Po wielomiesięcznych przygotowaniach nareszcie nadeszła długo oczekiwana pora wyjazdu w Himalaje. Główne cele wyprawy to droga z Manali do Leh oraz najwyższe przełęcze Indii i Himalajów powyżej 5000m.npm. Dwa dni wcześniej wyjechałem pociągiem z Jeleniej Góry do Warszawy, skąd startuje mój samolot do Delhi. Musiałem jeszcze tylko odebrać indyjską wizę i dokupić dużą ruską torbę do której wrzucę przyczepkę, sakwy i kilka innych rzeczy. Przelot zarezerwowałem już w grudniu rosyjskimi liniami lotniczymi Aeroflot. Na pokład mogłem zabrać aż 56kg bagażu w tym ponadgabarytowe pudło z rowerem. Ogólnie dwie sztuki bagażu do 23kg i do 10kg bagażu podręcznego. Wystarczy, nawet jak na miesięczną wyprawę rowerową po Indiach 😉
Dzień 1 – 27.06.2012 – Wylot
0 km
Dwie godziny przed wylotem pojawiłem się na lotnisku Okęcie. Szybko znalazłem wózek, aby nie dźwigać 46 kilogramowego bagażu i udałem się na odprawę. Nikomu nie przeszkadzało, że pudło za duże i że waży o 1kg więcej. Nie musiałem nic dopłacać, co bardzo mnie ucieszyło. Odprawę przeszedłem szybko i bezproblemowo. Rower musiałem zostawić po odprawie w pomieszczeniu dla niestandardowych bagaży. Przelot do Moskwy, gdzie miałem przesiadkę trwał niecałe dwie godziny. Każdy z pasażerów dostał posiłek, a także zimny i ciepły napój. Lot przyjemny i bez turbulencji. Po wylądowaniu w Moskwie ponowna kontrola i ponad 4h w międzynarodowym terminalu F w oczekiwaniu na lot do Delhi. Na moskiewskim lotnisku w przeciwieństwie do Okęcia można urozmaicić sobie czas surfując w sieci dzięki Wi-Fi. Tuż przed wylotem czułem się już jakbym był w Indiach. Wokół pełno opalonych hindusów i kilku mnichów.
Samolot z Moskwy większy niż ten z Warszawy. Standard też wyższy. Na uwagę zasługuje multimedialny ekran dla każdego z pasażerów na którym można obejrzeć film, posłuchać muzyki czy pograć w gry. Mnie ucieszył port USB przez który mogłem podładować smartfon HTC One X i tablet Flyer. Na lotnisku Wi-Fi zżarło trochę prądu 🙂 Schemat i procedura lodu ta sama co z Warszawy. Dzień zleciał bardzo szybko…. a raczej uciekł. Lecąc na wschód z prędkością ponad 900km/h pokonałem kilka stref czasowych i „straciłem” 5:30 godziny. W Delhi po wylądowaniu zamiast 23:00 była już 4:30 nad ranem, czyli ze spania nici przynajmniej do kolejnej nocy już według tutejszego czasu. Czas lotu to ponad 5h, max wysokość ponad 11200 m, prędkość około 907 km/h, a temperatura na zewnątrz -72.4 st.C wg informacji na ekranach. Pod koniec lotu każdy pasażer musiał wypełnić formularz dla biura imigracyjnego, który oddaje się na lotnisku podczas ostatniej kontroli.
Dzień 2 – 28.06.2012 – Ucieczka z Delhi
88.34 km, 17.1 śr, 27.3 max, 170 m w górę, 4h 28m 30s, 46 st.C
Po wylądowaniu i odebraniu bagażu musiałem wszystko wypakować i od nowa poskładać. Skręcić rower i przyczepkę oraz porozkładać wszystkie rzeczy po sakwach. Pudło niestety nie wytrzymało trudów przelotu. Odebrałem je prawie w całości otwarte – na szczęście nic nie zginęło ze środka. Pudło, torbę i kilka innych rzeczy planowałem oddać do czasu powrotu do przechowalni bagażu na lotnisku. Jednak cena 270 zł za przechowanie bezwartościowej rzeczy skutecznie wybiła mi pomysł z głowy. Jak przewieźć rower z powrotem będę się martwił przed wylotem z Indii. Tymczasem torbę ze zbędnymi rzeczami muszę wozić ze sobą, razem to jakieś 2 kg więcej. Z bankomatu wybrałem kilka tysięcy rupii po czym opuściłem teren lotniska.
