Kolejna dawka wieści od Damiana. Jego wyprawa osiągnęła półmetek i powoli rozpoczyna się droga powrotna. W kolejnej części jego przygód odwiedzamy: Glasgow, Carlisle, Scafell, Liverpool i Londyn. Nasz bohater zmaga się z niesprzyjającą pogodą i problemami technicznymi. Nie przeszkadza mu to jednak w zdobywaniu kolejnych brytyjskich szczytów.
Dzień 30 – 23.04.2012 – Z przeciwnika w sojusznika
161.19 km, 20.5 śr, 50.2 max, 1124 m w górę, 7:51:29
Pod foliowym namiotem i moim mniejszym spało się dobrze, rano wszystko było suche. Poranek nawet ciepły i słoneczny, chmurek niewiele. Do Fort William z wiatrem dojechałem w 1.5 h. Na zamku Old Invelochy zrobiłem sporo fotek i pojechałem uzupełnić zapasy przed górskim etapem, gdzie na duże sklepy nie ma co liczyć. Byłem tak przejęty podjazdem na ponad 400 metrową przełęcz, że całkiem zapomniałem o odcinku West Highland Way który również miałem zaliczyć. No cóż,
trudno. W każdym razie przed samym podjazdem w Glencoe zebrało się trochę ciemnych deszczowych chmur. Znów czekał mnie półgodzinny przymusowy odpoczynek na tym samym
przystanku co za pierwszym razem. Chwilę wcześniej dostałem puszkę Fanty 🙂
Od wczoraj na mojej trasie z Loch Ness do Glencoe widziałem wielu zawodników jakiegoś wieloetapowego biegu UltraRace coś tam… Wszyscy ubrani na lekko w odblaskowych koszulkach, niektórzy biegli, inni szli nie mając siły. Co jakiś czas mijał mnie samochód z sędziami pełniący
również funkcję bufetu. Po którymś z kolei pozdrowieniu przy następnym postoju ktoś z ekipy w locie, kiedy przejeżdżałem obok dał mi puszkę Fanty. Miły gest.
Na kolejnym punkcie ta sama ekipa zrobiła mi jeszcze zdjęcie i więcej ich nie widziałem. Chmury wisiały i straszyły, ale nie padało. Zacząłem wspinaczkę na 400 metrów. O ile w przeciwną stronę namęczyłem się strasznie, to w tą stronę jechało mi się nadzwyczaj dobrze. Prędkość 17-18 km/h pod górkę z wiatrem w plecy, to można jechać 🙂
Z podjazdem uporałem się w niecałą godzinę, robiąc jeszcze zdjęcia tego czego nie zauważyłem jadąc
przeciwnym kierunku. Miejsce rewelacyjne. Wcale nie żałuję, że tą samą trasę przejeżdżałem dwa razy. Ma się wrażenie jakby się było gdzieś na wysokości 2000 m, a nie na 1000 stóp.
Kilka kilometrów za Glencoe w stronę Glasgow droga nr. A82. Jak dla mnie to miejsce zalicza się do jednych z najpiękniejszych jakie widziałem. Zaśnieżone górskie szczyty, wodospady, potoki, rozległe panoramy oraz liczne jeziorka sprawiają, że jest czym nasycić oczy. Co jakiś czas niestety przejeżdża tędy jakiś motor lub samochód psując spokojny klimat tego miejsca. W końcu prowadzi tędy główna droga z Glasgow do Inverness. Najwyższym miejscem drogi jest przełęcz o nazwie Rannoch Moor Summit i wysokości 1142 stóp. Kilka kilometrów dalej niestety wyjeżdża się z pięknych Highlandów
o czym informuje wielka tablica. Po drodze wjeżdża się jeszcze na dwie 300 metrowe przełęcze i zjeżdża w dół aż do kolejnego długiego jeziorka Loch Lomond.
Pod koniec dnia złapałem kolejnego kapcia. Jak na razie jedna zmiana na każde 1000 km. Chyba nienajgorzej. Szybka wymiana dętki i zacząłem szukać miejsca na nocleg. Znalazłem szybko. W wiosce Luss na sporej łące z owcami, gdzie sądząc po infrastrukturze odbywają się również jakieś tutejsze imprezy. Jutro przejazd przez Glasgow. A potem na południe w kierunku Scafell Pike, do którego powinienem dojechać za dwa dni.
