Po miłych chwilach spędzonych w Waszyngtonie i nocy w 5 gwiazdkowym hotelu Damian rusza dalej. W dzisiejszej części docieramy do Madison, Danville i Winston. Dopisuje zarówno pogoda jak i szczęście, a na horyzoncie widać pierwsze wyższe górki Apallachów.
21.04.2013 – 148km
Pobyt w takich luksusowych miejscach jak hotele bardzo rozleniwiają. Rano czułem się zmęczony i wciąż niewyspany a niestety trzeba było wstać i ruszyć w dalszą drogę. Zanim to jednak nastąpiło czekało mnie jeszcze śniadanie w towarzystwie Bruce’a, właściciela apartamentu, w którym mogłem się przespać. Tylu możliwości na wybranie sobie menu na śniadanie jeszcze nie widziałem. Szwedzki stół zajmował całą salę. Do wyboru było dosłownie wszystko co można sobie zażyczyć na najważniejszy posiłek dnia. Od słodkich bułek, przez musli, owoce, jogurty, omlety, gofry po ryby, mleko, ciasta i wiele innych pyszności.
Śniadanie z Brucem trwało dwie rundy. Jedna omletowo-gofrowo-ciastkowa, a druga owocowo-rybna. Po dobrze rozpoczętym dniu dalszą jego część również była udana. Mimo, że wyruszyłem po 9:00 to do 19:00 przejechałem ponad 146 km że średnią 20,2km/h i sumą przewyższeń ponad 1200 m w górę. Zaraz za Waszyngtonem po przejechaniu mostu powitał mnie napis „Witamy w Wirginii”. To już kolejny stan do jakiego wjeżdżam. Od początku wyprawy odwiedziłem New Jersey, New Jork, Delaware, Pensylwanię, Maryland i Washington DC. Od Wilmington towarzyszą krótkie podjazdy i zdaje się, że od jutra czekają mnie większe wyzwania. Na horyzoncie widać pierwsze wyższe górki Apallachów. Praktycznie cały dzień poruszałem się po dwóch drogach, 28 i 29. Podrzędne drogi przeważnie o dwóch pasach ruchu w jedną stronę. Cieszę się, że już wyjechałem ze wschodniego wybrzeża.
W Wirginii jest zdecydowanie bardziej zielono, widać lasy i pola. Wcześniejsze stany to tylko szerokie drogi i gęsto zaludnione miasta. Co kilkadziesiąt kilometrów robię sobie przerwę w fastfoodzie. Nie po to żeby się najeść lecz aby skorzystać z WiFi i toalety 🙂 Amerykanie chyba nie znają umiaru. Można tu spotkać naprawdę otyłe osoby z kubełkami frytek, hamburgerów i największych rozmiarach słodkich napojów. Smutno czasami patrzeć jak całe grube rodziny siedzą w takim barze i wpychają w siebie te wszystkie kolorowe produkty oparte na cukrze i tłuszczu.
Nocleg w namiocie za miasteczkiem Madison niedaleko drogi 29 – James Madison Highway.
22.04.2013 – Droga 29 – 141km, 1530m w górę
Przez cały dzień GPS miał odpoczynek. Do tej pory nawigacja zainstalowana w smartfonie była przeze mnie używana wiele razy dziennie. Nie mam mapy papierowej wschodniej części stanów więc posługuje się tylko GPSem, który do tej pory podobnie jak mój nowy i jedyny HTC One działa bezbłędnie. Cały dzień trzymałem się drogi 29 na południe. Droga, jak droga, po dwa pasy w każdą stronę oddzielone pasem zieleni. Aut jakby coraz mniej, a lasów i pół więcej. Najważniejsze jednak, że mam z wiatrem. Planowałem zrobić dziś tylko „setkę”, a potem odpoczywać do wieczora. Od początku wyprawy jadę przecież bez dnia odpoczynku, na deszcz jakoś się nie zapowiada to jadę przed siebie bez przeszkód.