Na zewnątrz przed 6:00 już 31 st.C i dosyć duszno. Od razu zwracam na siebie uwagę „dziwnym” trójkołowcem i sakwami. Hindusi reagują na mój widok bardzo pozytywnie. Jedni się śmieją inni zaczepiają, a jak tylko się zatrzymam to od razu wokół roweru zbiera się kilka osób. Pierwsze kilometry przemierzam dość szybko że średnią 20 km/h. Po kilku godzinach udaje mi się wyjechać z Delhi. Liczyłem na mniejszy ruch za miastem niestety krajowa 1 w stronę Chandigarth jest bardzo ruchliwa mimo że płatna w dalszej części (nie dla rowerów). Niestety to najkrótsza droga w Himajale, więc nie mam wyboru. Droga jest bardzo szeroka, ma dwa a czasami i trzy pasy. Droga autostradą nie jest i korzystają z niej wszyscy od rowerzystów po dorożki. Wzdłuż drogi koncert życzeń, od nowo postawionych marketów po śmierdzące slumsy.
Ogólne pełno śmieci i brudu a nawet zdechłych zwierząt. Od południa jechało mi się coraz gorzej nie tylko z powodu upału, ale i przez zmianę czasu oraz brak snu. Co chwilę robiłem postój w zacienionym miejscu lub wchodziłem do przydrożnych knajpek na zimny napój z lodówki. Cena za butelkę wody to 10-20R/L. Cola, Fanta, Lamca i inne za około 30R za 500-600ml. Na jednym z postojów zaczepił mnie hinsus i zaproponował podwiezienie w okolice Chandigarth. W sumie nie zastanawiałem sie zbyt długo no i nie mogłem przepuścić okazji przejechania się kolorową ciężarówką Tata. Takich aut tutaj pełno, nie są zbyt szybkie, ale na pewno wytrzymałe. W środku rozłożona kanapa więc mogłem się przespać. Geresz, bo tak mniej więcej miał na imię kierowca nie znał wielu słów po angielsku i nie mogliśmy za dużo porozmawiać. Ponieważ auto nie było zbyt szybkie, 50-60 km/h szybciej jechać się nie dało. Geresz kilka razy zatrzymał się aby napić się wody czy zjeść posiłek w zaprzyjaźnionym barze. Na wszystkim skorzystałem też i ja. Łatwiej jest w obcym kraju jak się ma tutejszego przewodnika. Chappati, jakieś ciepłe danie np. Aluu Palak, sos lub sałatka i herbata po angielsku (nasza bawarka) to tutaj typowy posiłek. W okolice Chandigarth dojechaliśmy kiedy było już ciemno. Geresz zaproponował abym spał w aucie, a on sam będzie spał na aucie. Nie wypadało odmawiać. Nie musiałem szukać miejsca na nocleg tylko od razu iść spać.
Dzień 3 – 29.06.2012 – Ciężka droga do Shimla
54.44 km, 11.4 śr, 41.0 max, 1526 m w górę, 4h 53m 45s, 41 st.C
Wieczorem po kilku drzemkach podczas jazdy ciężko było zasnąć. W samochodzie było potwornie gorąco, a przejeżdżające samochody i klaksony również nie pomagały. W nocy budziłem się wiele razy i rano dalej nie czułem się wyspany. Według polskiego czasu północ to tutaj 5:30. Nie tak łatwo zaczynać jazdę rowerem kiedy powinno się właśnie spać. Organizm potrzebuje kilku dni aby się przestawić. Chwilę po 7:00 pożegnałem Geresza i ruszyłem w kierunku miasta Shimla. Według znaków to około 90km. Droga jaką jechałem nazywała się Himalaya Express i była płatna ,ale nie dla mnie 🙂
Od początku nie jechało mi się dobrze. W dodatku cały czas było już pod górę. Po kilku kilometrach zrobiłem przerwę i ponownie zasnąłem. Śmieszne, ponieważ dopiero co się obudziłem. Dziś już nie było aż tak upalnie jak wczoraj, ale licznik i tak wskazywał ponad 40st. Praktycznie więcej odpoczywałem niż jechałem. Nogi odmawiały posłuszeństwa, a głowa wcale nie miała ochoty do jazdy. Na postój wykorzystywałem każdy pretekst. Zatrzymałem się przy każdym źródełku oraz po to aby zrobić zdjęcia małpom siedzącym niedaleko drogi. Kiedy doczłapałem sie do miasta Solan 40 km od Shimli postanowiłem że znajdę hotel i odpocznę resztę dnia. W końcu i tak mam nadrobione 200 km, a skoro organizm domaga się odpoczynku, to lepiej tak zrobić niż np. się rozchorować.
