokiełznanej głupoty i chęci zajęcia ostatniego miejsca w kategorii.
Pomijam odpowiedź D – względy zdrowotne, zawroty głowy, skurcze, ciemne plamy przed oczami i (za)słanianie się na ostatnich 3 km. Podciągam ją jako podpunkt do głupoty.
Ciekawe, że podobnych szczególnych przypadków „Starszych Panów” było 13. Tylko jeden zrezygnował.
Co do pozostałych kategorii nie wypowiadam się. Wygląda na to, że liczyli na wzajemne fizyczne wyniszczenie podczas wąskich, niebezpiecznych zjazdów. Rozciągnięty na starcie wąż, wielokrotne szczękanie bloków i zgrzytanie zębów świadczyły, że walka będzie ostra.
Od samego początku zdystansowałem się od tej walki w sensie przenośnym i dosłownym, pozostając w tyle za grupą. Pomyślałem, ze plucie krwią na rozgrzany asfalt nie będzie w dobrym tonie…. Poza tym na starcie nieopatrznie ustawiłem się od zewnętrznej zakrętu, co już przy zjadliwym przejeździe przez rowek startowy spowodowało podanie tyłów.
Nie przejąłem się tym, bo podobnie jak przed PB2010, przez ostatnie dwa tygodnie przejechałem na rowerze zero kilometrów ( urlop), a od spotkania z błotnistym rowem w Ustroniu zaledwie 400. Pomijam fakt startu na pożyczonym od syna rowerze, który prosił mnie (syn, nie rower), żebym dojechał cały i zdrowy do mety. W jego rozumowaniu była głęboko ukryta myśl – jeśli się zabiję, a co gorsza skasuję „szosę”, to trudno mu będzie po raz drugi znaleźć sponsora.
Taktycznie więc dawałem się wyprzedzać pozostałym zawodnikom, szczególnie na zjazdach dając im możliwość samoeliminacji…
Czasem udawało mi się kogoś dognać na podjeździe, ale z górki przeważnie był szybszy. Odcinek przez Stecówkę i Zameczki przepiękny, chociaż już tu spotkałem zawodników z przebitą dętką, czy złamaną przerzutką. Przed rondem w Wiśle złapałem zawodnika, który jechał na „pół flaku” i właśnie wybierał się do sklepu po nową dętkę.
Przed kościołem Salezjan w Wiśle pomachałem Rodzince, która tym razem doczekała się na Tatę i Męża. Pstryk, pstryk – zdjęcia, macham im łapka i do zobaczenia na mecie.
Podjazd pod Salmopol jakiś ciężkawy. Czuje się brak objeżdżenia. Dołącza do mnie kolarz ze Skoczowa jadący na przełęcz dopingować kolegów z „100”. Zabawia rozmową, ale ja jakoś milczę, bo tchu zaczyna brakować. Pod koniec wspinaczki sąsiad pociesza mnie, że teraz najgorsze 500 metrów. Ale mi podniósł morale!!!
Bufet super, pożywiam się, uzupełniam bidony. W tym czasie podjeżdża mikrobus z TVP. Nie czekam, gwiazdą pewnie nie zostanę. Rzucam się w otchłań Szczyrku. Wsiadam na plecy zawodnika z brodą, zmieniamy się na prowadzeniu. W Buczkowicach odjeżdża mi, dochodzę go „chwilowo” przy drugim bufecie. Jedzie mi się zdecydowanie źle, nawet nie upał, tylko jakaś sztywność w nogach. Żeby tak wróciła forma z Ustronia – tam miałem nogę, uciekałem grupce pod górki. Przeklinam te nieszczęsne zakręty na 109 km. Tyle pracy i kicha…a właściwie pęknięty karbon.
Na Pętli taktycznie jest ok – główny cel – dojechać do mety. Niezależnie od wyniku.
