Robert Krzak
i jego historia od przebiegnięcia pierwszego maratonu do startu w mistrzostwach świata IRONMAN 70.3
Koniec roku to jak zwykle okres podsumowań i statystyk, a nadchodzący nowy rok to dobry czas na wyznaczenie sobie kolejnych celów sportowych – zarówno tych małych, jak i tych dużych. Dla jednych głównym celem jest wygranie prestiżowej imprezy krajowej, dla innych mistrzostw Polski, a jeszcze dla innych dobry występ na mistrzostwach świata… Jednak dla większości sportowców jest to po prostu ciągłe poprawianie własnych rekordów życiowych. Nie mówię tutaj o zawodowcach, którzy zarabiają na życie uprawianiem sportu, ale o coraz szerszym gronie amatorów, którym nikt nie płaci, aby godzinami wylewali litry potu na treningach. Każdy z nich mógłby te godziny spędzić mniej lub bardziej pożytecznie, a jednak kilka razy w tygodniu mobilizują się do treningu, by stawać się lepszymi. I w tym miejscu chciałbym zaznaczyć, że każdy z nich jest Mistrzem, bo wytrwać w systematyczności to nie lada mistrzostwo.
Całe życie uprawiałem sport, jednak bieganie pokochałem najbardziej. W latach szkolnych biegałem średnie dystanse, a okres służby wojskowej spędziłem w Wawelu Kraków biegając na orientację. Jednak gdy patrzę z perspektywy czasu to prawdziwe bieganie zacząłem dopiero po 34. roku życia. Kiedy moje dzieci już trochę podrosły zamarzyłem jak każdy amator biegania, aby przebiec maraton. Po kilku miesiącach biegania (nie można było tego nazwać treningiem) w 1998 roku ukończyłem swój pierwszy maraton z wynikiem 3:19. Już wtedy było widać, że to odwzajemniona miłość 😉
Po trzech latach – w Berlinie, w swoim piątym maratonie – zrobiłem to, co dla wielu maratończyków-amatorów jest kolejnym marzeniem, czyli złamałem barierę 3 godzin. Uzyskałem wtedy czas 2:54. Był to ciężki okres eksperymentów. Miałem okazję na własnej skórze poczuć tak zwaną „ścianę”, której po 30 kilometrze doświadczają biegacze ze zbyt szybkim, nierozsądnym początkiem biegu. Miałem tak tylko raz, bo od tamtej pory zacząłem ćwiczyć z głową, czyli słuchać trenera i wskazań pulsometra. Miałem wyjątkowe szczęście, że w 2003 roku na swojej drodze spotkałem Jurka Skarżyńskiego, byłego maratończyka, reprezentanta Polski, który może pochwalić się rekordem życiowym 2:11:42. Czapki z głów! To dzięki jego planom mogłem po dwóch latach mądrego treningu znowu wrócić do Berlina, który ma najszybszą trasę na świecie, by powalczyć o kolejną barierę, dla wielu amatorów nieosiągalną, czyli złamanie 2:40. Zrobiłem to! Czas 2:39:24. Zostałem amatorskim zawodowcem 😉
Do dzisiaj nie zapomnę jak przed metą mijałem Bramę Brandenburską, niesiony dopingiem tłumu kibiców, a adrenalina osiągnęła maksymalny poziom. Tego brakowało wtedy w Polsce: kibiców na trasie, którzy w chwilach słabości potrafili wznieść cię na wyżyny wydolności. Jeszcze wtedy nie wiedziałem, że będę miał okazję sprawdzić to na wielu słynnych maratońskich trasach. To był rekordowy rok, nie tylko pod względem życiówki. Przebiegłem też najwięcej w mojej karierze – 3600 kilometrów w ciągu roku.
Po tym maratonie wiele osób doceniło moją pasję i moje „mistrzowskie” podejście do biegania. Jurek wydawał kolejne, bardzo poczytne książki o bieganiu. W jednej z nich znalazła się moja relacja z Berlina. Fajna pamiątka. Jednak najważniejsze, to że dzięki współpracy z firmą VELO oraz marką AUTHOR mogłem spełnić moje kolejne marzenie biegowe: była to Maratońska Korona Ziemi. Przez kolejne lata „sprawdzałem twardość asfaltu” na każdym z kontynentów oraz miałem okazję wziąć udział w najsławniejszych maratonach na świece: Londyn, Nowy Jork, Boston, Chicago, Ateny…
Europa
Australia
Ameryka Północna
Azja
Ameryka Południowa
Afryka
Ostatecznie w 2012 roku na Antarktydzie jako szósty z Polaków zostałem członkiem Seven Continents Club. Sześć sezonów niezapomnianych przygód. Będzie co wspominać na stare lata.
