Bałtyk – Bieszczady Tour, czyli 1008 km non-stop

Mój pierwszy start w tej imprezie rozpoczął się już w czwartek po południu. Mniej więcej godzina 18:00 byłem już spakowany i gotowy do drogi. Jedna torba z rowerkiem oraz plecak na podróż. Wychodzę z domu o 19:30 na autobus, który ma planowy odjazd 19:41 nic wielkiego 300 metrów do przejścia, duży zapas, a tu się okazuje że torba z rowerkiem i kilkoma niezbędnymi rzeczami (buty, dętki, klucze, kask, ubrania,napoje itp.) waży około 25 kg. A przecież ja nie Pudzian by spacer farmera robić biegiem. Dobiegam więc ślimaczym tempem do autobusu, już zmęczony 19:40 jest dobrze, udało się 😉 Spokojna jazda autobusikiem i 20:20 jestem w Gliwicach. 400 metrów spacerkiem i oczekiwanie na Jaskółkę. Pociąg do Świnoujścia 21:03 dużo czasu, wiec trzeba się zaopatrzyć.
Po 4 piwa/os. powinno wystarczyć. Jedziemy sypialnym wiec się wyśpimy. 😉 W pociągu zasypiamy około północy przy uchylonym oknie, wiaterek pomagał nam dobrze spać, tylko żaden z nas nie pomyślał, że przez otwarte okienko może padać deszcz i rano wstawałem jak noworodek w mokrej pościeli (pomimo że się nie posikałem się ;-))

8:00 piątek, jesteśmy na peronie, składamy rowerki, łatwiej prowadzić rower niż nosić ;-). Kierujemy się do internatu w piękną deszczową pogodę. Po zakwaterowaniu około 9:30 idziemy nad morze. Być w Świnoujściu i nie wejść do wody nie wypada. Po drodze deszczyk zamienia się w ulewę, no trudno w deszczu przynajmniej woda będzie ciepła – nic bardziej mylnego woda w Bałtyku miała około 5 st C. Ratownicy jak zobaczyli dwóch debili wchodzących do morza od razu wybiegli z flagami o zakazie kąpieli.

Pomyśleliśmy, że zamoczymy stopy, jednak fale były na tyle wysokie, że zamoczyliśmy dużo więcej po czym wróciliśmy do internatu. I to był chyba nierozważny krok, spotykamy (Jarka) kuriera i idziemy na miasto zwiedzać wszystkie restauracje by coś zjeść. Zamiast jedzenia w każdej wypijamy po browarku, po 6 wreszcie trafiamy na restaurację rybną. Jarek jak zwykle będąc nad morzem zjada pstrąga, ja dorsza, Paweł zajada się frytkami. (zdrowa żywność ;-)).

Wracając wstępujemy do sklepu po zaopatrzenie na wieczór, no co mamy robić w taką pogodę. O 19:00 odprawa, potem kolacja i idziemy spać. Mamy trochę pecha ponieważ z nami w pokoju jest Krzysiek i Romek, a oni wstają o 4:00 rano. Prawdę mówiąc nie wiem po co start jest o 8:00. Spakowany ruszam do promu, jestem na starcie 6:40, można pogadać pospacerować, pogoda super tylko troszkę pada, czyli to co lubią ślimaki najbardziej. Ktoś powiedział że o 9:30 ma przestać tylko chyba nie dodał którego dnia ;-).

8:00 (sobota), start honorowy po uliczkach Świnoujścia, potem oczekiwanie na 8:25 i start mojej grupy. Wreszcie emocje sięgają zenitu i stratujemy.
Jedziemy w grupie, która szybko z 10. osób staje się 5. osobowa, doganiamy 2 grupy przed nami i około 9:00 po około 35 km natrafiam na kawałek szkła, no cóż trudno staję na poboczu, wymieniam dętkę, nie ma nic fajniejszego jak zmiana gumy w trakcie deszczu, przy zmianie zatrzymuje się znajomy z Krakowa i oferuje pomoc, nie wiem jak na to regulamin więc odmawiam, jednak na zaproponowaną pompkę serwisową daje się namówić.

