Wyprawa rowerowa – wyspy Chorwacji 2009

Dlaczego Chorwacja?
Wyprawy rowerowe od dawna są moją pasją, do której teraz wciągam moją dziewczynę Gabrysię. W roku 2008 przejechaliśmy razem płaską i deszczową Danię od Kopenhagi aż po granicę z Niemcami. Po 2 tygodniach jazdy w mżawce i wietrze już wtedy postanowiliśmy, że kolejna wyprawa musi odbyć się w cieplejszych okolicznościach;)
Chorwacja od lat jest miejscem wakacyjnego wypoczynku tysięcy Polaków, którzy po przyjeździe do kraju zachwycają się tamtejszym klimatem, widokami i urokliwymi miejscowościami. Postanowiliśmy więc sprawdzić to na własne oczy. Oczywiście na rowerach:)
Dlaczego wyspy?
Magistrala adriatycka w sezonie jest zatłoczona i jazda nią byłaby mało przyjemna. Dlatego postanowiłem ustalić trasę wiodącą przez prawie wszystkie największe chorwackie wyspy. Miałem nadzieję, że jazda taką trasą będzie bezpieczniejsza i ciekawsza zarazem. Choć równocześnie była dużo trudniejsza do zaplanowania… łącznie potrzebowaliśmy aż 13 przepraw promowych aby zrealizować plan w 100%.

Do Chorwacji dojechaliśmy samochodem, z całym sprzętem w środku (na ten czas wymontowaliśmy tylną kanapę). Samochód zostawiliśmy na 3 tygodnie na parkingu lotniska „Rijeka” na wyspie Krk. Po przejechaniu ustalonej trasy wróciliśmy do punktu startu promem relacji Dubrovnik – Rijeka.

Dzień 1. Wyspa Krk. Lotnisko „Rijeka”– Omisalj – Vrbnik – Krk. 48,5km. 5h00m.

Wstajemy o 4.00. Pierwszy dzień wyprawy!

Montujemy koła do rowerów, przyczepkę, sakwy, sprawdzamy czy niczego nie zapomnieliśmy. Zamykam samochód, odłączam akumulator w myślach tłumacząc się, że to nie ochrona przed kradzieżą a troska o poziom jego naładowania po powrocie…

Zaczynamy:)

Zjeżdżamy z głównej drogi w kierunku miasta Omisalj. Przejeżdżamy przez nadmorski bulwar i wspinamy się niezwykle stromym podejściem na położoną na wzgórzu starówkę. Plątanina wąskich uliczek robi na nas niezapomniane wrażenie – to pierwsze odwiedzone przez nas chorwackie miasteczko.

Niestety zrywa się wiatr i chmury, które rano nie wyglądały groźnie robią się coraz ciemniejsze. Będzie lało – twierdzi machająca na nas kobieta, pokazując palcem niebo i z miną znawcy oznajmia, że zostały nam jeszcze 2 minuty:) Czym prędzej chowamy się więc w wejściu do kościoła Uznesenia Marina (Wniebowzięcia). Po 2 minutach zaczyna padać:) Po 10 leje jak z cebra, po 15 zaczyna się burza. Błyska się i grzmi. Nie tak to miało wyglądać… Po deszczowej Danii a.d. 2008 miała być słoneczna Chorwacja!

Po godzinie deszcz słabnie na tyle, że postanawiamy ruszyć dalej. Jeszcze zakupy w markecie i kierujemy się w stronę Vrbnika. Niestety po kilku kilometrach znowu zaczyna lać. Nie ma mowy o dalszej jeździe. Skręcamy pod przydrożne drzewo, przykrywamy rowery folią a na końcu sami pod nią wchodzimy. Po 20 romantycznych minutach pod folią ruszamy dalej. Po chwili po raz kolejny zaczyna padać. Mimo to jedziemy dalej – nie chce nam się zatrzymywać i tak jesteśmy już mokrzy. Po 2 kilometrach mam dość! Rozbijamy namiot w krzakach, kompletnie przemoczeni wchodzimy do środka, zapalamy kuchenkę i gotujemy wodę na zupkę chińską.

Początek wyprawy stosunkowo nieudany… Zastanawiamy się czy jechać dalej czy liczyć na to, że przestanie padać. W przewodniku wyczytaliśmy, że burze na wybrzeżu są co prawda bardzo gwałtowne ale szybko przechodzą. No cóż, chyba nie tym razem. Wyglądam z namiotu i widzę, że niebo jest zupełnie pokryte ciężkimi chmurami. Szlag! Ale w namiocie robi się podejrzanie jasno. Wychodzę więc żeby spojrzeć w drugą stronę i co widzę? Piękne błękitne niebo! Czegoś takiego jeszcze nie widziałem:) Niebo wygląda jakby było przedzielone niewidzialną kreską – z jednej strony ciemne groźne chmury, z drugiej pełen błękit i tylko pojedyncze małe chmurki. Przewodnik nie kłamał…

Ruszamy z ochotą w dalszą drogę. Od tej pory przez następne 19 dni nie spadła ani jedna kropla deszczu:) Wyspa Krk daje się nam mocno we znaki – praktycznie brak płaskich etapów, podjazdy są bardzo strome, w kilku miejscach musimy prowadzić rowery. Wiedziałem, że na wyspach będzie stromo ale nie przypuszczałem, że aż tak… Ja oczywiście i tak, ze względu na kontuzję sprzed paru lat, pod bardziej wymagające podjazdy podchodzę piechotą. Mam tylko nadzieję, że kolana wytrzymają. Płaska Dania to w tej chwili tylko miłe wspomnienie:)

Po trzech godzinach ciężkiej jazdy docieramy do przedmieść Vrbnika. Powoli uczymy się Chorwacji… Żeby zwiedzić miasto musimy zjechać w dół aż do morza gdzie jest usytuowane. Tylko po to, żeby później wdrapywać się z powrotem pod tą samą górę i móc kontynuować jazdę:) No cóż – coś za coś. Zwiedzamy Vrbnik przez godzinę. Pierwszy raz doświadczamy zainteresowania turystów naszymi pojazdami. Oczywiście turystów z Polski – ogromna biało-czerwona flaga z orłem przyciąga jak magnes. Przechodnie pytają dosłownie o wszystko – skąd, gdzie, jak i dlaczego. Ale są to spotkania bardzo miłe, każdy życzy nam powodzenia, niektórzy fotografują się z rowerami:)

Z powodu burzy jesteśmy nieco spóźnieniu w stosunku do planu na dzisiejszy dzień więc o 16.30 ruszamy w dalszą drogę. Trasa nieco łatwiejsza więc niespełna 2 godziny później jesteśmy już w mieście Krk. Zabawiamy tu półtorej godziny, zwiedzając centrum wg wskazań przewodnika.

Po 20 wyruszamy za miasto w poszukiwaniu noclegu. Znalezienie odpowiedniego miejsca nie jest łatwe – poruszamy się szutrową drogą, po obu stronach 'zabudowaną’ kamiennym murkiem Nie bardzo wiemy co robić, w końcu każde pole oddzielone kamieniami do kogoś należy i choć nie ma tam niczego co można by z niszczyć czy ukraść (trawa, krzaki i mnóstwo kamieni) to jednak nie chcielibyśmy spotkać się ze złością gospodarza rozbijając namiot na czyjejś własności. Koniec końców nie mamy wyjścia – droga biegnie wciąż w podobnej scenerii. Gdy ściemnia się na tyle, że prawdopodobieństwo spotkania właścicieli działek jest coraz mniejsze, przeskakujemy przez murek i przerzucamy sprzęt na drugą stronę. Rozbijamy namiot już mocno po godzinie 21. Gdy było już zupełnie ciemno postanowiłem uwiecznić nasz pierwszy nocleg na zdjęciu i zacząłem pstrykać lampą błyskową. Aparat nie mógł złapać ostrości, zdjęcia nie zrobiłem ale za to ktoś zauważył błyski. Po chwili usłyszeliśmy zatrzymujący się nieopodal nas samochód. Stał tam dobre 2 minuty a my w tym czasie ze strachu nie mogliśmy się ruszyć. Nie wiedzieliśmy czy lepiej się ujawnić czy siedzieć cicho. Na szczęście w końcu auto odjechało, choć my przez następnych 10 minut dalej siedzieliśmy cicho nie widząc czy ktoś sprytny tam jednak nie został:) Nieco zdenerwowani pochowaliśmy zabawki do namiotu i położyliśmy się spać…

Dzień 2. Wyspa Krk – Wyspa Cres – Wyspa Mali Losinj. 30,6km. 3h29m.

4.30 pobudka. Jeszcze księżyc na niebie. Po cichutku zmywamy się z nielegalnego kempingu. Szybko przerzucamy rowery i bagaże za murek. Śniadanie jemy już przy drodze więc nikt nie może nam nic zarzucić:)

Jedziemy dalej czerwoną szutrówką. Znaki trasy pieszej kierują nas na ścieżkę, która z każdym metrem robi się coraz węższa. Ostatecznie poruszamy się szeroką na może 3 metry kamienistą dróżką. Jazda tą trasą jest fatalna – musimy jechać bardzo powoli żeby uniknąć wywrotki na wystających kamieniach. Śpieszymy się na poranny prom na wyspę Cres. Następuje to czego się obawiałem – na jednym z ostrych kamieni Gabrysia przebija dętkę. Teraz na pewno nie zdążymy na planowany prom. Zresztą nie zdążylibyśmy i tak – nie spodziewaliśmy się tak trudnej trasy, która znacznie nas spowolniła. Po dwóch godzinach od śniadania docieramy do miejscowości Valbiska. Czekamy na prom i o 9.15 wsiadamy na pokład – nasz pierwszy rejs w Chorwacji. 9.40 jesteśmy już na Cresie.

Mamy dwie drogi do wyboru – jedną szutrową, bardzo stromą lub główną asfaltową kilkukrotnie dłuższą od pierwszej. Wybieramy tą pierwszą – wydaje nam się, że czasowo wyjdziemy na tym tak samo a nie będziemy musieli uważać na samochody.

Przed wyruszeniem w dalszą drogę robimy przerwę na przystani, zjadamy drugie śniadanie. Kiedy ujechaliśmy (w zasadzie uszliśmy) kilkaset metrów pod nieprawdopodobnie stromy podjazd, orientuję się, że nie mam na sobie plecaka… Jednym szarpnięciem wypinam z roweru przyczepkę i pędzę w dół. Taka sama 'przygoda’ przytrafiła mi się rok wcześniej w Kopenhadze. I znów w plecaku aparat, obiektywy, paszporty, wszystkie pieniądze… Na szczęście i tym razem skończyło się na strachu. Plecak leżał tam gdzie go zostawiłem. Po kilkunastu minutach docieram do czekającej na mnie Gabrysi i ruszamy w dalszą drogę. O jeździe nie ma mowy. Nachylenie jest tak duże, że cały czas prowadzimy rowery. Momentami jest tak stromo, że zaczynam się zastanawiać czy damy radę – na krótkim odcinku w lesie, na kamieniach leżą mokre liście i rowery objeżdżają nam w dół… Po 2,5 godzinach mordęgi w palącym słońcu udaje nam się dotrzeć na szczyt. Widoki są nagrodą za trud:) Pół godziny później pędzimy w dół główną drogą asfaltową w kierunku miasteczka Cres.