Dzień 31 – 24.04.2012 – Koszmar…
125.57 km, 18.7 śr, 48.1 max, 1040 m w górę, 6:41:21
…tak jednym słowem można opisać dzisiejszy dzień. Noc minęła spokojnie, ale ranek i reszta dnia już nie była miła. Zaczęło się od zmoczenia butów na grząskiej, mokrej trawie zaraz po wyjściu z namiotu – mokrego zresztą. Potem złamałem oprawki od okularów zwijając je razem z namiotem. Po pierwszym kilometrze złapałem kolejnego kapcia najeżdżając na pinezkę. Kiedy już załatałem dętkę i zacząłem pompować okazało się że powietrze dalej ucieka. Pinezka przebiła dętkę z dwóch stron. Najgorzej, że opona jest lekko rozcięta po pinezce na kilka milimetrów. Wszystko od nowa. Ściąganie, łatanie, składanie…
Kiedy już dojechałem do Glasgow zaczęło lać, przesiedziałem pół godziny w budce telefonicznej,
wszystko inne było zajęte, a przystanków już mam dość. Sądziłem, że oprawki od okularów da się jakoś zlutować, pewnie tak ale nie na dziś, jak mi to ładnie wytłumaczyła piękna hinduska ze sklepu optycznego. Pozostało dobranie oprawek do szkieł. Koszt 38£ za najtańsze 🙁 W Tesco nie było
takiej dętki jakiej potrzebowałem, więc wziąłem taką, jaka była. Trochę za mała i z wentylem Presta. Powinna być ok.
Kiedy nabrałem ochoty na zwiedzanie Glasgow znów urwanie chmury i tak już mokre buty stały się całkiem mokre. Cały dzień mokro w nogi. Nie lubię… Ochota do zwiedzania przeszła. Kilka fotek i ruszyłem dalej. Kawałek za Glasgow w miasteczku Hamilton kolejny kapeć, rozebrałem wszystko. Przejrzałem dokładnie i znalazłem. Maleńki drucik wbity w oponę. Założyłem dętkę z Tesco. Działa. Tylko, że znów nie mam nic na zapas, a dętka 4£. Teraz pozostaje już tylko łatanie, więcej nie kupuję.
Znów się rozpadało. Tym razem zdążyłem się schować i przeczekałem w parku Hamilton. Godzina 13:30, a ja mam przejechane 63 kilometry. Miało być 150, ale na pewno nie będzie. Setkę zrobiłem po 17:00 przy okazji przebijając 4000km podczas wyprawy. Pierwsza dobra wiadomość dnia. Nawet
wiatr dziś nie wiał i nie pomagał, a droga (B7078) strasznie chropowata, wyboista i miejscami dziurawa. Prawie jak w PL.
Pod koniec dnia zastanawiałem się czy ta ogromna chmura, która wisi nade mną w końcu mnie zmoczy. Długo nie musiałem czekać. Zmoczyła. Psim swędem dotarłem do parku serwisowego
łączącego moją drogę z autostradą. Schowałem się pod dachem, ale że było mi zimno wszedłem do baru i kupiłem gorącą kawę za 2.09£. Wypiłem zagryzając ciastkami. Szok, złapałem darmowe Wi-Fi.
Posiedziałem ponad godzinę, nadrabiając zaległości w poczcie ni przy okazji naładowałem akumulatorki od aparatu. W toalecie zrobiłem sobie prawie prysznic, gorąca woda mnie rozgrzała. Kiedy w końcu przestało padać a było już po 20:00 i zacząłem rozglądać się za miejscem do spania.