Po wymianie ruszam dalej, jakie jest moje zdziwienie jak jadąc solo zaczynam doganiać grupy, oczywiście nie te z czołówki, te już są poza moim zasięgiem.
Po około 6-7 godzinach przestaje padać, jednak wilgoć jest tak duża, że nic nie schnie, na szczęście jadę z plecaczkiem więc mam w co się przebrać.
Około 18:50 docieram do dużego punktu kontrolnego w okolicach Bydgoszczy (306km). Pobieram drugą zapasową dętkę, zjadam smaczny obiadek, krótki prysznic i w drogę.

W nocy docieram do Torunia (temp. spada do 10 st C), nie znam tego miasta i poszukiwanie drogi na mapce zajmuje trochę czasu zwłaszcza nocą, ale udaje się pkt zaliczyć ;-). Po czym jadę dalej, docieram do Włocławka gdzie wpadam w jedną z tysięcy dziur na drodze, słyszę pssssss i tracę równowagę. Mam do wyboru asfalt lub kawałek trawnika, w taką pogodę myślę lepiej położyć się na trawce. ;-).

Po oględzinach mojego ciała, boli naciągnięte ścięgno i kolanko, jednak to nic. Większy problem, że mam uszkodzone dwie opony, ponieważ jak kładłem się na trawie to koła zaliczyły szlify po krawężniku. Wymieniam dętkę z przodu zatykając przeciętą oponę kawałkiem starej, po czym oglądam tylną. No nie jest dobrze sznurki wystają tak jakby było jej zimno i chciała się ubrać, no ale powietrze jest więc wstaję i jadę dalej, ile można się wylegiwać…

Nad ranem zaczynam być troszkę senny więc zwalniam i czekam na kogokolwiek by z nim pogadać, dociera do mnie 2 (Zdzisław, Piotrek). W Mszczonowie spotykamy jeszcze Szymona. I w takim składzie jedziemy do Iłży odcinki pomiędzy punktami coraz krótsze, a nam wydają się nie kończyć. Po drodze szukamy apteki w Sochaczewie ponieważ Zdzisław cierpi z powodu kolan, przy czym nam z Piotrkiem udaje się tam zabłądzić 😉

W Iłży wreszcie wymarzony prysznic, obiad i nocleg. Łóżeczko wygodne, aczkolwiek było mi wszystko jedno gdzie się położę. Ustawiam budzik by mnie obudził za 3 godziny, zasypiam w 15 sek i po 15 min. dostaje SMS-a. (Mirek): „Widzę, że odpoczywasz, więc miłych snów„. Serce na dźwięk tej wiadomości osiągnęło puls w okolicach 200 ud/min., nie wiedziałem gdzie jestem i po co. Rozejrzałem się dookoła po czym położyłem się znowu, jednak po 10 min. stwierdziłem, że to nie ma sensu, wiec wsiadłem na rowerek i w drogę.

(SOLO już do końca)
Docieram do Ostrowca Świętokrzyskiego gdzie w 2 min spada taka ulewa, że na metr nie widzę drogi, ale nie jest tak źle. Wszystkie autka zjechały na pobocze wiec śmigam środkiem, a może płynę ? podobno w trakcie jazdy w deszczu opory są mniejsze. 😉
W okolicach Opatowa tym razem tylną opona już nie daje rady i pęka dętka po raz pierwszy, jak się okazuje nie ostatni. Na zewnątrz zapada zmrok, pada deszcz – lubię wymieniać dętki w takich warunkach.

W Nowej Dębie chłopcy z pkt. kontrolnego dobijają mi powietrze, po czym mówią że nie mają już opon, bo to co mieli już wymienili, ale mogą sprowadzić mi za godzinę, no cóż opona wytrzymała 400 km może uda się jeszcze te 200 + kupuje u nich dętkę i jadę dalej.