W mieście jesteśmy o 13.30. Przez dwie godziny zwiedzamy starówkę. Po raz pierwszy kosztujemy chorwackich lodów gałkowych. Są przepyszne:) Odtąd niemal codziennie pozwalaliśmy sobie na taką przyjemność – w końcu wyprawa to jednocześnie nasze wczasy:) Wcześniej stwierdziliśmy, że nie uda nam się zrealizować planu i dotrzeć do miejscowości Mali Losinj. Postanawiamy więc spróbować szczęścia i dojechać tam autobusem. Jak powiedziała nam pani w informacji turystycznej wszystko będzie zależeć od dobrej woli kierowcy – czy weźmie nas z rowerami czy nie… Na szczęście udaje się. Co prawda nie dostajemy biletów i płacimy słono za przejazd (prawie 55zł za osobę z rowerem za odcinek 55km) ale nie dyskutujemy – cieszymy się, że dotrzemy na miejsce:)

Po dwóch godzinach od wyjazdu opalamy się już na plaży w mieście Mali Losinj:)

Jest niedziela postanawiamy więc odszukać jakiś kościół. Porządek mszy bardzo podobny do polskiego, znając słowa modlitw można prawie wszystko zrozumieć, choć z kazaniem nie jest już tak łatwo;) Msza kończy się o 21 więc czasu na zwiedzanie miasta nie ma. Trzeba szukać noclegu.

Zjeżdżamy jedną z wąskich kamienistych uliczek i mijamy grupkę bawiących się dzieci. Jeden z malców zauważa moją przyczepkę i zaczyna krzyczeć: 'mamma, tri kola! tri kola! łaaaaaaaaaał’ i biegnie za nami:)

Jest już niemal 22 a my nie możemy znaleźć miejsca na nocleg, wszędzie pełno domów więc o spaniu na dziko możemy zapomnieć. Pytać ludzi też nie chcemy bo wszędzie tylko apartamenty do wynajęcia więc za darmo na pewno się nie uda. Ostatecznie jesteśmy zmuszeni spać na kempingu. 65zł za 6 godzin spania pod namiotem. Niezły interes…

Dzień 3. Wyspa Mali Losinj – Wyspa Cres. 71,6km. 7h46m.

Wstajemy po 4. Korzystamy z cywilizowanej toalety. Ulatniamy się przed 6. Ruszamy główną drogą w kierunku wyspy Cres. Droga prowadzi raz w górę, raz w dół. Po kilku kilometrach zbaczamy z trasy aby przejechać przez miejscowości Sv Jakov i Nerezine. Chcemy wykąpać się w morzu ale w tym miejscu woda jest bardzo brudna więc jedziemy dalej. Po pokonaniu 20km od rana docieramy do Osoru – niewielkiego miasteczka na krańcu wyspy Cres. Zwiedzamy Osor, objeżdżamy mury obronne, jemy śniadanie na ławce i idziemy wylegiwać się na plażę. W mieście jest most 'zwodzony’ (czy raczej obrotowy) pomiędzy wyspami Cres i Mali Losinj, który jest otwierany 2 razy dziennie po to by przepuścić statki i żaglówki – mamy szczęście trafić akurat na poranne otwarcie mostu.

O 11.30 wyjeżdżamy z miasta i kierujemy się główną drogą na północ. Po drodze zauważamy kranik z wodą źródlaną – napełniamy wszystkie butelki i bidony czystą, zimną wodą. Ochlapujemy rozgrzane głowy:) Ruch na drodze średni, jazda całkiem przyjemna. Po 15 km odbijamy na zachód aby boczną drogą objechać Vransko Jezero i dotrzeć do zachwalanego w przewodniku miasteczka Valun. Jedziemy szutrową drogą aż do znaku 'zakaz ruchu’, oczywiście mijamy go:) Przejeżdżamy przez maleńką wioskę Grmov, zabudowaną jedynie kilkunastoma budynkami i kapliczką. Droga nadal szutrowa, otoczona kamiennym murkiem. Dookoła pola poprzecinane takimi samymi usypanymi z kamieni 'płotami’. Vransko Jezero widzimy tylko przez moment, przez większą część trasy jest niewidoczne – jezioro położone jest kilkadziesiąt metrów poniżej drogi.

Kończy się droga szutrowa, wpadamy na asfalt. Po chwili bardzo stromym zjazdem dojeżdżamy do Valun. Po kilkugodzinnej jeździe w upale ochoczo wskakujemy do chłodnego Adriatyku:)

Jest już 18 a przed nami sporo drogi. Na pewno nie zdążymy przed zmierzchem. Ponad 5km podejścia – tak stromo, że nie chce się jechać. Ja standardowo oszczędzam kolana, Gabi dzielnie pedałuje. O 20 docieramy do głównej drogi na wyspie. Jeszcze trochę wspinaczki i nareszcie zjazd. Sześciokilometrowy:) Po drodze podziwiamy położone w dole miasto Cres i otaczającą go zatokę. Widok fantastyczny! Niestety śpieszymy się i jest dosyć późno – nie ma czasu na zdjęcie ze statywu. Szkoda…

Za Cresem znów ostre podejście – 5km. Jest już zupełnie ciemno. Czołówki i czerwone lampki na rowerach włączone. Maszerujemy do góry. Po godzinie docieramy do skrętu z głównej drogi w boczną, która dała nam się tak mocno we znaki wczorajszego ranka. Jutro rano zemścimy się na niej jadąc w przeciwnym  kierunku – czyli z górki:) Ale do tego czasu musimy jeszcze znaleźć miejsce na nocleg. Gasimy lampki aby nikt nas nie zauważył. Dzikie obozowanie jest oczywiście zabronione, na domiar złego jesteśmy w rezerwacie orła białego…

Idziemy więc w ciemnościach, podziwiając światła portu Merag oraz przepływające z Krku promy. Wspaniałe uczucie:) Ostatecznie zatrzymujemy się na zakręcie drogi licząc, że nikt nie będzie tędy przechodził nocą. Musimy spać w zasadzie na drodze, bo tylko tu jest płasko i kamienie są akceptowalnych rozmiarów. Wyciągamy maty samopompujące, napełniamy je powietrzem do połowy żeby nie przebiły się na ostrych kamieniach i kładziemy się spać pod rozgwieżdżonym niebem. 'W życiu piękne są tylko chwile’… To właśnie jedna z nich:) Ale zmęczeni szybko zasypiamy…

Dzień 4. Wyspa Cres – Wyspa Krk –  Wyspa Rab – Wyspa Pag. 42,3km. 3h57m.

Budzik nastawiony na 4.00. Wstajemy 45 minut później. Leżąc w śpiworach podziwiamy wschód słońca nad wyspą Krk. Jest bajecznie. Takie rzeczy to tylko… na rowErze:)

Zjeżdżamy z satysfakcją w dół tą samą ścieżką, pod którą z taki trudem wdrapywaliśmy się przedwczoraj. 2 kilometry w dół pokonujemy jednak w kilkanaście minut – jest tak stromo, że klocki hamulcowe i obręcze kół są po prostu gorące od ciągłego tarcia. Musimy się zatrzymywać aby się ostudziły. Przydałyby się tarczówki:)

Bezpośredniego połączenia z Cresu na Rab nie ma. Dlatego z Meragu płyniemy do Valbiski na wyspie Krk a stamtąd do miejscowości Lopar na wyspie Rab. Na miejscu jesteśmy o 9.15.

W Loparze robimy zakupy, odpoczywamy w parku i około 11 ruszamy w drogę. Za miastem poruszamy się ścieżką rowerową! Po raz pierwszy w Chorwacji. Po 2km ścieżka kończy się:) Dalej jedziemy główną drogą Rabu. W miejscowości Supetarska Draga postanawiamy zboczyć na drogę boczną i nią dotrzeć do miasta Rab. Niestety okazuje się, że czekałaby nas ciężka wspinaczka i nauczeni historią z Cresu zawracamy na główną drogę.

Dojeżdżamy do miasta Rab. Jest godzina 13.30. Przepiękną starówkę zwiedzamy niemal przez 3 godziny.

Udaje nam się znaleźć połączenie z wyspą Pag – kurs obsługiwany przez prywatnego przewoźnika. Dzięki temu możemy ulepszyć plan trasy – nie musimy wracać na stały ląd i będziemy szybciej na Pagu. Montujemy rowery na dziobie motorówki. Kapitan kilkoma wprawnymi ruchami oplata rowery liną i zawiązuje na marynarski węzeł. Wypływamy o 16.50. Po kilku minutach na motorówce rozlega się moje gromkie K****!!! Zapomniałem ładowarki do Canona w punkcie informacyjnym. W głowie milion myśli – i ta jedna najgorsza – jak będę dalej fotografował bez baterii?! Wskakuję do kabiny kapitana i przedstawiam mu sytuację. Wznosi oczy do nieba ale zgadza się zawrócić łódź specjalnie dla mnie. Przepraszam wszystkich pasażerów – nikt nie zgłasza sprzeciwu. Myślę, że mnie rozumieją:) Na szczęście punkt informacyjny jest dokładnie kilka metrów od miejsca, z którego wypływają motorówki, nie muszę daleko biec i narażać rejs na jeszcze większe opóźnienie. Po kilkunastu minutach dopływamy do Pagu. Dziękuję kapitanowi za pomoc, proponuję mu zapłatę za stworzony przez moje gapiostwo problem ale odmawia. Jakby nie było gość uratował mi zdjęcia z dalszego etapu wyprawy, nie mówiąc o moim samopoczuciu:)

Do 19.00 opalamy się na plaży w miejscowości Tovarnele. Potem ruszamy aby przejechać dziś jeszcze kilka kilometrów. Po 8km rozpoczynamy poszukiwanie noclegu 'u ludzi’. Udaje się za pierwszym razem. Babcia z dziadkiem mieszkający w skromnym domku zapraszają nas do swojego ogrodu, przynoszą wodę na zupę, chwilę 'rozmawiamy’ po chorwacku:) Po dniu pełnym wrażeń miło jest zasypiać w spokojnym miejscu gdzie na pewno nie wlepią nam mandatu za dzikie obozowanie;)

Dzień 5. Wyspa Pag. 65,1km. 5h43m.