Spytałem grzecznie napotkanego gospodarza czy mogę nocować dziś na jego ziemi, warknął tylko stanowczym NO. W sumie bez różnicy. Znalazłem spokojne miejsce kawałek dalej na kolejnym
polu z owcami i królikami. Wymęczone 125 km. Jutro wstaje o 6:00 i odrabiam straty. Muszę dojechać jak najbliżej Scafell Pike. Do Carlisle 90km, pod Scafell 175km. Pora spać, jutro będzie lepiej… mam nadzieję 😉
Dzień 32 – 25.04.2012 – Kłopotów ciąg dalszy
168.02 km, 18.7 śr, 54.4 max, 1300 m w górę, 8:57:59
W nocy dość mocno wiało, więc rano obudziłem się w suchym namiocie. Było za to zimno i ciężko było się rozruszać. Do 10:30 zrobiłem ponad 60km. Średnia powyżej 20 km/h, wiatr kręcił, raz z tyłu, raz z boku, a raz od przodu. Cieszyłem się, że wszystko nareszcie idzie jak trzeba. Do czasu…
Na prostej drodze usłyszałem tylko świst uciekającego powietrza z tylnego koła. Koniec jazdy. Dziura musiała być spora bo powietrze uciekło w kilka sekund. Myślałem, że łatka puściła albo znów w coś wjechałem. Okazało się jednak że to grubsza sprawa. Rozerwana opona tuż przy obręczy na długości około 2 cm. W nowej, wczoraj założonej dętce dziura prawie na 1cm, więc chyba nie ma sensu łatać. Do najbliższego sklepu rowerowego w Carlisle ponad 30 km. Przez chwilę nie wiedziałem co robić. Iść na piechotę? Łapać stopa? Przełożyć oponę z przodu na tył i odwrotnie? Gdybym posłuchał specjalistów z Extraweel’a i wziął przyczepkę z kołem 28″ nie było by problemu. Ściągnął bym oponę z przyczepki, założył na tył i po sprawie. Nawet z flakiem w przyczepce doczłapał bym się do Carlisle. Miałem jeszcze jedną możliwość, załatać dziurę w oponie i tak spróbować dojechać do miasta. Wziąłem największą łatkę, kawałek elastycznej gumy z podstawki spod licznika wszystko skleiłem od wewnętrznej strony opony i napompowałem niezbyt dużą ilością powietrza. Tyle abym mógł spokojnie jechać ale żeby całość nie wyszła na zewnątrz. Efekt udokumentowany fotką. Czas sprawdzić efekt. Zacząłem bardzo spokojnie i delikatnie uważając i omijając wszystkie dziury i
nierówności. Pod górę na lekkim przełożeniu, z góry nie szybciej niż 25km/h. Po kilku kilometrach sprawdziłem czy dętka wypycha łatę ale nie, wszystko wyglądało tak samo jak podczas naprawy. Nabrałem coraz większego przekonania, że uda się dojechać do Carlisle. No i … udało się 🙂 Z
prowizoryczną łatą w oponie przejechałem ponad 30 km.
W Carlisle pewien anglik był tak uprzejmy, że kiedy spytałem go o drogę do najbliższego sklepu rowerowego pilotował mnie swoim samochodem aż pod sam sklep. W sklepie udało się
wszystko szybko i sprawie wymienić. Niestety koszt ponad 30 £ za oponę, nową dętkę oraz klocki hamulcowe, które również zakupiłem dla świętego spokoju. Przynajmniej mogę się teraz
cieszyć z nowej odpornej na przebicia opony Panaracer Crosstown. Na całej zabawie z oponą straciłem około dwóch godzin, więc trzeba znów podgonić trochę kilometrów. Szybkie
zakupy w markecie, kilka fotek na mieście i koło zamku Carlisle Castle, GPS włączony, mp3 na uszy i jazda. Do celu 86 km.
Wiatr wiał idealnie w plecy ze wschodu, więc prędkości były niezłe, nawet pod górki. Tyle, że po godzinie znów byłem zmuszony przerwać jazdę. Z wiszących cały dzień na niebie chmur zaczęło solidnie padać. Szybko podjechałem pod pierwszy przystanek i miałem chwilę na dłuższy odpoczynek. Ponad godzinny. Zdążyłem zjeść spokojnie, ubrać się w cieplejsze ciuchy i zestaw p/deszczowy, a także zaplanować trasę na kolejny dzień. Po godzinnej ulewie już tylko lekko kropiło, więc ruszyłem dalej.
Przed ulewą do godziny 17:00 miałem na liczniku ponad 120 km, a do celu jeszcze 61 km. Popadało jeszcze z pół godziny, aż zupełnie przestało, wiało za to mocno. Jedno mocne, boczne uderzenie wiatru nieźle mną zachwiało. Dość strome i liczne pagóry trochę mnie zmęczyły. Na zegarku po 20:00 więc pora rozglądać się za miejscem na spanie. Do celu, czyli pod Scafell Pike zostało 25 km. Trudno,
zrobi się rano. I tak dzień zakończył się sukcesem. Trzy godziny straty a do celu niedaleko. I udało mi się nie zmoknąć. Nocleg na polanie tym razem bez żadnych zwierząt. Na kolację kanapki z pasztetem sojowym z koperkiem i pomidorem od Sante oraz batoniki Crunchy 🙂
Jutro atak na najwyższy szczyt Anglii.