Gdy zbliżałem się do ostatniego kontynentu, powoli zacząłem myśleć o kolejnym wyzwaniu. Niestety w bieganiu osiągnąłem granicę. Zawsze bawiło mnie stawianie sobie celów i konsekwentne dążenie do ich realizacji. Biegałem co najwyżej dwa maratony w roku i nie rozdrabniałem się startując w cotygodniowych zawodach. Wolałem przygotować się do konkretnej imprezy, by móc powiedzieć samemu sobie na mecie: Yes, I can, a może już inaczej: Yes, I still can. I ciągle mogłem. W 2011 roku w Bostonie w prestiżowym, najstarszym na świecie, corocznym maratonie (rozgrywany jest regularnie od 1897 roku), uzyskałem czas 2:42:29 zajmując 9. miejsce w kategorii wiekowej M40. Organizm miałem ciągle bardzo wydolny. Jednak aby osiągać takie wyniki, niestety biegałem na cienkiej granicy, od której niewiele brakowało, by złapać kontuzję. Nie chciałem zrezygnować z biegania, bo w tym czułem się najlepiej, ale chciałem trochę zmniejszyć obciążenie treningowe i wtedy do głowy przyszedł mi triathlon. A jeśli decyduję się na triathlon, to co jest największym wyzwaniem? Oczywiście Ironman. Ale nie chodzi tylko o zaliczenie dystansu, a o start w najbardziej prestiżowej imprezie na świecie, czyli w Mistrzostwach Świata IRONMAN na Hawajach. Aby móc tam wystartować nie wystarczy czatować przy komputerze, kiedy ruszą zapisy. Trzeba zakwalifikować się na jednej z wyznaczonych imprez z logiem IRONMAN. Na ten moment rzecz abstrakcyjna, bo przebiec maraton na koniec nie ma problemu, zrobię to, ale aby dotrwać do maratonu, trzeba jeszcze przepłynąć 3,8 km i przejechać na rowerze 180 kilometrów… I to już nie wygląda tak optymistycznie.
Coś tam pływałem, rozpaczliwym kraulem mogłem młócić wodę dość długo. Czyli najważniejsze: nie utopię się. Rower miałem, ale używałem go głównie na wycieczki rodzinne i nie wyobrażałem sobie sześciu godzin „w siodle”. Czyli niestety Hawaje to daleka, nieokreślona perspektywa. Jednak słowo się rzekło. Do emerytury jeszcze daleko, mam czas, trzeba tylko zacząć regularny trening. Aby poczuć atmosferę zawodów zapisałem się na triathlon w Suszu, na półtora miesiąca po Bostonie. Odbywa się tam najstarszy triathlon w Polsce na dystansie „półironmana”. Wtedy jeszcze można było się zapisać na imprezę na kilka tygodni przed startem. Teraz pół roku wcześniej listy są już zapełnione w 110%. Widać, że naród zaczął się ruszać.
Ogółem nie poszło mi tak źle – jak na debiut – ale niestety tylko dlatego, że jestem dobrym biegaczem. Pływanie w 41:50 i najważniejsze: przeżyłem. 269. miejsce na 430 zawodników. Ci, którzy startowali w triathlonie wiedzą o czym mówię. Gdy do wody wskakuje naraz ponad 400 osób nie trudno oberwać ręką lub nogą. Aż dziwnie, że wszyscy dopływają do brzegu 😉 Rower poniżej 3 godzin, czyli średnia ledwo 30 km/h. No cóż, czego się spodziewać po miesięcznym treningu, 205. czas. Końcówka roweru to droga przez mękę, jednak gdy tylko założyłem buty biegowe, energia wróciła. Bieganie to mój żywioł. Biegłem jak w transie, dystans półmaratonu pokonałem w czasie 1:24:46 (14. czas open) i wyprzedziłem aż 122 zawodników. Ostatecznie z czasem 5:12:31 zająłem 102. miejsce (M45-7). Po tym starcie miałem już jakieś pojęcie jak wygląda triathlon. Czternaste miejsce open w bieganiu utwierdziło mnie w przekonaniu, że na tle czołówki polskiego triathlonu, moje bieganie wypada nieźle i nawet jeśli nie pływam jak Otylia Jędrzejczak i nie jeżdżę na rowerze jak Michał Kwiatkowski, to dzięki temu, że byłem w swojej kategorii wiekowej czołowym maratończykiem w Polsce, to jestem w stanie dużo nadrobić w stosunku do konkurencji właśnie bieganiem. Jednak wiedziałem już, że aby walczyć o czołowe miejsce w kategorii w triathlonie, trzeba będzie solidnie popracować nad pływaniem i rowerem, bo w tej chwili dzieli mnie przepaść do najlepszych w tych dyscyplinach.
Postanowiłem, że w następnym roku po Antarktydzie trzeba to powtórzyć, ale jak na razie też bez zbytnich przygotowań, bo ciągle bieganie było na pierwszym planie. Najważniejszy był start na ostatnim kontynencie. Po powrocie zostawały mi 3 miesiące na podszlifowanie formy.
Udało się. Dłuższy okres przygotowawczy przeniósł się na wynik, poprawiłem się 15 minut i „złamałem” 5 godzin. Wynik końcowy 4:57:29. Mogło być nawet trochę lepiej, ale pogoda pokrzyżowała plany wszystkim. Ponad 30-stopniowy upał dał się we znaki szczególnie na bieganiu. Ja byłem w nielicznym gronie startujących, którym to aż tak bardzo nie przeszkadzało. Na starcie stanęło 550 zawodników. Po wyjściu z wody byłem podobnie jak rok temu 267. Rower poprawiłem 12 minut co dało mi 130. czas z samego roweru. Na trasę biegową wybiegałem na 154. pozycji i tu nastąpiła powtórka z zeszłego roku. Równe solidne tempo, pozwalało mi na „wchłanianie” kolejnych zawodników. Do mety wyprzedziłem 114 osób i zameldowałem się na solidnym 40. miejscu. Przez ten upał czas biegania miałem gorszy o 2 minuty w stosunku do zeszłego roku, ale sam bieg skończyłem na rewelacyjnej 9. pozycji open. Moc była ciągle ze mną 😉
Na koniec miła niespodzianka. Zawody w Suszu miały rangę mistrzostw Polski i przypadkiem wskoczyłem na najniższy stopień podium w kategorii M45. Motywacja do treningu wzrosła.
Ciąg dalszy nastąpi…
napisz coś od siebie