Wyruszamy o 6.00 Mijamy mnóstwo rowerzystów, samochodów prawie żadnych. Po drodze podziwiamy wyłaniające się zza gór słońce. Łapię gumę. Do opony wbił się prawie centymetrowy kolec. Zatrzymujemy się koło przydrożnego kościółka i łatam dętkę. Zagaduje nas miejscowy gospodarz, który chwilę temu przepędzał owce z jednego pastwiska na inne – jadąc starą Toyotą. Chwilę wypytuje nas  jak sobie radzimy na tych naszych rowerach, po czym na odchodne pyta po co właściwie męczymy się w ten sposób i czy nie stać nas na samochód. No cóż;)

Poruszamy się główną drogą przez 11km. Wszędzie pełno murków z kamieni, po lewej stronie stale widzimy góry. O ósmej osiągamy miejscowość Novalja. Zupełnie nie przypada nam ona do gustu. Czuć komercją na odległość. Nie chce nam się nawet zaglądać na starówkę. Jeśli tu taka w ogóle jest. Bez żalu ruszamy dalej. 7km za miastem skręcamy z głównej drogi na boczną – szutrową. Chcemy nią dotrzeć do miasta Pag.

Podczas jednego z wielu postojów fotograficznych – chcąc zmienić perspektywę, wspinam się na kamienny murek. Kamienie jednak obsypują mi się spod nóg, chwilę balansuję na jednej nodze ale ostatecznie spadam w dół. Najważniejsza misja – ocalić aparat – zakończona pomyślnie:) Tylko lekkie zadrapania na korpusie i porysowany filtr. Gorzej ze mną –  krew leje się z przedramienia i uda. Przeczyszczam rany wodą mineralną i jedziemy dalej.

Wspaniała, rekreacyjna trasa – 11km szutru wzdłuż zatoki Paski Zaljev. Jest trochę podjazdów ale to i tak najbardziej spokojny odcinek od początku wyprawy. Po drodze mija nas auto na cieszyńskich blachach więc zatrzymuję je w celu wydębienia wody utlenionej ale niestety w apteczce było wszystko oprócz wody.

O 12.30 docieramy do Pagu. Zostawiam baterię do ładowania w banku (w piekarni i punkcie informacyjnym mieli tylko po JEDNYM gniazdku wolnym i nie mogli mi go udostępnić, dziwne). Zwiedzamy miasto – wpierw ja a Gabrysia odpoczywa, potem zmiana. Później wybieramy wolne miejsce na plaży i pływamy przez ponad godzinę. Po odpoczynku robimy zakupy w Konzumie i o wpół do piątej ruszamy w dalszą drogę.

Omijamy rozlewisko, z którego wytrąca się sól z wody morskiej. Jedziemy czerwoną szutrówką. Jak na Chorwację w zasadzie płasko:) Żadnych domostw, z rzadka porozrzucane zabudowania gospodarcze. Po kilku kilometrach przyjemnej (choć w ogromnym żarze) jeździe włączamy się na główną drogę. Jedziemy w kierunku stałego lądu.

Na jednym ze zjazdów rozpędzam się i chcąc wyprzedzić Gabrysię spoglądam za siebie czy nic nie jedzie. Ten jeden mały balans ciałem przy prędkości ponad 50km/h powoduje rozhuśtanie się przyczepki, która po kilku sekundach po prostu wypina się z roweru! Czuję lekkie szarpnięcie i słyszę straszny zgrzyt – to metalowe części przyczepki orzą asfalt. Powypadały butelki z wodą, ręcznik, klapki itd. Jadący za mną tir spokojnie omija wszystkie leżące na drodze przedmioty i jak gdyby nigdy nic przejeżdża obok. Na szczęście poza rozdarciami sieci i obtarciu żelaznego bolca w przyczepce obyło się bez większych strat. Oczywiście w instrukcji przyczepki Extrawheel było wyraźnie napisane aby nie przekraczać prędkości 40km/h ale do tego momentu nie przejmowałem się tym za bardzo. Od teraz będę musiał:)

O 19.30 osiągamy most łączący wyspę Pag z lądem. Zaczynamy rozglądać się za noclegiem. W pierwszym domu żona swojego męża oznajmia, że chętnie pozwoliłaby u siebie rozbić namiot ale nie ma męża w domu a bez jego zgody ona nie może sama o tym zdecydować…

Za drugim razem jest lepiej. To znaczy gospodarz podlewający warzywa zgadza się na nasz nocleg przed domem. Przy czym odpowiedź jego brzmiała mniej więcej tak: 'aaaa sator (namiot) aaaa możu…’ znaczy że można. Chyba:) W zasadzie to odnieśliśmy wrażenie, że ani razu na nas nie spojrzał tylko dalej podlewał sobie grządki podczas gdy my rozpakowywaliśmy się i przygotowywaliśmy kolację. Bezproblemowy gość:) Jego żona okazała się bardziej towarzyska – przyniosła nam 2 ogromne pomidory i 2 gigantyczne ogórki:) Nocujemy tuż przy drodze – tylko tutaj nie ma skał i jest w miarę równo.

Dzień 6. Nin – Zadar – Wyspa Ugljan – Wyspa Pasman. 65,7km. 6h01m.

Corny na śniadanie, kartka z podziękowaniem za nocleg przymocowana pod kamieniem i 5.15 ruszamy na szlak. Tradycyjnie to w górę to w dół ale nie tak stromo jak na wyspach. Poruszamy się szybko. Po drodze jemy śniadanie, smarujemy łańcuchy i przyczepkę. O 8.30 jesteśmy w miejscowości Nin – pierwszej stolicy państwa chorwackiego. Starówka miasta jest w całości położona na małej wysepce połączonej z lądem 2 mostami. Chwilę kręcimy się po mieście i o 9.30 ruszamy w dalszą drogę.

Poruszamy się główną drogą, potem włączamy się na ścieżkę rowerową. Spotykamy rodzinę z Holandii na rowerach – pokazują nam drogę na dokładniejszej mapie. Za ich radą skręcamy w stronę wybrzeża. Niestety gubimy drogę – dojeżdżamy do plaży a dalej są już tylko skały. Podchodzi do nas mamma z Włoch i niepytana sama tłumaczy nam jak dotrzeć do Zadaru. Niestety po raz drugi gubimy się, tym razem lądujemy w środku lasu a ścieżka robi się coraz słabiej przejezdna… Zauważamy turystę – zbieracza szyszek – więc Gabi mówi do mnie 'może zapytaj pana o drogę?’ Zaczepiam standardowo – 'du ju spik inglisz?’ na co gość ’ ja sem Czech, ja was rozumim!!!’ MAN YOU MADE MY DAY:) Cóż za międzynarodowy dzień. Tym razem wskazówki są na tyle jasne że odnajdujemy właściwą ścieżkę. Zatrzymujemy się na kanapki i kąpiel w morzu.

O 15 dojeżdżamy w końcu do Zadaru. Odnajdujemy biuro Jadroliniji i kupujemy bilety na nasz ostatni prom relacji Dubrovnik – Rijeka. We wcześniejszych punktach nie było to możliwe (bilety tylko na lokalne połączenia). Przez blisko 3 godziny zwiedzamy miasto, jak zwykle mnóstwo zabytków i miejsc wartych zobaczenia.

O 18 wyruszamy promem do Preko na wyspie Ugljan. Rejs trwa 25 minut. W Preko szybkie zakupy i ruszamy aby przejechać dziś możliwie dużo kilometrów. Jest po 19 i powoli się ochładza. Górki oczywiście są ale w porównaniu z tymi na Krku czy Cresie, można powiedzieć, że łagodne.  Godzinę później przejeżdżamy przez most łączący wyspy Ugljan i Pasman. Pokonujemy jeszcze kilka kilometrów i rozpoczynamy poszukiwanie noclegu 'u ludzi’. Mijane miejscowości jak zwykle mocno obstawione napisami 'Apartmani’ – na darmowy nocleg nie ma nadziei. Szukamy czegoś na uboczu. I znów udaje się za pierwszym razem. Magiczne słowo 'sator’ załatwia wszystko:)

Rozbijamy się na równo skoszonej trawie za domem. Po chwili podchodzi do mnie gospodarz i proponuje 'napiti’. Trudno odmówić;) Gabrysia przygotowuje kolację i zasypia. Ja natomiast piję z właścicielem rakiję (przyrządzoną wg specjalnego przepisu z pewnego rodzaju traw i grejpfrutów). Rozmawiamy ponad dwie godziny – do 23. Wpierw po chorwacku ale słabo mi idzie więc przechodzimy na angielski. Okazuje się, że nasz gospodarz był oficerem w wojsku podczas wojny domowej w byłej Jugosławii. Udziela mi wielu informacji m.in. o historii kraju, języku, polityce ale też o wielu zwykłych sprawach, codziennych kłopotach Chorwatów. To jedna z zalet podróżowania rowerem. Jak sam gospodarz stwierdził, gdybym był jednym z gości hotelowych nikt nie rozmawiałby ze mną na tak poważne tematy – w końcu kto na urlopie chciałby słuchać rzeczy nieprzyjemnych…

Dzień 7. Biograd na Moru – Skradin. 78,1km. 6h09m.

Wstajemy o 5.15, jemy śniadanie, zwijamy namiot i po godzinie ruszamy w kierunku Tkonu. W bardzo szybkim (jak na nas;) tempie pokonujemy 15km i ustawiamy się w kolejce do kasy. Zdążamy w ostatniej chwili. Spieszyliśmy sie tak bardzo, że nie zrobiłem żadnego zdjęcia na wyspie Pasman…

15 minut rejsu i jesteśmy w mieście Biograd na Moru. Typowo turystyczna miejscowość – odechciewa nam się zwiedzania więc robimy tylko zakupy, zjadamy arbuza nad przystanią i jedziemy dalej. Poruszamy się w głąb lądu – morskich kąpieli nie będzie. Nie przewidujemy też na trasie żadnych ciekawostek do obejrzenia. Tylko my, rowery i chorwackie słońce… I tak przez ponad 60km. Jutro chcemy zwiedzić wodospady na rzece Krka. Po drodze nie ma żadnych pięknych miejscowości ale dobrze, że oddaliliśmy się od cudownych widokowo wysp. Możemy poznać bliżej tę inną Chorwację, o której nie pisze się w przewodnikach. Ogólnie – bieda. Często widoczne niedokończone budowy. Domostwa niechlujne, odrapane, po prostu brzydkie. Mnóstwo upraw, na drogach pełno starych (czy raczej bardzo starych) ciągników. Widać to region głównie rolniczy.