Dzień 33 – 26.04.2012 – Scafell Pike i huraganowy wiatr
100.28 km, 15.7 śr, 58.3 max, 1500 m w górę, 6:19:10
Noc spokojna chociaż wiało strasznie. Poranek pochmurny, ale kiedy tylko się zwinąłem zaczęło padać. Gosforth i okolice piękne, szczególnie przy jeziorze pod masywem Scafell. Od Gosforth kilka ciężkich, ale krótkich podjazdów. Standardowo zostawiłem rower u gospodarza i ruszyłem w górę oznaczonym szlakiem.
Kamienista ścieżka nie sprawia kłopotu, trzeba uważać tylko przechodząc przez strumień po mokrych kamieniach żeby się nie skąpać. Wyżej zaczęło mocniej padać i otoczyła mnie mgła. Zgubiłem główną drogę i zupełnie nieświadomie kierując się mniejszą ścieżką podszedłem rumowiskiem skalnym do małej przełączki pod innym szczytem. Rumowisko nawet trudniejsze od diabelskiej drabiny pod Carrauntoohill. Znalazłem nawet schron ze sprzętem do akcji ratowniczych w górach, Rescue Post. Kierując się na lewo doszedłem do głównego szlaku. Tu podobnie jak na Benie w Szkocji kierunek
wyznaczają kamienne kopce z tym, że tutaj są mniejsze, ale jest ich zdecydowanie więcej. Od około 800 m deszcz zmienił się w śnieg, zrobiło się zdecydowanie zimniej, a wiatr wiał tak mocno jak by chciał mnie przewrócić. Na najwyższym szczycie Anglii zameldowałem się po około 1h 30m. Znajduje się tam kamienny słupek z tabliczką oraz spory kopiec z ułożonych kamieni niestety rozlatujący się. Na wierzchołku byłem tylko kilka minut, huraganowy wiatr i przeraźliwe zimno nie zachęcały do dłuższego nacieszenia się miejscem. Po raz kolejny góra była tylko moja i po raz kolejny w ciuchach
rowerowych. Po za tym i tak nie było nic widać. Zrobiłem tylko kilka zdjęć i ruszyłem w dół już prawidłową drogą.
Poniżej szczytu lało na całego. Na dole byłem zupełnie przemoczony. Nie było chyba nawet sensu się przebierać chodź i tak nie za bardzo miałem w co. Zmieniłem tylko rękawiczki i zacząłem zjazd w dół gdzie były małe prześwity słońca. Nawet butów nie zmieniałem, rowerowe były tylko wilgotne, ale nie mokre. Kilka kilometrów od góry deszcz ustał, a kolejny kawałek dalej wyszło słońce. Wykręciłem większość rzeczy, które miałem na sobie. Zrobiła się niezła kałuża. Porozwieszałem na płocie i zjadłem solidne śniadanie w promieniach słońca 🙂 Nareszcie zrobiło mi się ciepłej. Dziś dzień zdrowego odżywiania. Przez cały dzień nie znalazłem żadnego sklepu, a o markecie nie wspomnę, więc pozostało jedzenie tego co miałem w sakwach. Resztka chleba, 3 banany, 2 jogurty, pół czekolady i produkty Sante. Chociaż z wodą dziś nie ma problemu, pełno strumieni czystej wody z parku narodowego Lake District. Większość tego co miałem zjazdem od razu. Na kolację zostało już tylko Sante. Batoniki Crunchy, suszona żurawina i granola. Jutro rano jadę na lekko. Wody brak, jedzenia brak 🙂 Teraz zakupy tylko na bieżąco.
Dziś odkryłem świetny sposób na wysuszenie ubrania. Często przejeżdżam obok publicznych toalet w których są elektryczne suszarki do rąk. Większość mokrych ubrań wysuszyłem własne w ten sposób, nawet buty. Reszta doschła na mnie podczas jazdy. Wieczorem znów miałem wszystko suche.