Rano zrobiłem zakupy w Walmarkt, spory market. Wydałem 10 USD z czego 5 na krem z filtrem 50 do ochrony przed słońcem. Niby tak nie grzeje, trochę wieje, a skóra schodzi 😉 Codziennie kilka razy zajeżdżam do jakiegoś fast-fooda. Siedzę i odpoczywam, skorzystam z WiFi (wyślę fotki, napiszę maila), czasami wezmę kawę, lody i jadę dalej. Zaczynam się wkręcać w codzienne życie wyprawowe. Forma rośnie, jedzie mi się coraz lepiej, waga spada – mam nadzieję. Dziś 100km zrobiłem do 15:00, posiedziałem chwilę i pojechałem dalej. Jechało się z wiatrem więc lżej mimo, że trasa interwałowa. Ponad 1500m przewyższenia to dobry podjazd w Alpach a tu tylko małe wzniesienia na 150-200 m n.p.m.. Nocleg za pozwoleniem na terenie kościoła baptystów (wczoraj z katolickiego mnie przegonili :))
23.04.2013 – 120km
Od rana miałem zaplanowane, że zrobię spokojną setkę nie przemęczając się w ogóle. Raz miałem z wiatrem a raz pod, na górki podjeżdżałem na małej zębatce z przodu ale cały czas trzymałem się okolic drogi 29 HWY. Piszę okolic ponieważ kilka razy musiałem zjechać z 29ki gdyż były zakazy dla rowerów. Po hajłejach można jeździć kiedy nie ma drogi alternatywnej dla głównej. Po 15:00 mimo wszystko zrobiłem setkę. Potem już w sumie tylko odpoczywałem. Posiedziałem w McDonalds, wstąpiłem do marketu, posiedziałem na ławce i tak zleciało do 18:00. Potem zacząłem rozglądać się za miejscem do spania. O takie mimo, że kraj taki wielki wcale nie tak łatwo w tym regionie. Wzdłuż dróg mieszka sporo ludzi a praktycznie przy każdej skrzynce na lisy wiadomość od terenie prywatnym i zakazie wstępu. Dość szybko znalazłem jednak małą polankę niedaleko drogi kilka kilometrów przed miastem Danville. W końcu mogłem założyć słuchawki na uszy i posłuchać muzyki. Nie tak zagęszczone i mniej hałaśliwe drogi pozwalają czerpać przyjemność z ulubionej muzyki w mp3. Plan spokojnej jazdy zadziałał. Wieczorem nie czułem się zmęczony i obolały jak do tej pory. Jutro podobna strategia.
24.04.2013 – Danville – Winston Salem, 131km, 1100m w górę
Ten dzień niestety mocno mnie zmęczył. Na tyle, że zacząłem zastanawiać się nad noclegiem w jakimś tanim motelu w Winston-Salem. Od rana mocno wiało z przodu. Na prostych jechałem tylko 15-18km/h. Do tego przez cały dzień miałem samoloty, raz w górę a raz z dół. Gdzieś po drodze zgubiłem gumę trzymającą worek z namiotem. Teraz trzyma się tylko na klamrowe zapięcie do bagażnika. Mam nadzieję, ze worka z namiotem nie zgubię. Jak na ironię kilka razy do tej pory widziałem takie gumy leżące na ulicy. Może znów jakoś zobaczę, a jak nie to coś kupię albo przywiążę sznurkiem.
Po południu zaczęło się chmurzyć. Kiedy w fastfoodzie miałem WiFi szukałem taniego motelu w Winston-Salem. Najtańszy jaki znalazłem był za 34.99USD. Wpisałem adres w GPS i ruszyłem ucieszony w stronę motelu. Niestety albo podany adres był błędny albo ja źle spisałem bo po dojechaniu na miejsce nie było nic podobnego do motelu ze zdjęć. Zmęczony i zrezygnowany wyjechałem z miasta i znalazłem mały lasek w którym rozbiłem namiot. Mam nadzieję, że nie będzie padać. Z motelem spróbuję jutro. Może w Statesville się uda.