Chwila jazdy magistralą adriatycką z Biogradu wystarczająco obrzydziła nam poruszanie się w ciężkim ruchu i spalinach. Dlatego okrążamy Vransko Jezero od północy – boczną drogą. Słońce praży niemiłosiernie, na niebie żadnej chmurki. Ciężko o dobre zdjęcie…

Pod wieczór zbliżając się do Skradinu mijamy coraz częściej zniszczone podczas wojny domostwa. Nierzadki widok – dziury po kulach w ścianach budynków. W pewnym momencie dostrzegamy ustawione wzdłuż drogi znaki ostrzegające przed zaminowaniem terenu. Dziwne uczucie… Jeszcze gorsze gdy patrzymy na opustoszałą po działaniach wojennych całą wieś. Położona na wzgórzu musiała być idealnym celem do ostrzału…

Zbliża się godzina 20 – rozpoczynamy poszukiwanie noclegu. Niestety w trzech kolejnych próbach nie udaje nam się znaleźć nikogo życzliwego. Ostatni z gospodarzy ze złością radzi nam abyśmy dojechali do Skradinu i tam przenocowali na kempingu. Zniechęceni nieudanymi poszukiwaniami jedziemy na wspomniany kemping. Gdy docieramy do miasteczka znajdujemy jedynie trawiasty parking, za to z rozbitym na jednym z pól namiotem. Należy on do dwóch motocyklistów z Austrii. Pytamy ich o formę zapłaty za nocleg (znaleźliśmy kartkę z cennikiem ale nikogo, komu można by było zapłacić). Odpowiadają, że skoro nikt nie zbiera kasy oni się tym nie mają zamiaru przejmować. Nam radzą to samo:)

W takim razie rozbijamy namiot na jednym z wydzielonych kredą miejsc parkingowych. Kilkanaście metrów dalej stoi zaparkowany sporych rozmiarów kamper na niemieckich numerach. Myślę sobie – trzeba zapytać o płacenie, w końcu to Niemcy i dla nich 'ordnung must sein’. Poza tym nie mam zamiaru powielać stereotypu Polaka kombinatora więc specjalnie zagaduję właściciela samochodu. Ten z rozbrajającą szczerością radzi mi abym spał bez obaw i wyruszył w drogę do 7 rano – wtedy na pewno uniknę płacenia – bo dopiero wtedy przychodzi do pracy parkingowy;) Wobec takiego podejścia obywateli dwóch krajów słynących z umiłowania do porządku nie mamy już żadnego problemu ze spaniem tu za darmo:) Rozmawiam kilkanaście minut z Niemcem o naszych wspólnych wrażeniach z Chorwacji. Pogawędkę przerywają nam jego głodne dzieci dopominające się kolacji…

Korzystamy z prysznica i toalety. Z powodu wyłączonego światła pomagamy sobie czołówkami:)

Dzień 8. Skradin – Szybenik – Zablace. 40,0km. 3h30m.

Śpimy dłużej niż zwykle. Dzisiejszy dzień przeznaczymy głównie na zwiedzanie. Nikt z obsługi nie pojawił się przed 7.00 więc ruszamy unikając opłaty;)

Do 8.30 zwiedzamy Skradin. Później szutrową ścieżką biegnącą wzdłuż rzeki docieramy do Parku Narodowego Krka. Tam przypinamy rowery do stojaka i prosimy obsługę o przypilnowanie aby nikt nie kręcił się koło bagaży. Zostawiam też baterię z aparatu do ładownia. Zabieramy bidon z sokiem, aparat, statyw i ruszamy podziwiać słynne wodospady. Ponad dwie godziny spacerujemy po wytyczonych ścieżkach Parku. Jest pięknie:)

W południe zatrzymujemy się w cieniu drzew i zasypiamy na pół godziny na ławeczce. Później ruszamy w stronę Szybenika. Po pokonaniu ścieżki do Parku wjeżdżamy na główną drogę. Droga pnie się bardzo stromo w górę i jest okropnie gorąco. Jedziemy mimo to – chcemy zwiedzić jak najwięcej w Szybeniku. Na mapie mamy zaznaczony skrót do miasta. Skręcamy więc zadowoleni na szutrową drogę. Będzie szybciej i przyjemniej. Po przejechaniu 100 metrów jesteśmy trochę mniej zadowoleni… droga zasypana jest gruzem i śmieciami. W dodatku zaczyna śmierdzieć. No cóż, takiego wysypiska nie ominiemy. Źli wracamy na drogę asfaltową.

Po 16 w końcu zbliżamy się do Szybenika. Widok z drogi dojazdowej rewelacyjny. Widzimy z dala górującą nad miastem budowlę. Sprawdzamy w przewodniku – to twierdza św. Anny. Dojeżdżamy, płacimy 15kun wstępu i idziemy podziwiać widok, jaki rozpościera się z niej na miasto. Gdy chcemy jechać dalej okazuje się, że znów mam przebitą dętkę. Podczas naprawy spotykamy rodzinę z Bułgarii. Ojciec jest mocno 'zawiedziony’… krzyczy, że w Chorwacji za niedługo trzeba będzie płacić za oddychanie. To jego reakcja za pobieranie opłat przy wejściu do twierdzy. Kiedy próbuję polemizować, tłumacząc, że przecież z tego tutaj żyją odpowiada, że kiedy za każdy obejrzany kamień musi płacić za kilkuosobową rodzinę to już jest przesada. Nie można odmówić mu trochę racji…

Do starego miasta docieramy o 18. Od razu kierujemy się w stronę katedry św. Jakuba –  najwspanialszego zabytku w mieście. Wstęp o dziwo darmowy, za to przed wejściem do wnętrza świątyni muszę przepasać biodra pomarańczową chustą – to ze względu na mój strój. Niektóre z bardziej skąpo ubranych kobiet dostają po 2 chusty – drugą na ramiona. Pomysł całkiem dobry – w końcu szacunek dla takiego miejsca powinno się zachować.

Jest po 19 – za późno aby obejrzeć całe miasto. Musimy poszukać noclegu gdzieś w pobliżu i dokończyć zwiedzanie nazajutrz. Na pobranej z punktu informacyjnego mapce miasta odnajdujemy oddalony od centrum o 7km kemping. Cena 130kun za 2 osoby. Samo pole namiotowe przyjemnie usytuowane wśród drzew, od morza wieje orzeźwiający wiaterek. Za to sanitariaty – dramat. Smród, brud i ubóstwo. Ciężko znaleźć toaletę z deską sedesową. No i mnóstwo smażących grilla grubasów z Polski… Będzie wysyp dumnych zdjęć wakacyjnych na naszej-klasie;)

Wypijamy po Ozujsku i zasypiamy.

Dzień 9. Szybenik – Trogir. 65,1km. 5h00m.

Wstajemy wcześnie. Przed 7 jesteśmy ponownie w Szybeniku. Śniadanie w parku. Przejeżdżamy przez wąskie uliczki. Potem wybieram się na fotografowanie bez roweru – wszędzie mnóstwo schodów.

O 10.27 mieliśmy zaplanowany pociąg ale ostatecznie postanawiamy – głównie Gabrysia –  pedałować. W końcu, jak mówi, to wyprawa rowerowa:) Ruszamy więc do Trogiru. 35km w upale i chyba cały czas pod górkę. Ani trochę płaskiego terenu. Domy mniej biedne niż 2 dni temu ale i tak nie jest zbyt ciekawie. Dookoła zielone od krzaków pagórki. Za każdym zakrętem wydaje się, że będzie w końcu zjazd. Niestety raz za razem okazuje się, że musimy jechać jeszcze wyżej.

Jako że to 9 dzień wyprawy nie smaruję się kremem z filtrem. Stwierdziłem, że jestem już opalony wystarczająco mocno. Chorwackie słońce mści się na czerwono… Do końca pobytu tutaj nie popełnię już tego błędu:)

W końcu po kilku godzinach jazdy osiągamy szczyt a stąd już tylko zjazd – całe 7km:) Wspaniałe uczucie. Powietrze nareszcie chłodzi. Nagle zza jednego ze wzgórz ukazuje się nam panorama Trogiru i sąsiednich miejscowości. Jeden z najpiękniejszych widoków od początku podróży. Warto było zrezygnować z pociągu. Fotografuję aż do zapełnienia karty w aparacie. Nie ma nigdzie w pobliżu choćby skrawka cienia żeby usiąść na 20 minut i zgrać zdjęcia na databank. Musimy jechać dalej.

W Trogirze jesteśmy po 17. Historia z dnia poprzedniego powtarza się. Nie zdążymy zwiedzić miasta – znów musimy poszukać noclegu gdzieś w pobliżu. Na razie, z okazji przejechania 500km kupujemy ogromną 3,5 kilogramową połówkę arbuza:) Robimy przerwę w parku na konsumpcję kupionego przed chwilą giganta, w międzyczasie zgrywam fotki na dysk. Na jednym z krawężników przebijam dętkę w tylnym kole. Naprawiamy i jedziemy na mszę do kościoła św. Wawrzyńca.

Po wyjściu z kościoła okazuje się, że z dętki znowu zeszło powietrze. Ehhh.

Udajemy się w kierunku zaznaczonego na mapie kempingu. Po drodze zauważamy znak 'auto-camp’.  Ten uwidoczniony na mapie jest na pewno większy a co za tym idzie pewnie droższy. Skręcamy więc na ten mniej znany. Cena dla 2 osób 92kuny. Znośnie.

Dzień 10. Trogir – Split – Wyspa Brac. 46,0km. 4h14m.

Zaspaliśmy:) W Trogirze jesteśmy ponownie o 8.00. Zwiedzamy miasto dokładniej niż wczoraj – prawie przez 3 godziny. Potem wyruszamy do Splitu drogą wiodącą wzdłuż wybrzeża. Najbardziej płaski dzień wyprawy – prędkość maksymalna to 28,6 km/h. Po drodze przejeżdżamy przez miejscowość Kastele. Powstała ona przez połączenie 7 mniejszych miejscowości, a w każdej z nich znajdują się zamek (kastel). Postanawiamy zobaczyć chociaż kilka ze wspomnianych siedmiu. Niestety brak jakichkolwiek drogowskazów zniechęca nas do poszukiwań. Skręciliśmy tylko do jednej z byłych wiosek – Kastel Stari. Jako że zamki są trudne do odszukania a ponadto musielibyśmy za każdym razem zjeżdżać z głównej drogi w dół do morza a potem tracić czas na powrót pod górę, postanawiamy nie szukać zamków tylko jechać prosto do Splitu. Miasto musimy zwiedzić dziś:)

W jednej z Kasteli zatrzymujemy się w parku i odpoczywamy w cieniu przez dobrą godzinę – jest niemiłosiernie gorąco… Rozumieją nas dobrze mieszkańcy – kiedy przelewamy wodę z 1,5 litrowych butelek do bidonów woła nas kobieta stojąca na balkonie jednego z mieszkań w bloku.. Nalewa nam wody do 3 butelek życząc udanej podróży:)

Po przejechaniu 30km docieramy do Splitu – drugiego co do wielkości miasta w Chorwacji. Dobre 30 minut przebijamy sie od przedmieść do centrum. Po raz pierwszy poruszamy się na rowerach po tak dużym mieście. I wcale nam się to nie podoba. Mnóstwo aut, korki, światła. Kilka razy pytamy o drogę do centrum. W końcu udaje się dotrzeć na miejsce – jest godzina 16.15.