Do wieczora już nie padało. Przejazd przez park Lake District mocno mnie zmęczył. Same pagóry i samoloty. W górę i dół. Większość powyżej 10-15%. Kilka powyżej 20% i jeden 30% już podchodziłem. Zbyt zmęczone nogi na tyle procentów. Widoki wspaniałe, ruch niewielki. Cisza i spokój. Można odpocząć od codziennego zgiełku i samochodów. Półgodzinna przerwa i wpatrywanie się w
tutejsze pagórki. Kiedy tylko dociągnąłem do 100 km w sumie od razu znalazłem miejsce na nocleg. Stara wiata przy lesie. Nocleg pod dachem, przynajmniej dziś w nocy mnie nie zmoczy:) Góra zdobyta, setka zrobiona pora spać. Jutro przejazd przez Lancaster i Liverpool.
Dzień 34 – 27.04.2012 – Dzień bez marudzenia 🙂
160.96 km, 18.7 śr, 45.5 max, 804 m w górę, 8:34:31
Od rana do wieczora piękna pogoda, słoneczko, w najcieplejszej porze dnia 17 °C, wiatr lekko z tyłu.
Nic tylko się cieszyć i jechać przed siebie. Po drodze zwiedziłem piękne Lancaster ze średniowiecznym zamkiem. Jakaś azjatka na rynku bardzo chciała zrobić ze mną zdjęcie więc się zgodziłem. Koło marketu nareszcie był ładny park z ławeczkami i mogłem spokojnie i wygodnie zjeść śniadanie, a na
dodatek nie mogłem narzekać na brak towarzystwa. Co chwilę ktoś mnie zaczepiał, pytał skąd jestem, dokąd jadę i z zaciekawieniem przyglądał się przyczepce. Miło 🙂
Przez Preston tylko przejechałem bez zatrzymywania bo jak najszybciej chciałem dojechać do Liverpoolu. 110 km o 14:00 🙂 Potem już odpoczywałem, chociaż zastanawiałem się czy przycisnąć jeszcze raz mocniej i zrobić tyle kilometrów, aby jutro dojechać pod Snowdon i zdobyć go popołudniu.
W Liverpoolu od razu znalazłem Wi-Fi, odebrałem pocztę, wysłałem kilka maili. Nie znalazłem za to tablicy z nazwą miasta, więc zdjęcie zrobiłem pod bramą tutejszego uniwersytetu. Ponad godzinę jeździłem ulicami miasta i widziałem wiele starych, zabytkowych kamiennych gmachów jak i nowoczesnych szklanych biurowców. Te pierwsze oczywiście o wiele bardziej interesujące jak City Hall, dworzec kolejowy, teatry, muzea, hotele i wiele innych. Uwagę zwraca wieża radiową w centrum. Pod dworcem kolejowych dostałem nowy smak napoju Powerade, rozdawali za free w centrum miasta. Podobało mi się przy dokach Alberta oraz widok na miasto z promu do Birkehead. Nocleg już w północnej Walii, według GPS pod Snowdon 83 km. Jeśli pogoda pozwoli to jutro popołudniowe wejście na najwyższy szczyt Walii, a potem już kierunek Londyn.
Dzień 35 – 28.04.2012 – Snowdon
123,18 km, 17.9 śr, 48.6 max, 1459 m w górę, 7:17:42
Dach Wielkiej Brytanii zdobyty!! Wszystkie najwyższe szczyty Zjednoczonego Królestwa i Irlandii zaliczone. Dziś po południu po 15:00 zdobyłem piąty i ostatni zaplanowany szczyt na wyprawie, czyli Snowdon, najwyższy wierzchołek Walii.
Wstałem 6:30, ruszyłem w wiatrem na zachód, potem kilkanaście kilometrów po walijskich pagórach, następnie jeszcze bardziej strome w parku narodowym Snowdonia i po 13:00 byłem na przełęczy Peny Pass, skąd zacząłem podejście na górę. Od tego momentu w sumie wszystko było odwrotnie. Ludzi cała masa, pogoda w porządku, zamiast rano wchodzę popołudniu, na szczycie widoki dookoła i jeszcze wróciłem cały suchy co się dotąd nie zdarzało. Całość zajęła mi trzy godziny. Trasa łatwa, cała wytyczonym szlakiem. Do tego jest możliwość podejścia z trzech stron od przełęczy. Ja podchodziłem prawą stroną nad jeziorkami, a schodziłem szerokim traktem przy jeziorkach. Na szczycie ścisk, nie ma jak stanąć do zdjęcia tyle ludzi na raz. Pod szczytem sporo rowerzystów na góralach i downhillach.