Solan to hinduska stolica grzybów jak informują znaki. Ze znalezieniem hotelu nie było problemów. Kawałek za centrum wszedłem do jednego. Cena za nocleg 500R (30zl). Obok restauracja, więc mogłem liczyć też na posiłek. Zimny prysznic, zimna woda do picia oraz wiatrak na suficie postawiły mnie na nogi. Od 16:00 do wieczora wypiłem jeszcze kilka litrów wody z izotonikiem Penco. Na obiadokolację Palak Paneer – szpinak w sosie z serem , Chappati i sałatka. Spać kładę się wcześnie, po 20:00. Mam nadzieję, że jutro już będę czuł się lepiej i przyzwyczaję się do panujących tu warunków.
Dzień 4 – 30.04.2012 – Shimla
104.69 km, 13.7 śr, 52.3 max, 1638 m w górę, 7:37:32, 39 st.C
Wyspany i wypoczęty wyruszyłem z hotelu po 7:00. Pierwsze kilometry z Solan w kierunku Shimli lekko z górki, potem już tylko pod górę, przeważnie kilka procent, ale krótkie odcinki powyżej 10% też się zdarzają. Czuję, że nie mam jeszcze pełnej mocy w nogach ale dziś i tak jest już lepiej. Przynajmniej wykonałem dziś dzienny limit 100km. Podczas odpoczynków kilka razy zostałem „napadnięty”. Hindusi proszą o zdjęcie z rowerem i ze mną. W pewien sposób próbuję to wykorzystywać. Każdego znającego angielski podpytuję o ważne dla mnie informacje. Do mojej kolekcji zwierzyńca dorzuciłem dziś zdjęcie pary jaków. Spróbowałem także nowej potrawy zakupionej za 10R w przydrożnej budy od starca. Masala z pieczoną bułką. Groch, cebula, pomidor, papryka, ziemniaki kilka innych warzywa i cała masza przypraw. Podane na zimno. Zero jakichkolwiek zasad czystości podczas przyrządzania i podania, ale smakowało nieźle. Za łyżkę posłużył mi kawałek gazety 🙂
Do Shimli dojechałem koło południa. Spore miasto i duży ruch jak na ponad 2000m.npm. Droga nie zaprowadziła mnie w miejsce, które planowałem zobaczyć, więc musiałem wejść kilkaset metrów w górę z rowerem. Shimla to była stolica brytyjskiej kolonii w Indiach. Przypominają o tym stary chrześcijański kościół oraz budynki przy głównej ulicy turystycznej. W Shimli zjadłem lody z maszyny (dwa za 50R), korzystając z okazji wybrałem trochę gotówki z bankomatu, popstrykałem kilka zdjęć i ruszyłem dalej. Oczywiście nie odbyło się bez zaczepek z prośbą o zdjęcie z rowerem.
Od Shimli dalej ciągle w górę drogą 22 kierowałem się w stronę następnego celu, czyli Jalori Pass. Przełęcz będę próbował atakować jutro. Mam do niej około 94 km. Z braku miejsca do na rozbicie namiotu oraz jakiegokolwiek hotelu o możliwość przespania zapytałem w przydrożnej restauracji. Za 200R mogłem skorzystać z jeszcze nie dokończonego pokoju dla gości oraz z wody. Niezbyt wygórowana cena a i tak już nie miałem siły kręcić dalej, a do zmroku pozostało niewiele czasu. Spanko w śpiworku na podłodze. O 20:30 przyjemna temperatura 21st.C na wysokości ponad 2500m.npm 3km przed miastem Narkanda 🙂
Dzień 5 – 1.07.2012 – Męczarnie pod Jalori Pass
93.77 km, 12.9 śr, 46.4 max, 1740 m w górę, 7:15:14, 43st.C
Do zmiany czasu chyba już się przyzwyczaiłem, przynajmniej już nie mogę narzekać na brak snu czy niewyspanie. Chwilę po 7:00 wyruszyłem w dalszą drogę. Miasto Narkanda jako duża plamka na mapie okazała się przełęczą z kilkoma budynkami na wysokości około 2733m.npm. Zrobiłem tu dziś moje jedyne zakupy. Za 10R kupiłem dwa pomidorki i ogórka na kanapki. Wczoraj kupiłem chleb tostowy, w połączeniu z pasztecikiem od Sante i wyszły całkiem niezłe kanapki. Ostre i mocno przyprawione hinduskie potrawy są dobre, ale nie da się ich jeść ciągle. Od Narkandy było solidnie z góry, ponad 28 km i 2000 m w pionie w dół. Niestety im niżej tym bardziej gorąco. W dolinie wielkiej szarej rzeki na około 730 m było już powyżej 40 st.C. To wystarczyło żebym znów się zagotował i opadł z sił.