W ekspresowym tempie zwiedzamy miasto, a raczej wpisany na listę światowego dziedzictwa UNESCO Pałac Dioklecjana o wymiarach około 215 na 175 metrów. Przejeżdżamy przez uliczki, które niegdyś były przejściami między komnatami pałacu. Za wskazaniami przewodnika 'zaliczamy’ kolejne zabytki. Podziwiamy też panoramę miasta z wysokiej dzwonnicy.

O 19.15 wsiadamy na pokład promu i po 4 dniach spędzonych 'na lądzie’ wracamy na wyspy. Mnie fakt ten niezmiernie cieszy bo ostatnie kilka dni to jazda po głównych drogach i zwiedzanie – Szybenik, Trogir, Split… Teraz złapiemy trochę oddechu na bocznych drogach z dala od miejskiego zgiełku:)

20.05 wysiadamy w miejscowości Supetar na wyspie Brac. Robimy zakupy na cały następny dzień – jutro może być problem ze znalezieniem sklepu. Jest już późno ale ruszamy w dalszą drogę. Tutaj na pewno nie znajdziemy darmowego noclegu – co chwilę zaczepiają nas 'naganiacze’ wykrzykując atrakcyjną, w ich mniemaniu, cenę za nocleg. Oczywiście grzecznie odmawiamy i jedziemy szukać czegoś na własną rękę. Jedziemy tak przez około 6km, przy okazji pokonując różnicę wysokości niemal 300 metrów. Jest już zupełnie ciemno, kiedy zagadujemy mieszkających w pięknej willi właścicieli. Zgadzają się na rozbicie namiotu. O tej porze musieliby być bez serca żeby się nie zgodzić;) Chwilę rozmawiam z gospodarzami i ich gośćmi – proponują wypicie kilku kieliszków ale odmawiam tłumacząc się porą i zmęczeniem. Chwilę później zasypiamy.

Dzień 11. Wyspa Brac. Pustelnia Blaca. 50,5km. 4h41m.

Wstajemy po 5. Szybko zwijamy obóz i o 6.15 jesteśmy w miejscowości Nerezisca. Chwilę szukamy drogi i skręcamy w stronę Pustelni Blaca – najważniejszego zabytku na wyspie Brac. Po paru kilometrach droga zmienia się w szutrówkę. Jest nadzwyczaj płasko. A potem z górki – super!

Kilka razy mijają nas samochody wzniecając chmurę kurzu, ale poza tym jazda bardzo przyjemna. O 9.30 przerwa na gotowanie zupy w cieniu drzew:) Półtorej godziny później dojeżdżamy do parkingu, przypinamy rowery do drzewa i stąd piechotą ruszamy w 2,5 kilometrową trasę do pustelni. Turyści z Polski, którzy dojechali do parkingu autem zawrócili. Przeraziła ich świadomość, że do pustelni nie można dojechać samochodem……

Po dotarciu do pustyni musimy czekać ponad pół godziny aż poprzednia grupa skończy zwiedzanie – można poruszać się tylko z przewodnikiem. W końcu przychodzi pora na naszą grupę. Niestety oprowadza nas przewodnik znający tylko chorwacki. Są z nami turyści z Czech – oni chyba nieco lepiej rozumieją chorwacki, ja z kolei lepiej rozumiem czeski. Podsłuchuję więc co starszy Czech tłumaczy z chorwackiego swoim dzieciom i tą drogą próbuję złapać coś dla siebie:)

Pustelnię zbudowali mnisi uciekający przed Turkami w roku 1550. Najpierw mieszkali w jaskiniach, potem postawili kamienny kościół i inne budynki. Z czasem pustelnia stała się samowystarczalną jednostką – zakonnicy najmowali pracowników sezonowych. Zajmowali się pszczelarstwem, hodowlą zwierząt i uprawami warzyw, owoców, oliwek a także winogron. Eksportowali nawet wino i olej własnymi (!) statkami do Wenecji.

Podziwianie pustelni kończymy w samo południe. Godzinę później jesteśmy już przy rowerach i ruszamy dalej czerwoną szutrówką w dół – w kierunku miasta Bol.

Tak się nam przynajmniej wydawało…

Widoki fenomenalne! Zjeżdżając w dół robimy sobie mnóstwo zdjęć – miejsce piękne i pamiątka na całe życie – jeździć rowerem w takim miejscu…

Spotykamy grupkę nastolatków z Włoch. Też szukają drogi do wybrzeża. Niestety wszyscy się myliliśmy. Po kilku kilometrach droga kończy się… urwiskiem! Nie ma żadnej możliwości zjazdu. Musimy wracać. 7km powrotnej wspinaczki. Jest gorąco, droga niezwykle stroma, pełna kamieni, które usuwają sie spod nóg, momentami nie ma mowy o jeździe – trzeba prowadzić rower. Mimo to i tak najgorsza jest świadomość tego, że zgubiliśmy drogę. Musimy wracać aż na główną drogę i zmienić plan podróży. Na pewno nie odwiedzimy miasta Bol ani słynnej plaży Zlatni Rat (choć jak przeczytałem później – nie ma czego żałować…). Na domiar złego łapię gumę. Po raz kolejny nie mogę zlokalizować źródła 'przecieku’. Zmieniam dętkę w tylnym kole ale to nic nie daje – musi być jakiś niewidoczny kolec w oponie. Ile bym nie pompował i tak powietrze uchodzi do pewnego poziomu. Trudno, muszę jechać dalej z na wpół napompowaną oponą. Pocieszam się, że przynajmniej możemy kontynuować jazdę;)

Po kilku godzinach mordęgi docieramy do głównej drogi na wyspie. Jest 18.30 a my jesteśmy zaledwie kilka kilometrów od miejsca, z którego wyruszyliśmy rano. Jedziemy więc uparcie aby dojechać jeszcze tego dnia jak najdalej – jutro chcemy dotrzeć do Makarskiej porannym promem. Udaje nam się jeszcze zrobić zakupy w miejscowości Praznica. Jedziemy dalej do 22.00. Nocujemy w krzakach tuż przed miejscowością Selca. Same kamienie. Rzucamy na ziemię ręcznik kąpielowy i chowamy się w 1 śpiworze. Wszystko po to aby rano móc bez zbędnego pakowania ruszyć na trasę jak najwcześniej.

Jaki dzień, taki nocleg. Brac – pechowa wyspa…

Dzień 12. Wyspa Brac – Makarska – Drvenik – Sucuraj – Wyspa Hvar. 80,0km. 6h04m.

Wstajemy tuż przed 5.00. Szybko zwijamy się z nielegalnego noclegu. Przepiękny wschód słońca nad górami ale nie mamy czasu ustawiać statywu – za godzinę prom. Ruszamy. Na szczęście jest non stop z górki. Przez całe 7 kilometrów:) Fantastyczna jazda aż do Sumartin.

O 6.00 wsiadamy na prom i 50 minut później wysiadamy w miejscowości Makarska. Zwiedzamy centrum, podziwiając jak wynurzające się zza gór słońce rozświetla miasto.

Następnie ruszamy w drogę do Drvenika – 30km jazdy riwierą makarską. Wspaniałe widoki. Po prawej ręce morze, zatoczki, wysepki i plaże, po lewej zaś góry masywu Biokovo. Tak blisko gór jeszcze nie podróżowaliśmy. Dotychczas widzieliśmy je tylko ze szczytów wysp i zwykle osnute mgiełką.

Częściowo poruszamy się drogami bocznymi prowadzącymi bliżej wybrzeża a częściowo magistralą adriatycką. Ruch średni, jazda w miarę w porządku.

O 13 osiągamy Drvenik. Po wysiłku w godzinach największego upału obowiązkowa nagroda, czyli coca-cola i wafelki:) Chwila odpoczynku w parku i 13.45 wsiadamy na prom. Po 25 minutach jesteśmy już na wyspie Hvar w miejscowości Sucuraj.

W miasteczku wyszukujemy sobie zaciszną plażę. Jako że turyści to zwierzęta stadne – leżą pokotem jedni na drugich na plażach w samym centrum. My odjeżdżamy kilkaset metrów dalej i jesteśmy praktycznie sami:) Znosimy rowery na skaliste wybrzeże. Pływamy. Gabrysia sie opala, ja fotografuję co się da. Po dwóch godzinach zasłużonego lenistwa – o 17 – jedziemy na zachód  w głąb Hvaru.

Wieczorna jazda dostarcza niesamowitych wrażeń. Jak na tę porę dnia, widać jeszcze zarysy drzew, świeci księżyc. Jedziemy serpentynami z włączonymi czołówkami. Wokół czernieją kikuty drzew – trudno stwierdzić to na pewno ale wygląda na to, że rosnący tu kiedyś las strawił pożar… jest nieco strasznie;)

Po 21km od plaży o godzinie 21.30 wbijamy się w przydrożne zarośla. Dmuchamy matę wskakujemy do 1 śpiwora i zasypiamy.

Dzień 13. Wyspa Hvar. Jelsa – Sveta Nedjelja. 51,1lm. 4h30m.

4.00 pobudka. Jeszcze ciemno, zwijamy śpiwór, robimy śniadanie. Przed 5 ruszamy. Chwila pod górę, potem kilka kilometrów zjazdu. Mijamy pogrążoną we śnie miejscowość Gdinj. Ja jadę w długich spodniach i bluzie – gdy wyruszaliśmy było chłodno. O wpół do siódmej jest już tak ciepło, że muszę zdjąć nadprogramowe ubrania. W Zastrazisce kupujemy świeży chleb i pączki w lokalnej piekarni. Siedzący na krzesełkach pod sklepem panowie machają nam grupowo na przywitanie:)

Kierujemy się główną drogą wyspy w stronę Jelsy. Im bliżej miasta tym piękniejsze widoki. O 9 zatrzymujemy się przy drodze aby ugotować zupę z ryżem. Ja po raz kolejny łatam dętkę. Tym razem przednią. Ostatnie kilometry to tylko zjazd, droga wije się serpentynami. Jest wąsko i niebezpiecznie – tuż za krawędzią drogi przepaść. Na szczęście ruch nie jest duży. Pierwszy raz w Chorwacji nawierzchnie drogi są złej jakości a sama jezdnia stosunkowo wąska. Dotychczas nie mogliśmy o tutejszych drogach (w kwestii wykonania) powiedzieć nic złego. Rekompensatą za warunki jazdy są widoki –  pod tym względem trasa jest jedną z ładniejszych jaką się poruszaliśmy.

