Damian zostawia Meksyk za plecami. Czy tym razem będzie już bezpieczniej? Jakie przygody i niespodzianki czekają go w kolejnych krajach? Czy sprzęt dotrwa do końca wyprawy? Zapraszamy na przedostatnią część naszej wyprawy!
9.11.2013 – Huixtla – San Rafael – 102km, 1600m w górę
Do granicy z Gwatemalą w Talisman miałem 60 kilometrów i dystans ten pokonałem do 11:00. Tuż przed granicą zatrzymało mnie kilku cwaniaczków podających się za pracowników imigracyjnych, którzy oferowali pomoc w przekroczeniu granicy…. oczywiście za drobną opłatą. Podziękowałem i podjechałem do meksykańskiej części przejścia. Tutaj pracownik przejścia próbował wymusić ode mnie 26 dolarów ponieważ nie miałem rachunku za uiszczenie opłaty przy wjeździe do Meksyku. Po wymianie kilku zdań skończyło się na pouczeniu. Na granicy USA-Meksyk dostałem tylko kartę imigracyjną i pieczątkę w paszporcie. Z kolei na granicy z Gwatemalą kartę musiałem oddać i dostałem pieczątkę wyjazdową. Kawałek dalej w części gwatemalskiej za wjazd i pieczątkę zapłaciłem 20 pesos meksykańskich, nieznacznie przepłaciłem ponieważ opłata wynosi 10 quetzali gwatemalskich. Ogólnie poszło szybko i sprawnie, bo po obydwu stronach granicy straciłem może 5min..
Kolejne kilometry to wspinaczka w górę z nachyleniem nawet do 15%. W miasteczku Malacatan w niewielkim centrum handlowym znalazłem bankomat i wypłaciłem 500 quetzali. Po następnych 20 kilometrach w górę i krótkim ale intensywnym opadzie deszczu przemoczony dojechałem do San Rafael gdzie zatrzymałem się w hotelu za 50Q, czyli niecałe 20zł 🙂 Opad deszczu przyniósł ochłodzenie i temperatura spadła do 22st.C. Miasto leży powyżej 1000m.npm, więc upały raczej już mi nie grożą. Gwatemalczycy reagują bardzo przyjaźnie na mój widok. Często krzyczą Bye, Mister lub Gringo. Nie lubię tylko jak na mnie trąbią i gwiżdżą. Po całej Ameryce Środkowej poruszam się bez GPSa i map. Do dyspozycji mam jedynie niezbyt dokładne mapy google w wersji offline.
10.11.2013 – San Rafael – San Sebastian – 51km, 2300m w górę
Spodziewałem się co prawda podjazdu do San Marcos ale nie sądziłem, że nachylenie drogi będzie przekraczać 15-17%. Na niecałych 30km kilometrach wtoczyłem się aż 1600 m wyżej, czyli tyle ile wczoraj na dystansie ponad stu kilometrów. Średnia prędkość po przejechaniu 50km wyniosła jedynie 9km/h. Tragedia! W międzyczasie co kilka kilometrów (a czasami co kilkaset metrów) zatrzymałem się na odpoczynek. Nie czułem się źle ale przy tak stromym i długim podjeździe nie jest łatwo jechać z odciążonym rowerem.
W okolicach południa doczołgałem się do San Marcos, gdzie było nawet trochę w dół. W mieście mimo niedzieli udało mi się znaleźć niewielki market i zrobić zakupy. Dalszy podjazd do San Sebastian wyglądał podobnie jak pierwsza część dnia z wyjątkiem gorszego asfaltu, przepuszczącej dętki i chwilowych opadów deszczu. Nocleg w jedynym hotelu w San Sebastian na wysokości 2750m, około 10 km w linii prostej od wulkanu Tajumulco.
11.11.2013 – San Sebastian – Quetzaltenango – 87km, 1900m w górę
Od rana pogoda nie zachęcała do jazdy a już na pewno nie do wycieczek na wysokości 4000m. Zimno, deszczowo i mgliście. W dodatku znów ta okropna kamienista nawierzchnia po której jedzie się fatalnie. Powyżej 12-15% podchodziłem pchając rower pod górę. Osiem kilometrów dalej tuż pod wulkanem na wysokości około 3600m byłem już zupełnie przemoczony. W gęstej mgle znając jedynie kierunek nie było sensu pchać się wyżej więc wróciłem się spowrotem do San Sebastian. Tym razem góra i pogoda wygrały. Zabrakło dwóch kilometrów. Sądziłem, że droga pod Wulkan Tajumupco jest najwyższą w Gwatemali jednak w Internecie znalazłem wyższy podjazd na Wulkan Aqua, na który być może się wybiorę. Reszta dnia to zjazd do San Marcos, wjazd na przełęcz na wysokość prawie 3000m i ponowny zjazd do miasta Quetzaltenango, gdzie zostałem na noc. Drogi w górzystej części Gwatemali i Meksyku są bardzo kręte, strome i z długimi zjazdami oraz podjazdami po których nie jeździ się łatwo. Zarówno ten dzień, jak i dwa poprzednie nieźle mnie zmęczyły. Zastanawiam się nad jakimś odpoczynkiem w niedługim czasie.
12.11.2013 – Quetzaltenango – Tecpan – 131km, 2100m w górę
Dzień niemiłych niespodzianek. Jeszcze przed wyjazdem zauważyłem brak powietrza w tylnym kole i w kole przyczepki. Kiedy zalatałem dętki popsuła się pompka i teraz muszę się sporo namachać zanim uda mi się napompować wystarczającą ilość powietrza umożliwiającą jazdę. Dobrze, że jest tu sporo stacji paliw, gdzie można skorzystać z kompresora. Przy wyjeździe z Quetzaltenango jakiś wariat w samochodzie otarł mi się o sakwę ze sporą prędkością. Mało brakowało… Zdarzyłem tylko pokazać środkowy palec i puścić wiązankę polskiej łaciny.