Z doliny na przełęcz pozostało jeszcze 45km i 2500m w górę. Co kilka kilometrów zatrzymywałem się na odpoczynek w cieniu. Korzystałem też z każdej okazji na uzupełnienie wody i ochłodzenie się. Chwilami wydawało mi się, że więcej odpoczywam niż jadę. Nachylenie przekraczało 15%, a ja byłem zmuszony prowadzić rower co nie zdarza mi się zbyt często. Przed 19:00 dotarłem do Lajheri, ostatniego miasteczka przed przełęczą. Tutaj uzupełniłem wodę i zacząłem rozglądać się za noclegiem. Po raz kolejny uśmiechnęło się do mnie szczęście. Przechodzący starzec stwierdził, że wyglądam na zmęczonego. Ja zapytałem o miejsce do spania. Zaproponował miejsce na rozbicie namiotu na swoim ganku przed domem. Rozbijanie namiotu okazało się sporą atrakcją dla mieszkańców niewielkiej chatki. Poczęstowano mnie herbatą oraz śliwkami. Tutejsze mirabelki są o wiele słodsze i soczyste od naszych. W zamian odwdzięczyłem się lizakami dla dzieci. Nocleg na wysokości 2450 m.
Dzień 6 – 2.07.2012 – Jalori Pass
103.83 km, 13.5 śr, 49.6 max, 1244 m w górę, 7:51:37, 39 st.C
Hindusi wstają wcześnie. Już o 5:00 chyba cała rodzina była na nogach. Ja wstałem dopiero przed 7:00. Na drogę dostałem jeszcze Allu Prota ,czyli coś jak nasz placek ziemniaczany z cebulą. W nocy błyskało, a kiedy wyruszałem kropił deszczyk. Zaraz za Lajheri skończył się asfalt i do przełęczy był tylko piach z kamieniami po których ciężko się jechało. Chwilami znów musiałem prowadzić rower ze względu na spore nachylenie.
Po prawie kilku godzinach dotarłem do Jaroli Pass na 3120 m. Na przełęczy jak zresztą wszędzie tutaj kilka sklepików z napojami, chipsami i tabaką. Mnie jednak bardziej zainteresowała stojąca tu gompa na tle której zrobiłem zdjęcie. Zjazd w dół również okazał się wymagający przez kiepską nawierzchnie i nachylenie ponad 15%. Kilka kilometrów niżej i jakieś 1000m w dół było już lepiej. Chwilami jednak asfalt przeplatał się z kamienistymi odcinkami. W dolinie na wysokości 1100m znów upał. 39st.C. Tu jednak w kierunku Manali wjechałem w kilkukilometrowy tunel gdzie było znacznie chłodniej. Następne kilometry to lekko w górę wzdłuż rzeki po której pływają pontony Raftingowe.
Na jednym z postojów moja maszyna znów wzbudziła ciekawość kilku hindusów. Swoje zainteresowanie kierują przede wszystkim na licznik, przyczepkę oraz ładowarkę słoneczną. W Kullu zrobiłem małe zakupy. Kupiłem między innymi tutejsze słodycze sprzedawane na sztuki których wybór jest przeogromny, a także kilka rodzajów małych hinduskich cukierków. Nocleg znalazłem około 25 km przed Manali w mieścinie Dobhe. Tuż przy drodze po prawej stronie po schodkach znajduje się mały domek w którym można tanio wynająć pokój. Ciekawie wyglądały negocjacje w kwestii ceny za nocleg. Starszy pan usiadł ze mną na krześle i zaczęliśmy rozmowę. Był zainteresowany skąd jestem i gdzie jadę. Powiedział, że już spało u niego kilku rowerzystów w tym również z Polski. Musiał chyba mieć dobre doświadczenia z Polakami bo wytargowałem satysfakcjonującą cenę 300R razem z kolacją 🙂 Na kolację podano oprócz dobrze mi już znanej Chappati potrawkę z cukini oraz sałatkę. Po kolacji starszy pan opowiadał jeszcze o ciekawych miejscach w okolicy Manali. Zachęcał między innymi abym odwiedził muzeum świątyń w Naggar i centrum Manali. Przed spaniem poprawiłem jeszcze hinduskimi słodyczami i chwilę po 22:00 udałem się na odpoczynek.
napisz coś od siebie