O 13 docieramy do Jelsy. Fotografuję centrum, robimy zakupy, zostawiam baterię do ładowania w informacji i jedziemy na plażę. Dziś ciężko o coś kameralnego. Puste plaże są poniżej zbocza – a my nie chcemy zostawiać rowerów bez opieki. Schodzimy więc tam gdzie jest łatwy dostęp z bike’ami. Pływamy i odpoczywamy przez 3 godziny:)

O 17 zbieramy się w sobie i opuszczamy plażę… Bardzo wąska droga wije sie przez 3 km pod górę. Ulica przebiega między budynkami wsi Pitve – miejscami jest tak wąska, że przejechać może tylko 1 samochód. Docieramy pod wjazd do tunelu. Znak zakazu ruchu rowerów. Tunel wąski – ruch odbywa się wahadłowo. W środku brak oświetlenia. Długość 1,4km. Zastanawiamy się co robić. Chorwackie napisy mówią coś o czujniku, nie mamy jednak pewności czy rowery też zostaną 'złapane’ przez ten czujnik. Jeśli nie, będzie wielkie bum gdzieś w środku tunelu – gdyby samochody z 2 strony tunelu ruszyły w przeciwnym kierunku;) Pytam chłopaków ze starego Renault’a o przejazd. Jeden z nich odradza mi kategorycznie jazdę tunelem twierdząc z miną znawcy, że w zeszłym roku zginęło tu 2 rowerzystów i 1 motocyklista… Jako że chłopaki są bardzo wesołe i popiją piwo nie traktuje ich słów zbyt poważnie;) Chociaż….

Gdy w końcu decydujemy się zaryzykować i ruszyć razem z samochodami macha na nas kierowca dużego vana. Jest to turysta ze Słowenii, który ze swoją córką jedzie nad wybrzeże wyspy. Proponuje przewóz rowerów, bo jak sam mówi, miejsca w aucie wystarczy dla wszystkich. Oczywiście chętnie przyjmujemy jego propozycję. Słoweniec po drodze opowiada nam o swoich kilku pobytach w Polsce. Okazuje się, że całkiem niedaleko nas, w Bielsku-Białej dwukrotnie kupował bydło. Wysiadamy zaraz za tunelem i dalej ruszamy już o własnych siłach. Mimo wszystko trochę żałuję, że nie przejechaliśmy przez tunel. Byłyby emocje…:)

Jedziemy serpentyną ostro w dół, dojeżdżamy do rozwidlenia i skręcamy w prawo, na zachód. Po 10km jazdy drogą położoną 100 metrów nad poziomem morza docieramy do miejscowości Sveta Nedjelja. Jest już po 20 a wszystkie drogi z miasteczka biegnące na zachód są opatrzone tabliczkami 'ślepa uliczka’. Pytamy więc miejscowych i odnajdujemy tę właściwą.

Jedziemy dalej wzdłuż wybrzeża. Powoli zaczyna się ściemniać. Droga jest niesamowita. Czerwony szuter, drobne kamyczki. Z prawej strony mamy skały, z lewej stumetrową przepaść. Mija nas kilka samochodów, wzbijając ogromne chmury czerwonego kurzu – ubrania, rowery i bagaże pokrywają się coraz bardziej pyłem. Gdy robi sie zupełnie ciemno włączamy czołówki i powoli jedziemy dalej. Fantastyczne uczucie. Jest chłodno, wieje lekki wiaterek, świeci księżyc – na morzu ogromna księżycowa poświata i kilka światełek rozrzuconych po horyzoncie – to światła statków.

Gdyby nie księżyc byłoby zupełnie ciemno. A tak jest po prostu cudownie!

Oprócz samej drogi ani kawałka płaskiego terenu, a jest już po 22 i trzeba szukać miejscówki na nocleg. Zauważamy stromy zjazd do plaży. Byłoby wspaniale spędzić noc na plaży w takich okolicznościach przyrody. Schodzę sprawdzić – niestety po 200m okazuje się, że jest to plaża prywatna i przejście jest zablokowane. Wracam i jedziemy dalej. Odnajdujemy następny zjazd i tym razem udaje się znaleźć odpowiednie miejsce. Co prawda jeśli tylko się rozwidni będzie nas widać idealnie z drogi ale lepszego miejsca nie znajdziemy.

Rzucamy na ziemię śpiwory. Gabrysia zasypia, ja idę popatrzeć na morze. Uwieczniam widok na kilku fotografiach. Jest północ.

Nocleg 100 metrów nad morzem, 5 metrów od przepaści, szum wody, pełnia księżyca i kołyszące się na morzu światełka statków. Jeszcze jeden magiczny wieczór w Chorwacji…

Dzień 14. Wyspa  Hvar. Hvar – Stari Grad. 42,3km. 4h14m.

Dziś znów wczesna pobudka. Podziwiamy poranne barwy chorwackiego wybrzeża. Wspaniale, że możemy jechać tą trasą również o tej porze dnia. Wczoraj niezwykłe doznania pod wieczór i nocą, dziś z samego rana. Jest tak pięknie, że 2 km drogi pokonujemy w 45 minut. Co chwilę zatrzymujemy sie by spojrzeć w dół i zrobić zdjęcie.

O 7 szutrówka kończy się i wpadamy na drogę asfaltową. Po pokonaniu od rana 15 kilometrów osiągamy miasto Hvar. Jest 8 rano. Przez cały ranek kręcimy sie po mieście zwiedzając. Wychodzimy na górująca nad miastem fortecę Spanjol. Stamtąd podziwiamy panoramę miasta. Dopiero koło 14 wyjeżdżamy w kierunku Starego Gradu. Poruszamy się tzw. 'starą drogą’ łączącą  oba zabytkowe miasta. Droga okazuje się niezwykle ciężka. Przez większą część trasy musimy jechać pod górę, co przy palącym słońcu i absolutnie bezwietrznej pogodzie jest mocno wyczerpujące. Mniej więcej po przejechaniu 1/4 trasy jestem tak zmęczony, że zasypiam przy drodze. Jeśli na co dzień nie jestem w stanie zmrużyć oka kiedy na polu jest jeszcze jasno, tak w tej chwili uśnięcie zajmuje mi mniej niż minutę.

Po odpoczynku ruszamy w dalszą drogę. Podziwiamy widok na Starigradski Zaljev. Wszędzie pełno zielonych krzaków i skarłowaciałych drzew. Oczywiście standardowe kamienne usypiska ciągną się jak okiem sięgnąć. W miarę zbliżania się do Starego Gradu przy drodze pojawia się coraz więcej drzew. Ostatnie kilometry to miły zjazd przez las. W docelowym mieście jesteśmy po 18. Od razu odszukujemy najbliższy autocamp i wykupujemy nocleg. W łazienkach robimy pranie, chowamy bagaże do namiotu i jedziemy na wieczorny rekonesans po mieście. Oglądamy najciekawsze zabytki miasta, przechadzamy się nadmorską promenadą. Robimy zakupy na jutro.

O 20.40 wracamy do namiotu na kolację. Po posiłku planowałem udać się na miasto z aparatem – fotografować przystań i rozjaśnione latarniami ulice. Do kolacji wypijam jednak 2 piwa Karlovacko, kładę się na macie przed namiotem i…zasypiam. No cóż, po takim wysiłku litr piwa okazał się mocniejszy ode mnie. W normalnych okolicznościach na pewno byłbym górą;)

Nagle budzi mnie nieznajomy gość zagadując łamaną angielszczyzną. Przez kilkadziesiąt sekund nie bardzo wiem o czym rozmawiamy. Chcę tylko żeby poszedł sobie jak najszybciej. Chcę spać! Ale po chwili dociera do mnie o co mu chodzi i rozbudzam się. Chłopak w moim wieku, Francuz, również pedałuje z dziewczyną przez Chorwację. Z tą różnicą, że na tandemie:) Idę więc obejrzeć jego pojazd własnej konstrukcji. Robi wrażenie:) Rozmawiamy dobre pół godziny, aż w końcu każdy z nas wraca do swoich namiotów – jutro będziemy podróżować tym samym promem na Korculę – będzie jeszcze okazja do rozmowy.

Dzień 15. Stari Grad – Korcula – Półwysep Peljesac. 21,0km. 2h09m.

Wstajemy odrobinę za późno. Francuzi już prawie spakowani. Szybko zwijamy namiot i wyruszamy w drogę na przystań położoną 3 kilometry od kempingu. Na szczęście docieramy na czas. Przyjeżdżamy razem z parą z Francji. W kolejce do promu spotykamy poznanych wcześniej rowerzystów ze Słowenii. Gdzieś tam jeszcze widzimy bikerów z Włoch. Ładne towarzystwo:)

8.15 start rejsu. Podczas pobytu na promie wymieniamy się emailami z Francuzami i Słoweńcami, pożyczamy im mapy. Słoweńcy jeżdżą tylko głównymi drogami bo mają mapę w marnej skali. Francuz z kolei pokazuje nam plan trasy z zaznaczonymi przewyższeniami kilometr po kilometrze. Świetna sprawa! Rozmawiamy przez prawie cały rejs o naszych wrażeniach z podróży po Chorwacji. Słoweńcy przyjechali tu tylko na kilka dni i bardziej nastawiają się na zwiedzanie. Francuzi z kolei mają bardzo ambitne plany – rozpoczęli w Wenecji a mają zamiar dotrzeć aż do Grecji!

Po trzech godzinach o 11.15 wysiadamy na brzeg w Korculi. Zjadamy jeszcze śniadanie z parą z Francji w centrum miasta, potem żegnamy się. Zwiedzamy przepiękną Korculę kilka godzin – na zmianę któreś z nas odpoczywa na plaży i pilnuje rowerów.

O 15.40 wsiadamy do motorówki jednego z prywatnych przewoźników i po kwadransie wysiadamy w Orebicu na Półwyspie Peljesac. Zwyczajowo postanawiamy odpocząć sobie na plaży:) Zjadamy kolację na kamieniach przy wodzie. Potem ruszamy dalej. Podziwiamy zachód słońca nad Orebicem. Po przejechaniu 16km docieramy do miejscowości Potomje. Jest już zupełnie ciemno ale jedziemy dalej. Niestety gubimy drogę. Pomaga nam turysta z Polski, siedzący w ciemnościach na ganku wynajętego domku. Żeby wrócić na szlak musimy przenieść rowery po liczących kilkadziesiąt stopni schodach. Jest tak stromo, że muszę odpiąć przyczepkę i przenieść ją osobno. Ostatecznie trafiamy na właściwą ścieżkę i kontynuujemy jazdę. Nie za długo – łapię kolejną już na wyprawie gumę. Klnąc pod nosem odkręcam tylne koło. Tracimy pół godziny – nie mogę napompować dętki, powietrze ciągle uchodzi. W końcu ruszamy dalej. Po 2-3 kilometrach postanawiamy zatrzymać się na noc. Co prawda będziemy musieli spać praktycznie na drodze ale trasa ta na pewno nie jest przejezdna dla samochodów więc nie powinno nam nic grozić…

Gabrysia denerwuje się noclegiem na dziko w takim miejscu, w związku z tym momentalnie zasypia;) Ja jeszcze fotografuję księżycową poświatę na Adriatyku. Przy poprzedniej okazji było mi żal baterii na długie naświetlanie – tym razem wszystkie baterie naładowane na zapas i mogę poszaleć. Zdjęcie udaje się doskonale – zadowolony też kładę się spać. Kolejna piękne miejsce snu. Jeszcze ze śpiwora spoglądam na morze pod nami…

Dzień 16. Półwysep Peljesac – Ston – Wyspa Mljet. 65,3km. 6h06m.