Przy bufecie mam kłopoty z wypięciem bloku z lewego buta. Szarpię, szarpię i nic. Czułem od jakiegoś czasu luz, ale nie zwracałem na to uwagi. No ładnie – przyjdzie mi spędzić resztę życia w bucie kolarskim. Słoneczko opóźnia procesy myślowe. Wreszcie zdejmuję wygodny bucik i diagnozuję problem: śruba łącząca blok z podeszwą odpadła, druga ledwo się trzyma. Dlatego nie było odpowiedniej siły do wypięcia. Właśnie zjawia się Wiesiek, pożyczam śrubokręt i uzupełniam brak wkrętem z prawego buta. Przy okazji pytam, jakie zmiany powoduje skrócenie dystansu. Krótka piłka: nieklasyfikowanie.
Tutaj dłuższy popas, banany, arbuzy, czyste szaleństwo. Wpada szpica Mega. Krzyżują się polecenia: nalej do bidonu, banany!, banany! Gorączka jakby mało było upału. Zastanawiam się, czy przeoczyłem jakąś wysoką pieniężna nagrodę za zwycięstwo. Ktoś pyta o magnez. Wiesiek oferuje ten spod koguta swojego samochodu :). Żart zawisa w rozgrzanej próżni.
Chłopaki tankują i rzucają się w stronę Węgierskiej. Im to dobrze – za 30 km meta.
Ruszam i ja ze świadomością prawie setki przede mną. Na odcinku głównej drogi korzystam z uprzejmości jednej z kolejnych grupek mega i wiozę się w środku grupy. Ktoś narzeka na skurcze. Zapamiętuję charakterystyczną pomarańczową koszulkę z napisem CCC. W Nieledwi odpuszczam, winduję się spokojnie na Kotelnicę. Nie jest źle, wyjeżdżam. Jeszcze trochę i decyzja, czy pcham się na giga, czy odpuszczam. Tymczasem doganiam Bradiego, o którym jeszcze nie wiem, że jest Bradim. Narzeka na skurcze, ponoć złapały go we wszystko co mogły. Pytam skąd jest. Kraków – forum szosowe. Heh, kilka razy minęliśmy się na ustawkach, żeby spotkać się na tym piekielnym maratonie. Chwilkę gwarzymy, znowu widzę grymas bólu – tym razem chyba udo. Zostawiam go po konsultacjach.
Chwila samotnej jazdy i łapię zawodnika w żółtej koszulce z numerem 24. Przywiało go aż z Koszalina. Podziwiam – jechać taki kawał, żeby przeżyć mordęgę. Jedzie na Giga, ale duch mu słabnie. Namawiam go, bo od Wieśka wiem, że zmiana trasy oznacza brak sklasyfikowania. Połowę dystansu i największy upał mamy za sobą. Damy radę. W Kamesznicy Mirek idzie do sklepu, a ja mam dwie strzałki – prosto do wolności, ale bez punktów i w lewo na Laliki. Wybieram Laliki. Po prostu podoba mi się ta nazwa. Za moment gorzko tego wyboru żałuję. Psychicznego kopniaka daje mi pnąca się stromo wstęga drogi. W Rajczy tylko zszedłem na kilkanaście sekund z roweru. Tutaj po prostu podchodzę – bloki stukają o asfalt, a ja myślę, czy kolega z Koszalina podążył w moje ślady. Jeśli tak, to ma prawo mnie przeklinać. W zacienionym miejscu telefonuję do żony informując o moim stanie psychicznym w tonie raczej optymistycznym. Na górze czeka strażak, który za daje podchwytliwe pytanie – „Jedzie Pan dalej?”. Po twierdzącej odpowiedzi wskazuje kierunek jazdy i pociesza, że teraz w dół. Ożesz ty, zapomniał dodać, że w górę też jeszcze będzie. Nastrój się poprawia, jadę pięknymi drogami przez las. W głowie zapala się czerwone światełko, że dotarcie do Hrcawy wymaga podjazdu na Jaworzynkę, pokonywanego w odwrotnym kierunku na zeszłorocznej edycji Pętli. Światełko jest niewyraźne, zagłusza go pragnienie odpoczynku przy bufecie. Ale gdzie on jest!!! Po drodze mija mnie samochód GOPR, ktoś podobno zasłabł i go szukają. Myślę, czy się nie podszyć pod niego. Spokojnie wrócę do Istebnej o ludzkiej porze. Teraz jest chyba koło 16.