25.04.2013 – Winston-Salem – Hickory – 118km,1150m w górę
Wieczorem przeszła sucha burza, trochę błysków i hałasu bez deszczu. Rano obudziłem się prawie nie zmęczony i w suchym namiocie. Podczas codziennej porannej kawy w McD zaczepił mnie facet, trochę pogadał i wręczył 20 dolców na śniadanie. Dzień zaczął się ciekawie… Potem wcale nie było gorzej. Ponownie wiało mi w plecy więc kilometry pokonywałem dość szybko. Przez cały dzień trzymałem się również wąskiej i spokojnej drogi. Ze wszystkich przejechanych do tej pory stanów Północna Karolina podoba mi się najbardziej. Najspokojniejsze drogi, najwięcej zielonych terenów i w góry w które wjadę już jutro. Na rozgrzewkę przed górami Skalistymi czekają mnie dwa najwyższe szczyty Apalpachów. Po 16:00 miałem już 115km na liczniki. Resztę dnia postanowiłem się ponudzić. Sprawdziłem na mecie możliwości noclegów i szybko znalazłem najtańszy. Do porannych gratisowych 20 USD dołożyłem 20 swoich i miałem nocleg w motelu z łóżkiem, prysznicem, TV, WiFi i klimatyzacją Kilkanaście godzin luzu nie sprawi, że porządnie wypocznę ale na pewno poczuję się lepiej. Do Mount Mitchell 118km. Hmm..
26.04.2013 Mount Mitchell – 120,92km, 14.6śr, 52.4max, 2677m w górę, 8:16:57
Z ciepłego i wygodnego łóżka zwlokłem się dopiero po 7:00. Przed ósmą oddałem klucze hinduskiemu małżeństwu, właścicieli motelu. Nie wiem czemu dostałem z powrotem 5USD po podaniu kluczy. Wspominałem, że byłem w zeszłym roku w Indiach i bardzo ich to ucieszyło ale myślę, że to nie był ten powód. Może takie zasady, jak by nie było 5 dolców wróciło, czyli nocleg kosztował mnie w sumie 15 dolarów Do Mount Mitchell, mojego pierwszego ważnego celu podróży miałem około 118km i wcale nie planowałem zdobyć go na raz, choć taka myśl przeszła mi przez głowę. Do Marion, miasta z którego odchodzi droga na szczyt dojechałem po 13:00 i już w nogach było 75km. Zakupy, lody w McD, WiFi, maile, wysłanie zdjęć i 14:30 ruszyłem w górę z wysokości około 400m npm. Droga prowadziła mnie sama z niewielką pomocą GPS. Cały dzień numerem 70, potem 80 i z wysokości 1000m zaczęła się przyjemność jazdy górską drogą o nazwie Blue Ridge Parkway. Na BRP wreszcie spotkałem swoich… kilkuosobowe grupki kolarzy mijały mnie raz z góry, raz z dołu. Z niektórymi dziadkami i kobietami mogłem przez chwilę podjechać razem, pogadać. Z każdym kolejnym kilometrem czułem coraz większe zmęczenie. W formie jeszcze nie jestem, waga pomału spada i rozjeżdżenia jeszcze brakuje, przecież dopiero kwiecień a zima w PL trzymała długo. Co chwilę sprawdzałem wysokość na liczniku i godzinę. Jechało się i tak nie najgorzej choć co kilka kilometrów musiałem zrobić krótką przerwę. Według prognoz od jutro ma przejść deszczowy front nad górami, więc dobrze by było szczyt zdobyć jeszcze dziś. Była na to realna szansa. O 18:00 byłem na końcowym rozjeździe dróg na wysokości 1600m a do szczytu już tylko 7km.