4.45 – pobudka! Nikt nas nie znalazł, nikt nas nie okradł, nikt nas nie przejechał. Możemy spokojnie się spakować i zjeść śniadanie przy drodze. Słońce wstało jakiś czas temu ale jeszcze nie wyłoniło się zza pagórków i jest nieco mgliście. Powoli ruszamy na szlak. Wpierw jedziemy drogą szutrową – tą przy której nocowaliśmy, później na drodze pojawia się asfalt.

Jedziemy wolno, rozkoszując się widokami, robimy mnóstwo zdjęć. Dopiero koło 9 dojeżdżamy do Trstenika. Zamiast pedałować zanim zrobi się gorąco – pływamy w morzu. Kiedy słońce zbliża się do zenitu – my ruszamy. Południe. Szukamy kolejnej części szutrowej trasy położonej bliżej wybrzeża. Niestety tracimy kilkanaście minut na wspinaczkę pod górę a droga się urywa. Wiemy, że musi być gdzieś w pobliżu ale nie udaje nam się jej odnaleźć. Zniechęceni włączamy się na drogę główną. Podjeżdżamy pod 200 metrowe wzniesienie i dopiero jadąc asfaltówką widzimy w dole ścieżkę, którą chcieliśmy jechać. Nieco frustrujące…

Zjeżdżamy na 'drugą stronę’ półwyspu i stąd jedziemy w stronę Stonu. Jako że zjechaliśmy do morza, znów musimy jechać pod górę. Potem przez niemal 30km jedziemy grzbietem półwyspu raz w górę raz w dół. O 17.30 osiągamy Ston. Pół godziny później podziwiamy okolicę z muru miejskiego – najdłuższego w Europie. Mur zachwalany był w przewodniku, nie mogliśmy go więc nie zobaczyć przejeżdżając w pobliżu. Teraz jednak musimy wrócić 3km tą samą trasą aby dotrzeć do przystani promowej. Oczywiście pod górkę;)

O 19 docieramy do Prapratno skąd odpływa prom na wyspę Mljet. Kasa biletowa jest jednak zamknięta! Pytam w niedalekim barze ale nikt nie chce mi pomóc. Wydaje się, że będziemy musieli nocować na pobliskim kempingu, choć nie taki był plan. Wracam więc do Gabrysi ze złymi wieściami ale widzę, że rozmawia z pracownikiem Jadroliniji. Co ciekawe rozmawia po polsku! Chwilę się przysłuchuję po czym nie wytrzymuję i pytam o co właściwie chodzi, bo nie wiem czy jest turystą czy marynarzem. Odpowiada – 'żona Polka!’:) Rozmawiamy z nim kilkadziesiąt minut w oczekiwaniu na prom. Okazuje się, że właśnie buduje dom pod Bielskiem i po sezonie przeprowadza się do Polski:) Pokazuje nam też na komórce zimowe zdjęcia portu. Wszędzie pełno śniegu! A nam wydawało się, że zima tutaj nie przychodzi…

O 20.30 odpływamy w kierunku Mljetu. Po 3 kwadransach wysiadamy na ostatniej podczas naszej wyprawy wyspie. Jest już zupełnie ciemno. Dobrze, że polsko-chorwacki marynarz uprzedził nas, że prom dopływa w zupełnie innym miejscu niż mamy zaznaczone na mapie – około 5 km od miasteczka Sobra. O tej porze moglibyśmy być nieco zdezorientowani;) O godzinie 22 fotografujemy przystań w Sobrze i jedziemy dalej. Ja cały czas mam nadzieję na znalezienie noclegu na dziko. Spanie na kempingu to dla mnie pójście na łatwiznę;) Jednak po 7 km nocnej jazdy, kiedy nie wypatrzyłem ani jednego dogodnego miejsca do zjazdu z drogi (po jednej stronie zalesione zbocze, po drugiej zalesione urwisko) miga nam przed nami ogromny neon 'AUTOCAMP’. Gabryśka chyba by mnie zabiła gdybym się nie zatrzymał. (Moje przypuszczenia potwierdziła nazajutrz…). Zatem wykupujemy bilety na 2 noce – jutro zwiedzamy wyspę i ponownie będziemy nocować w tym samym miejscu.

Dzień 17. Wyspa Mljet.  50,3km. 4h26m.

Wstajemy koło 7. Dziś w planie leniwy dzień. Mamy zamiar przejechać pętlę 2 razy 25km z kempingu do Parku Narodowego Mljet i z powrotem.

Hmm. W zasadzie nie ma czego opisywać – jak zaplanowaliśmy, tak też zrobiliśmy. Za wstęp do Parku zapłaciliśmy 90kun (55zł) i nie było w nim nic, co uzasadniałoby tak wysoką cenę. Las i 2 jeziora. Po drodze widzieliśmy tysiące piękniejszych widoków i nie musieliśmy za nie płacić… To samo stwierdzili spotkani ponownie Francuzi dwa dni później – byli oburzeni.

Z reporterskiego obowiązku napiszę: wyspa pokryta jest lasem na niespotykaną w Chorwacji skalę. Woda w Malo Jezero i Veliko Jezero była najcieplejszą w jakiej się kąpaliśmy podczas całej wyprawy. W cenę biletu do Parku był wliczony rejs mini statkiem na mini wysepkę na Veliko Jezero – tam zwiedziliśmy dawny klasztor franciszkanów obecnie przemieniony na restaurację. Wieczorem zerwał się bardzo silny wiatr, po raz pierwszy od początku naszego chorwackiego zwiedzania. Porywy wiatru nie miały stałego kierunku – targało nami na wszystkie strony:) Musieliśmy się trzymać środka drogi, żeby nie zdmuchnęło nas w przepaść.

Więcej atrakcji nie pamiętam. Podsumowując byliśmy mocno zawiedzeni pobytem na wyspie Mljet. Może dlatego, że nastawialiśmy się na jakieś nadzwyczajne widoki – opisywana jest jako najpiękniejsza wyspa Adriatyku.

Dzień 18. Dubrovnik – Cavtat – Gruda – Kupari. 75,6km. 5h14m.

Zaspaliśmy!!! Jest tuż przed piątą. Pakujemy się w ekspresowym tempie. Wyruszamy o 5.20. Prom z Sobry do Dubrovnika odpływa o 6.30 i jest jedynym na dobę jaki kursuje na tej trasie. Nie możemy nie zdążyć…

Jedziemy tak szybko jak to tylko możliwe. Chyba najszybciej od początku wyprawy. Nie zważam na podjazdy i jadę na maksa. Gabryśka o dziwo zupełnie nie odstaje… albo ona taka dobra albo ja taki słaby;) Bałem się, że nie zdążymy tymczasem 11km do portu pokonujemy w 40 minut mimo jednego bardzo długiego podjazdu. Dobrze jest poznać swoje możliwości:)

Wsiadamy na prom i o 9.00 jesteśmy w Dubrovniku. Robimy zakupy w najbliższym Konzumie, zjadamy śniadanie w parku i kierujemy się na wschód. Zwiedzanie starego miasta zaplanowaliśmy na jutro. Dziś chcę dojechać do miejscowości Gruda:) Niestety kilka kilometrów za Dubrovnikiem zaczyna kropić. Postanawiamy zatrzymać się na kempingu w miejscowości Kupari. Będzie to dobra baza na jutrzejszy wypad do Dubrovnika. Wykupujemy bilety na 2 noclegi i rozbijamy namiot. Jak tylko się rozłożyliśmy deszczowe chmury zniknęły. Gotujemy zupę na kuchence i po 15 wyruszamy do Grudy.

Gabrysia bez sakw, ja z częściowo wypełnioną przyczepką. Jedziemy bardzo szybko i po 45 minutach osiągamy Cavtat. Zwiedzamy pobieżnie miasto, przejeżdżamy wzdłuż plaży i jedziemy dalej opuszczając miasto przed 17. Godzinę później docieramy do miejscowości Gruda:) Gabrysia robi mi pamiątkowe zdjęcia przy znaku z nazwą miejscowości. Niestety samo miasteczko nie przedstawia się zbyt ciekawie. Zjadamy więc podwieczorek i o 18.30 ruszamy w drogę powrotną – zbiera się na deszcz a przed nami jeszcze 30km trasy. Przez kilka kilometrów jedziemy w lekkim deszczyku. Idealna pogoda dla rowerzysty. Jest bardzo ciepło. Ciało rozgrzane od wysiłku a z nieba lecą zimne kropelki wody:)

O 20 na około 7km przed kempingiem podziwiamy pioruny nad Dubrovnikiem. Przekonany, że burza przejdzie bokiem rozstawiam statyw. Jest jednak zbyt jasno i nie udaje mi się zarejestrować błyskawic. Gabrysia pogania mnie, że powinniśmy uciekać przed zbliżającą się nawałnicą. No dobrze jedziemy dalej. Oczywiście kwadrans później wpadamy w sam środek burzy. Zastanawiam się co Gabryśka mi zrobi jeśli przeżyjemy… Krzyczy, że nie będzie dalej jechać. Ja z kolei krzyczę, że nie mamy wyboru – i tak nie mamy się gdzie schować… Chcąc nie chcąc jedzie za mną. Na szczęście przy drodze pojawia się przystanek autobusowy, w którym z radością się chowamy. Jesteśmy zupełnie przemoczeni ale jest dosyć ciepło. Przez wejście przystanku obserwujemy błyskawice co chwilę rozświetlające niebo.

Pół godziny później deszcz ustaje – możemy jechać dalej. Jest już ciemno więc zapalamy czołówki i lampki na rowerach. O 21 jesteśmy na kempingu. Wypijamy po piwku, przebieramy się w suche ciuchy i zasypiamy.

Dzień 19. Dubrovnik – zwiedzanie miasta. 0km. 0h0m 🙂

Śpimy do 8.00:) Pierwszy raz w ciągu wyprawy wyspaliśmy się choć trochę. Dzisiejszy dzień przeznaczamy na zwiedzanie Dubrovnika. Rowery zostawiamy na kempingu, wsiadamy w autobus i ruszamy do miasta.