Widoki że szczytu piękne i urozmaicone. Udało mi się nawet dostrzec morze. Podczas zejścia trzeba było uważać na mokre i śliskie kamienie w górnych częściach szlaku. Poniżej przy jeziorkach to już spacerek. Wracając zatrzymałem się jeszcze przy hotelu Pen-y-Gwryd, gdzie Sir Hillary miał swoją
bazę wypadową w pobliskie góry podczas przygotowań do wyprawy na Everest. Niestety w środku było tyle ludzi że nie wyciągałem nawet aparatu. Zdjęcie zrobione przed wejściem. Parę kilometrów dalej pokropiło przez kilka minut. To tyle jeśli chodzi o dzisiejsze opady 🙂 Miałem jeszcze kilka
godzin do momentu aż się ściemni więc ruszyłem w kierunku Londynu do którego mam 350 km. Nocleg na ogromnej polanie za warsztatem samochodowym. Wieje!
Dzień 36 – 29.04.2012 – Zmarnowany dzień
94.45 km, 19.0 śr, 37.6 max, 428 m w górę, 4:42:06
W nocy straszliwe wiało. Cały czas trzepotało namiotem. Lepszego miejsca do spania niestety nie znalazłem. Rano okazało się, że jeden z kijków od stelaża jest pęknięty. Będę musiał zawinąć plastrem. Tuż po ósmej zaczęło padać. Mocny deszcz ze śniegiem potem deszcz. Brzydki dzień, szaro, ponuro, deszczowo, wietrznie i zimno. Przez cały dzień temperatura w okolicach 4°C. Zatrzymałem się na dłużej przy fermie bizonów przy drodze A5. Tylko po to, bo było się gdzie schować przed deszczem.
Jak się okazało przesiedziałem tam ponad 7 godzin. Ulewa nie pozwalała jechać dalej. Nawet na
bizony nie mogłem popatrzeć z bliska bo były po drugiej stronie łąki. Mogłem za to dowiedzieć się wielu ciekawych rzeczy o życiu bizonów z tablic informacyjnych. Przez chwilę nawet się zdrzemnąłem z nudów, głodu i zimna. Zjadłem resztkę chleba z dżemem, wody niestety nie miałem.
Po 17:00 wreszcie jakby przestawało padać. Wyruszyłem natychmiast w poszukiwaniu wody i jedzenia. Kilka kilometrów dalej w wiosce znalazłem otwarty jeszcze sklep i kupiłem podstawowe rzeczy. Zmarznięty i zmoknięty postanowiłem, że w Shrewsbury wsiądę do pociągu i tak dojadę do Londynu. Wyścig z czasem się udał i dojechałem jeszcze przed zmrokiem. Niestety cena za bilet kosmiczna. Ponad 50£. Zrezygnowałem z jazdy pociągiem i już po ciemku wyjechałem z miasta w poszukiwaniu miejsca do spania. Zupełnie zapomniałem o pękniętym kijku w namiocie. Dobrze że całkiem nie pękł. Dziś śpię w trochę krzywym domku. Jutro muszę coś wykombinować i naprawić namiot. Szkoda, że pogoda znów pokrzyżowała mi plany. Jestem w sumie sporo kilometrów do tyłu, a pędząc po drodze nie zatrzymywałem się w wielu interesujących miejscach po drodze jak i w ciekawym Shrewsbury.
Nocleg na pierwszym znalezionym nieogrodzonym polu. Rano się okaże jakim 😉 22:30, trochę kropi i wieje. Mam nadzieję że namiot wytrzyma do rana.