Trzeci bufet osiągam w fazie likwidacji ( bufetu, nie mnie). Ale dostaję pożywienie, picie. Kolejny raz uzupełniam bidony, zdejmuję na chwile buty. 120-125 km. Rok temu to była dla mnie meta. Znowu GOPR – nie znaleźli poszkodowanego. Ku mojemu zdumieniu do bufetu dociera kolega z Koszalina. Prosi, żebym poczekał na niego. Nie ma sprawy, i tak jestem mocno spóźniony. Do Jablunkowa dojeżdżamy wspólnie. Kończy się przyjemny wiaterek i troszkę chłodzący cień lasu. Na szosie praży niemiłosiernie, mimo popołudniowej pory.
Ostatecznie rozstajemy się przed graniczną przełęczą. Podjazd jest łatwiejszy niż myślałem. Robi się późno, na pewno żona niepokoi się o mnie. Granica. Znowu dzwonię. Oznajmiam przybycie na metę za jakieś pół godziny. Przede mną około 13 km. Kalkulacja jest prosta. Dowiaduje się, że na metę właśnie przyjechał Staszek Radzik. To mnie mobilizuje – powrót do ojczyzny i obecność rywala na mecie działa jak energetyczny żel psychiczny. Przecież jeszcze tylko 7 km. Rondo, potem w górę, pewnie jakiś zawijas, podjazd po płytach i – meta.
Czytał ktoś o fatamorganie? Widzisz oazę na wyciągnięcie ręki. Podjeżdżasz – znika. Podobno to zjawisko pustynne? Figa z makiem. W Beskidach też działa. Sam się przekonałem. Na liczniku meta tuż, tuż. A w rzeczywistości tylko ściana drogi. Przygodny przechodzień ( albo może to był pogodny przychodzień) pociesza, że zostało tylko półtora kilometra, ale będzie jeszcze trochę pod górę. Potwierdzam – TROCHĘ było.
Kiedy widzę zbiegającego do mnie Janka z okrzykiem Tato, Tato, czuje się, jakbym się na nowo narodził. Jestem niezłym piechurem, lubię górskie wycieczki, ale po raz pierwszy w życiu wybrałem się na górską wędrówkę boso, z kaskiem zawieszonym na rogu kierownicy wypychanego z trudem roweru. Tylko butów nie mogłem przewiesić przez szyję, bo zwyczajnie nie mają sznurówek. SIDI nie przygotował modelu na Petlę Beskidzką 2011.
Za chwilę dobiega starszy syn, Patryk i przygląda mi się z radością i niepokojem zarazem. Wspólnie zbliżamy się do mety. Sto metrów przed nią czeka żona, wyraźnie ucieszona, że dobrnąłem na Koczy. Jeszcze moment i wyrecytowałaby strofy wiersza „Tato nie wraca, ranki i wieczory”.
Przekraczam linie mety, która za chwile ma zamknąć trasę. Zdążyłem.
Ogarnia mnie giga zmęczenie. Jeść nie chcę. Pić!!!
A miało nie być Góry Żar… tylko Koczy Zamek. A może Golgota? Kolarska. Lista dowodów jest długa: skurcze, wymioty, ogólna niemoc, pokonywanie podjazdów „z buta”, to tylko niektóre z zasłyszanych.
Hm, ciekawe co będzie na Rajcza Tour. Obietnica raju, czy przedsionek czyśćca. Żeby się przekonać, trzeba po prostu pojechać dystans giga.
I tyle w tym temacie.
PS. Dziękuję mojej Rodzinie, która cierpliwie towarzyszy mi na starcie i z wielkim niepokojem oczekuje na mecie. Pewnie dlatego dojeżdżam szczęśliwie…
Przemysław Józefczyk
4 komentarze