Zabytkowa część Dubrovnika jest fantastyczna. Zwiedzamy i zwiedzamy. Osobiście nie lubię tłumów a w takim miejscu nie sposób ich uniknąć. 'Na szczęście’ około 14 zaczyna padać deszcz i przegania z centrum część zwiedzających;) Zwiedzamy prawie do godziny 20. Po całym dniu łażenia po mieście jestem bardziej zmęczony niż po jakimkolwiek dniu spędzonym na rowerze;)

Wieczorem wracamy na kemping. Wyprawa powoli zbliża się ku końcowi…

Dzień 20. Kupari – Dubrovnik. 11,8km. 1h01m. Prom Dubrovnik – Rijeka.

Wstajemy po 6. Smutno – ostatni nocleg pod namiotem… Wyruszamy z kempingu w drogę do Dubrovnika. Po drodze podziwiamy raz jeszcze panoramę miasta. Jazda nieprzyjemna – intensywny ruch, ale nie jest aż tak źle jak myśleliśmy. Około 9 jesteśmy już na przystani. Ostatnie zakupy w Konzumie. Kupujemy trochę jedzenia – nie tyle ile bym chciał… wyliczyłem ile możemy wydać żeby zostało nam na paliwo i zwiedzanie Plitwickich Jezior:)

O 10.00 wyruszamy w nasz ostatni rejs po Chorwacji. Z promu robię mnóstwo zdjęć – jak na złość, na niebie pojawiły się wspaniałe chmury – radość każdego amatora fotografii. Jak na złość, ponieważ przez ostatnie 3 tygodnie kiedy podróżowaliśmy przez wyspy o takich chmurkach na zdjęciach mogłem tylko pomarzyć.

Na promie zajmujemy najlepsze strategicznie miejsce na pokładzie ogólnym – tuż przy ścianie, gdzie można zasnąć na kanapach. Inni pasażerowie muszą spać albo na siedząco w fotelach albo na podłodze:) Oczywiście ustępuję tam miejsca Gabi a sam dmucham matę. Jak widać nie jestem zbyt pomysłowy gdyż przeważająca większość pasażerów jest zaopatrzona w karimaty, koce a jeden z podróżnych nawet w dmuchany materac do wody:)

Z młodymi Chorwatami oglądamy mecze ich drużyn walczących w eliminacjach do Ligi Europejskiej. Podobnie jak nasze drużyny wszystkie odpadły z rozgrywek…

Zasypiamy przed północą.

Dzień 21. Plitvicka Jezera

O 7.00 dopływamy do Rijeki. Dojeżdżamy do centrum i odszukujemy dworzec autobusowy.  Niestety okazuje się, że z rowerami ciężko będzie załapać się na dojazd na lotnisko gdzie zostawiliśmy samochód. Musimy dotrzeć tam 'normalnie’ czyli na rowerach;) Gabrysia nie chce jechać magistralą adriatycką, ale nie mamy wyboru. Po kilku kilometrach postanawiamy, że nie ma sensu jechać we dwoje z bagażami. Gabrysia zostaje więc na przedmieściach Rijeki na jednym z placów zabaw. Ja zostawiam przyczepkę i ruszam sam w dalszą drogę.

Jazda rowerem główną trasą to nieprawdopodobna męka. Droga wąska, z jednej strony skały z drugiej przepaść, kierowcy pędzą jak szaleni. Pierwszy raz w życiu autentycznie boję się, że wydarzy się jakiś wypadek. Szczególnie gdy wyprzedza mnie tir albo autokar…

Na szczęście udaje mi się dotrzeć cało na wyspę Krk. Miła niespodzianka na bramkach – za wjazd na wyspę rowerem nie muszę uiszczać opłaty:)

Na liczniku prawie 30km od Rijeki a ja czuję coraz większy stres – auto stoi na parkingu czy nie? Jest! Stoi – piękny czerwony punciak na gaz:) Wysyłam radosnego smsa do Gabi, pakuję rower do samochodu i ruszam do Rijeki. Po 3 tygodniach w siodełku, dziwnie się czuję oglądając świat przez szybę…

Z Rijeki jedziemy już samochodem zwiedzić Park Narodowy Jezior Plitwickich. Tuż przed naszym wejściem do Parku przeszła burza. Jest też dosyć późno – wchodzimy dopiero o 17.30. Zdążymy więc przejść tylko najkrótszą trasę ale i tak jest co podziwiać…

Dwie godziny później wyruszamy w drogę powrotną do Polski.

Wyprawa Wyspy Chorwacji 2009 zakończona!!! 🙂

Podsumowanie.

Wyprawa Wyspy Chorwacji 2009 zakończyła się niemal pełnym sukcesem – jeśli chodzi o zaplanowaną trasę oraz miejsca i miasta, które mieliśmy zwiedzić. Jedyną wpadką było ominięcie miasta Bol na wyspie Brac – a to ze względu na fakt, iż zgubiliśmy drogę… Szutrowa ścieżka prowadząca około 8km w dół zakończyła się, nie jak zakładaliśmy na plaży, a 100 metrowym urwiskiem…

Zgodnie z planem natomiast przejechaliśmy przez: wyspę Krk (miasta: Omisalj, Vrbnik, Krk), Cres (Cres, Osor, Valun), Mali Losinj (Mali Losinj), Rab (Rab), Pag (Novalja, Pag), miasta na wybrzeżu – Nin, Zadar, wyspy Ugljan i Pasman, miejscowość Biograd na Moru, Skradin (wodospady na rzece Krka), Szybenik, Trogir, Split, wyspę Brac, miasto Makarska, wyspę Hvar (Jelsa, Hvar, Stari Grad), miejscowość Korcula na wyspie o tej samej nazwie, miejscowości Orebic i Ston na półwyspie Peljesac, wyspę Mljet (Park Narodowy Mljet) oraz miasta Dubrovnik, Cavtat.oraz miejscowość Gruda (patrz moje nazwisko;). W drodze powrotnej samochodem zahaczyliśmy jeszcze o słynne Plitvicka Jezera.

Pogoda dopisywała przez prawie cały czas – oprócz intensywnej burzy w pierwszy i nawałnicy (którą przeczekaliśmy na przystanku autobusowym) w przedostatni dzień wyprawy słońce świeciło całymi dniami, a chmury na niebie były zjawiskiem raczej rzadkim.

Nie upał jednak dał nam się najbardziej we znaki. Największym utrapieniem była dla nas chorwacka roślinność. Wysuszona na wiór i pokryta ostrymi kolcami. Kolce, szczególnie te malutkie, wbijały nam się do opon wielokrotnie. Zużyliśmy 3 zapasowe dętki oraz 17 łatek rowerowych. Niestety, niektórych kolców nie udało nam się zlokalizować w oponach i nawet po założeniu nowej dętki powietrze uchodziło niemal natychmiast do połowy normalnego stanu. Kilka ostatnich dni wyprawy pokonaliśmy na ledwo napompowanych dętkach…

Wstawaliśmy przeważnie przed piątą rano aby zdążyć przejechać choć kilka kilometrów zanim zrobi się gorąco. 'Niestety’ chorwackie miasteczka na wybrzeżu są po prostu przepiękne. Za każdym razem zwiedzanie przedłużało się na tyle, że później musieliśmy pedałować nawet po zmierzchu aby nadrobić kilometrów. Najpóźniej jechaliśmy do godziny 23:45.

Najpiękniej było na wyspie Hvar. Tamtejsza droga położona kilkadziesiąt metrów nad poziomem morza zapewniła nam niesamowitych doznań. Po pierwsze jechaliśmy nią po zmierzchu przy pełni księżyca, po drugie nocowaliśmy tuż przy tej drodze, mając świadomość niezwykłości tego miejsca oraz słysząc szum fal gdzieś daleko pod nami i po trzecie dlatego, że poruszaliśmy się nią następnego dnia z rana podziwiając zmieniające się barwy nieba od fioletu przez pomarańcz do błękitu…

Najbardziej zawiodła nas z kolei wyspa Mljet. Zachwalana w przewodniku jako najbardziej zielona wyspa Chorwacji. Owszem była tam mnóstwo lasów… ale co z tego? Wstęp do Parku Narodowego Mljet kosztował 55zł a podziwiać w nim można było… jezioro i las. No cóż po drodze mijaliśmy tysiące piękniejszych widoków i wcale nie musieliśmy za nie płacić… Jedynym pocieszeniem była kąpiel w Veliko Jezero w ww. Parku Narodowym – była tam najcieplejsza woda w jakiej pływaliśmy.

W sumie pokonaliśmy 1001km, na rowerze łącznie spędziliśmy niemal 90 godzin. Podróżowaliśmy drogami głównymi, bocznymi, szutrowymi, a nawet kamienistymi szlakami dla pieszych. Nocowaliśmy w najróżniejszych miejscach – na dziko: w przydrożnych krzakach, za kamiennym murkiem na prywatnym polu, w lesie nad przystanią, niemal na drodze nad przepaścią. Kilka razy korzystaliśmy z gościnności przypadkowych ludzi. Więcej niż zakładałem (bo aż 8 razy) spaliśmy na kempingach – głównie w pobliżu dużych miast jak Trogir, Szybenik czy Dubrovnik – tam trudniej było o nocleg na dziko.

Podsumowując wyprawa była niezwykle udana. Przejechaliśmy przez 11 chorwackich wysp, ale również przez 2 dni podróżowaliśmy nieco w głębi kraju poznając Chorwację inną od tej zachwalanej w przewodnikach (przejazd koło pola minowego, rozwalonych domów, ostrzelanych pociskami kościołów czy nawet zniszczonych całych wiosek – pozostałości po wojnie domowej). Kilka niezapomnianych noclegów, mnóstwo odwiedzonych miejscowości, ogromna ilość zwiedzonych zabytków, kąpiele w najróżniejszych częściach wybrzeża, rakija z emerytowanym oficerem i rozmowa do późnej nocy rzucająca nieco światła na wojnę w byłej Jugosławii oraz obecną sytuację polityczną kraju – to wszystko w ciągu 3 tygodni było możliwe tylko na rowerach:)

Janusz Gruda & Gabriela Handzel

Więcej zdjęć i opisy innych wypraw na naszej stronie internetowej:  www.gruda.com.pl

Może Ci się też spodobać

Przed opublikowaniem komentarza prosimy o zapoznanie się z informacją o przetwarzaniu danych osobowych dostępną tutaj.

1 komentarz

  • Reply Jurek 5 czerwca, 2020 at 10:57

    Wyspa Ugljan to miejsce, jakich pozostało już bardzi niewiele. Prawie dziewicza przyroda, gaje oliwne, łąki i lasy. Do tego prom za parę złotych z Zadaru. Mnie Ugljan zachwycił: https://www.chorwacjapolecam.pl/wyspa-ugljan/

  • Skomentuj Jurek Anuluj komentarz

    Przed przesłaniem formularza prosimy o zapoznanie się z informacją o przetwarzaniu danych osobowych dostępną tutaj