Dzień 37 – 30.04.2012 – Kwiecień plecień…
163.63 km, 17.1 śr, 52.5 max, 1586 m w górę, 9:31:44
Noc nawet spokojna, namiot wytrzymał nocną wichurę. Wstałem równo ze wschodem słońca, czyli jeszcze przed szóstą. Poranek ciepły, 8°C, jeszcze wieczorem było 4°C. Etap za Shrewbury
przed Bicester. Wyruszyłem z zamiarem odrobienia sporej ilości kilometrów, ale wiatr jak zwykle musi poprzeszkadzać. Wiało ze wschodu i południowego wschodu, czyli dokładnie tam, gdzie się kierowałem. Jak to mówią : kolarzowi zawsze wiatr w oczy…
Do południa sporo pagórków potem coraz bardziej płasko. Na 130 kilometrze mocno zmęczył mnie kilometrowy podjazd o nachyleniu 13-16% przed Banbury. Po południu pierwszy raz od bardzo dawna zrobiło się tak ciepło, że jechałem w krótkich spodenkach i koszulce. Pełną parą ruszyła też moja elektrownia. Ładowarka słoneczna i ta z dynama, jedna ładowała smartfon, druga tablet. Ładowarka z dynama czasami zakłóca działanie licznika bezprzewodowego. Muszę trochę pokręcić kabelkami, żeby wszystko działało jak trzeba.
Jeszcze wczoraj w Walii padał śnieg z deszczem i trząsłem się z zimna a dziś taka odmiana. Według GPS do Dover mam 220km, do Londynu 115km. Jeśli pogoda nie będzie przeszkadzać postaram się dojechać na jakiś nocny prom do Calais. Udało mi się trochę naprawić kijek od namiotu. Plastrów w apteczce za dużo nie miałem ale owinąłem bandażem i jest ok. Nocleg wreszcie w lesie. Cisza, spokój, żadnych samochodów i zwierząt 🙂 Panie i Panowie jutro przejazd przez Londyn!!
Dzień 38 – 1.05.2012 – Londyn
156.87 km, 20.6 śr, 48.2 max, 769 m w górę, 7:36:41
Wieczorem planowałem wstać wcześnie rano, aby koło południa dojechać do Londynu , a na wieczór dotrzeć do Dover na nocny prom do Calais. Niestety, pogoda kolejny raz pokrzyżowała moje plany. W nocy dość mocno padało, na szczęście mocno mnie nie zmoczyło. Rano padało do 9:00, więc mogłem dłużej pospać, ale straciłem 3 h, więc plan z promem odpadł.
Do Aylesbury padało, ale nie aż tak mocno żebym nie mógł jechać, gorszy był wiatr w twarz. Za Aylesbury pogoda zaczęła się poprawiać, przestało padać i wiało mniej. Do Londynu wykręciłem niezłą średnią – 20,3 km/h. Wyjazd z Londynu okazał się dużo łatwiejszy niż wjazd do Centrum miasta. Jazda główną trzypasmową drogą strasznie męczyła, było zbyt głośno. Z kolei jazda równoległą
ścieżką rowerową, zresztą dosyć nierówną, zabierała mi zbyt wiele czasu na objazdy. Wyszukałem więc inną trasę przed Hyde Park i kilka orientalnych dzielnic na przedmieściach Londynu.
Jeszcze przed wjazdem do aglomeracji udało mi się znaleźć pomnik poległych polskich lotników walczących między innymi w bitwie o Anglię. Zginęło ponad 2100 żołnierzy. Z Hyde Parku
do Westminster było już niedaleko. Dało się odczuć londyński klimat. Drogie sklepy, hotele, znane marki. Znalazłem nawet delera Maclarena z samochodem F1 na wystawie. W centrum
oczywiście najbardziej interesowały mnie okolice Westminster City i tak znane budowle jak Big Ben, Westminster Brigde, Westminster Abbey, City Hall, London Eye.
Na Parlament Square, gdzie robiłem zdjęcia z Big Benem zaczepił mnie turysta Hong Kongu imieniem Franky, który również jeździ na wyprawy rowerowe. Po kilku minutach rozmowy i wspólnym zdjęciu
pożegnaliśmy się. Z godziny na godzinę robiło się coraz bardziej słonecznie i ciepło. Wyjazd z Londynu bajecznie prosty. Znaki na drogę A2 od razu kierowały na Dover, po wyjeździe ze ścisłego centrum musiałem jednak zjechać w boczną drogę. A2 zmieniła się w M27, a tu już rowerkiem nie wolno.
Etap z Bicester przez Londyn zakończyłem na polanie przed Rochester. 77 km do Dover. Na niebie żadnej chmurki, tylko jasny księżyc i pełno krążących samolotów nad Londynem. Nocleg niestety w mokrym namiocie.
1 komentarz