Sam podjazd nie jest trudny. Z Marion to niecałe 50km i 1600m przewyższenia. Średnie nachylenie waha się pomiędzy 4-6% a maksymalne to z 10%. Droga jest przyjemna, asfalt niezłej jakości, po drodze jest też kilka tuneli i punktów widokowych. Niestety jutro będę miał na około. Dalsza część drogi od skrzyżowania na Górą Mount Mitchell jest zamknięta z powodu remontu. Czeka mnie więc zjazd do Marion i dodatkowo jakieś 80km. Czas ucieka, mi jedzie się coraz gorzej a na dodatek zaczęło się chmurzyć. Kilka kilometrów przed szczytem tablice informują o polu namiotowym i innych atrakcjach. Pomyślałem, że jak zdobędę szczyt to nie będę zjeżdżał w dół tylko przenocuje w legalnym miejscu. W końcu zrobiłem jeszcze inaczej. Zależało mi na fajnych fotkach na szczycie. A o półmroku i zachmurzonym niebie raczej takie by nie wyszły. Dojechałem więc do całego kompleksu turystycznego pod górą i znalazłem pole namiotowe. Na parkingu przed polem natknąłem się jeszcze na strażnika parku który siedział w samochodzie i pisał jakiś raport. Spytał tylko czy zostaję na noc i powiedział żebym uważał na niedźwiedzie i nie zostawiał jedzenia na wierzchu. Spałem już w wielu miejscach ale na takim wypasionym jeszcze nie. Na wysokości 1930m znajduje się kilka osobnych boksów na namioty z paleniskiem i drewnem na opał. Drewno płatne, ale miejsce na namiot darmowe. Jest również toaleta z wodą, światłem, prądem w gniazdkach i ciepłym nawiewem. Od razu wiedziałem gdzie będę spał. Po co mam rozkładać namiot, narażać się na zmarznięcie, zmoknięcie jak mogę spać w suchej i ciepłej toalecie. No i miśki mi nie straszne. Wybrałem damską, zamiast pisuaru była półka do przebierania dzieci a pod nią idealny kawałek na karimatę. W sumie brakuje tylko McD, WiFi i zasięgu Nawiew trochę hałasował ale było ciepło. Na tej wysokości trudno o większy komfort za darmo. Podczas pisania tej relacji zaczęło padać. Tym bardziej się cieszę, że nie siedzę w namiocie. Do szczytu mam 1.5km, jeśli tylko pogoda rano pozwoli po 7:00 podjadę na szczyt a potem długi zjazd do Marion.
28.04.2013 –94 km- Mount Mitchell Zdobyta!
Wieczorem szybko zasnąłem, zmęczenie dawało znać o sobie, nie przeszkadzał mi nawet hałas nawiewu ani twarde kafelki. Obudził mnie budzik, 6:15. Wyjrzałem na zewnątrz, było mokro ale nie padało. Rano jeszcze czułem palenie w mięśniach i lekkie drżenia. Przebrałem się, zpakowałem i ruszyłem w górę. Po jednej mili byłem na górnym parkingu z którego prowadzi około 300 metrowa ścieżka “tylko” dla pieszych. Było przed siódmą, na górze nikogo prócz mnie więc nie będę przecież szedł z rowerem na szczyt. Wszystko pomyślane w taki sposób aby niepełnosprawni również mogli dostać się na sam czubek góry. Kilka minut potem byłem na Mount Mitchell, najwyższym szczycie Stanów Zjednoczonych na wschód od rzeki Mississippi, najwyższym szczycie całego pasma Apallachów oraz stanu Karolina Północna. 2037m czyli jakieś 6684 stopy wg tutejszych jednostek. Tym razem góra nie pozwoliła mi cieszyć się widokami z jej wierzchołka. Chmury i widoczność na 100m, popularne mleko. Pokręciłem się po szczycie, pocykałem fotki, poczytałem co nieco o Elisha Mitchell od nazwiska którego swoją nazwę wzięła góra i zacząłem zjazd w dół. Z każdym kilometrem było coraz ciepłej i coraz więcej dało się zobaczyć. Na szczycie były tylko 3st.C w Marion 14. Do kolejnego miasta Asheville miałem jakieś 40km. Nie sądziłem, że będzie mnie czekał na tym odcinku podjazd na prawie 900m i to po trzypasmowej drodze. Czwartym pasem, awaryjnym wciągałem się jaz prędkością 8-10km/h. Znów ten korony hałas ciężarówek i przerośniętych osobówek amerykanów. Po wczorajszej wspinaczce moje nogi dziś mocno protestowały. Kręciło się okropnie na dodatek zaczęło straszyć deszczem. Na zjeździe z przełęczy zaczęło kropić, im bliżej byłem miasta tym mocniej dawało z nieba. W końcu zatrzymałem się w fastfoodzie sądząc, że przestanie padać abym mógł jechać dalej. Nic z tego. Zaciągnęło na co najmniej do jutra. W TV coś mówili o tornado nad Houston. Nie było wyjścia. Musiałem znaleźć motel i przeczekać niepogodę. Najtańszy znalazłem 6km dalej. Założyłem kurtkę, ochraniacze na buty i po kilkunastu minutach byłem już w motelu. Prysznic, suszenie, kolacja, spać
1 komentarz