O około 24 jestem w Rzeszowie (to już druga noc) na ulicach pusto 3 pasy wolne, a ja jak osioł jadę droga dla rowerów ponieważ na ulicy jest zakaz. Za Rzeszowem miały zacząć się góry, jednak po Pętli Beskidzkiej nic takiego nie zauważyłem, może kilka wzniesień. ;-). W okolicach Lutcza siadam na przystanku i myślę zamknę oko na 10 min. będzie dobrze. Jednak nie, następny SMS: „(Andrzej) Ty sobie odpoczywasz a inni już na mecie…” Moja wina sam go o to prosiłem 😉

No to co jadę dalej. Jeżeli kibice nie śpią o 2 to dlaczego ja mam spać? Docieram do Brzozowa gdzie proszę o nocleg (900 km). Kładę się na materacu ustawiam budzik na 3:45 i wyłączam telefon. Wstaję po godzinie chcę wejść na rower i jechać. Patrzę a tu mało powietrza w tyle, szukam stacji by napompować, znajduję jedną. Napompowałem do 3 at. Mało, ale da się jechać, na następnej po 2 km dobijam do 6 i jadę, jednak powietrze ucieka za szybko, więc staję i wymieniam kolejną dętkę. W zapasie mam jeszcze jedną i 3 łatki. Do mety już tylko 100 km więc nawet pieszo dam radę przed upływem 72 godzin .;-) Pomyślcie co ja sobie pomyślałem jak Michał pisze SMS:” …do mety to już nawet dojdziesz„.

Jadę dalej, słoneczko wstaje, czasami pokropi, super temp. +15 st C. Docieram do Sanoka, dzwonek do drzwi pkt. kontrolnego a tu nie ma nikogo, jest również tam Przemek (solo) i tracimy kolejne 15 min by się tam dostać, masakra. Po czym otwiera nam pani, mówiąc że nie słyszała dzwonka ponieważ podlewała kwiatki.
Wyjazd z Sanoka 90 km do mety, teraz to już  z górki 😉

Mijam Lesko, Uherce i ostatni pkt. Szybka kawa i nadzieja, że uda się przed upływem 50 godzin.  No tak mi się wydawało, luzik. Jadę coraz szybciej prędkość dochodzi nawet do 17 km/h (dzwoni telefon, koledzy z pracy: „ty jedziesz pod górkę? Prędkość coś ci spada. „-  „Nie k… w Ustrzykach jest tylko z górki„). Wjazd na ostatni szczyt około 750 m n.p.m. i zjazd w dół i co? Nie mam powietrza! Już miałem wszystkiego dość 15 km do mety, a ja nie mam powietrza.

Trzecia dętka z tyłu. Pytanie ile do mety? Blisko ale ile? Ryzykuję napompowałem powietrzem i jadę, udaje się przejechać około 4 km. Nie jest źle, więc powtarzam czynność, za drugim razem 3 km, za trzecim 2,5 . Czas w granicach 49:05 nie jest dobrze. Dzwonię o pomoc jak jeszcze daleko, ale nikt nie jest wstanie mi powiedzieć czy to jest 2 km,5km czy 10 km do mety, a to ma znaczenie przy podróży pieszo. Pompuję po raz ostatni i jadę do końca. Ryzyko się opłaciło docieram do mety na resztce powietrza. Udało się czas 49:23. Upragnione zejście poniżej 50 godzin brutto. 😉

Łącznie przejechałem z dojazdem do promu, szukaniem apteki, krótkim błądzeniem: 1034,15 km w czasie 37:28:02 co dało śr. jazdy 28,82 km/h, w tym solo około 650 km. Łączna ilość podjazdów wyszła 5101 metrów. Impreza super, każdy powinien spróbować. Gratuluje tym, którzy dotarli do mety. Dziękuję wszystkim, którzy kibicowali jak również zdawali relacje on line. 😉

Pozdrawiam ślimak Tomek

Może Ci się też spodobać

Przed opublikowaniem komentarza prosimy o zapoznanie się z informacją o przetwarzaniu danych osobowych dostępną tutaj.

napisz coś od siebie

Dodaj komentarz.

Przed przesłaniem formularza prosimy o zapoznanie się z informacją o przetwarzaniu danych osobowych dostępną tutaj