Dalsza część dnia już bez większych kłopotów dzięki czemu odrobiłem część strat z ostatnich dwóch dni. Spodziewałem się kolejnego ciężkiego dnia, a wykręciłem ponad 130km ze sporym przewyższeniem. Z Quetzaltenango wjechałem na przełęcz na wysokość około 3000m.npm a dalej było kilka mniejszych podjazdów. W międzyczasie zatrzymałem się w kawiarni na filiżankę pysznej gwatemalskiej kawy, która rośnie na zboczach wulkanów San Pedro i Atitlan piętrzących się tuż przy największym jeziorze Gwatemali. Kilkanaście kilometrów zajęło mi znalezienie taniego hotelu. Ceny dość zróżnicowane od 50 do nawet 200Q w bardzo podobnych standardach.
13.11.2013 – Tecpan – Barberena – 129km, 1300m w górę
Do wyboru miałem wjazd na wulkan Aqua z prawdopodobnie najwyższą drogą Ameryki Środkowej lub przejazd przez stolicę Gwatemali. Ze względu na brak mocy w nogach po ostatnich kilku ciężkich dniach ze znacznymi przewyższeniami odpuściłem wjazd na wulkan i w typowy dla siebie sposób przejechałem przez wcale nie tak dużą stolicę Gwatemali. Trzymając się głównych dróg po drodze nic ciekawego nie udało się zobaczyć. Zatrzymałem się jedynie przy dwóch sklepach rowerowych w nadziei na zakup nowych dętek, niestety bez skutku. Za miastem czekał mnie dosyć długi podjazd na szczycie którego znajdowało się centrum handlowe z fastfoodem, w którym skusiłem się na lody. Dalej już w dół więc wyszło nawet sporo kilometrów. Nocleg w tanim hotelu a raczej w piekarniku z wiatrakiem.
14.11.2013 – Barberena – Santa Ana – 142km, 1700m w górę
Po nocy w okropnym hotelu z karaluchami i mrówkami chciałem jak najszybciej wyjechać z Gwatemali. Autostradą Panamerykańską jechało się szybko i bezpiecznie w większości poboczem. Do granicy z Salwadorem dojechałem mało uczęszczaną drogą 8. Przejście graniczne znajduje się na rzece Rio Paz na wysokości około 400m. Wyjazd z Gwatemali oraz wjazd do Salwadoru bez opłat. Niestety nie dostałem pieczątki w paszporcie na wjeździe do Salwadoru. Część gwatemalska w murowanym budynku, skomputeryzowana z czytnikiem biometrycznym paszportu. W Salwadorze granica to namiot z trzema pogranicznikami, kilkoma policjantami i większą grupą osób oferujących wymianę walut. W pierwszym większym mieście w Santa Ana ponad godzinę zajęło mi znalezienie bankomatu z którego mogłem wybrać pieniądze. Pierwsze dwa bankomaty różnych banków niestety nie chciały się podzielić. Dopiero w trzecim bankomacie udało się wybrać trochę salwadorskiej waluty. Już zaczynałem się obawiać, że bank znów zablokował mi kartę. Potem zrobiłem szybkie zakupy i udałem się do hotelu. Ponieważ nie było w nim internetu odwiedziłem jeszcze po drodzę kawiarnie gdzie zamówiłem dużą kawę latte oraz zjadłem gofra z bitą śmietaną, bananem i czekoladą.
15.11.2013 – Santa Ana – San Salvador – 113km, 2000m w górę
Według planu: miałem wjechać do końca drogi Carratera Cerro Verde, wejść na wulkan Santa Ana, zjechać w dół, znaleźć motel z WiFi, obejrzeć mecz i odpoczywać całe popołudnie. Plan udało się wykonać tylko w połowie. Droga do Cerro Verde okazała się dłuższa i wyższa niż zakładałem ale przynajmniej na całej jej długości był czasami lepszej a czasami gorszej jakości asfalt. Z Santa Ana droga prowadziła zataczając półkole wokół pięknego jeziora Lago De Coatepeque znajdującego się w kraterze. Górna część drogi to kręty odcinek wzdłuż krzaków kawy, drzew bananowców i palm kokosowych. Dojechałem do jej końca na wysokość około 2030m.npm, gdzie znajdowała się dobrze strzeżona brama z dwoma uzbrojonymi ochroniarzami. Za przekroczenie bramy, za którą znajdował się park narodowy, trzeba było zapłacić 3 dolary. Poprosiłem tylko o wodę, zrobiłem zdjęcie przy tablicy Cerro Verde i zjechałem w dół w poszukiwaniu hotelu z WiFi. Jak na złość nic nie znalazłem przez kolejne 30km ale jak się szuka w mieście o nazwie Armenia to nic dziwnego 😉 W międzyczasie przez pół godziny lała się woda z nieba i musiałem przeczekać na stacji paliw. Tak wielkich kropel deszczu jeszcze nigdy nie widziałem. W końcu znalazłem restaurację w szybkim WiFi i zdążyłem na drugą połowę meczu. Chociaż po wyniku z pierwszej połówki żałowałem, że nie wszedłem na najwyższy wulkan Salwadoru – Santa Ana do którego miałem naprawdę blisko. Po meczu jadąc dalej w poszukiwaniu taniego hotelu dojechałem aż do stolicy Salwadoru i dopiero w samym centrum udało mi się zakotwiczyć w hotelu położonym tuż przy dworcu autobusowym.
16.11.2013 – San Salvador – San Miguel – 140km, 1600m w górę
Wyjazd ze stolicy zajął mi ponad godzinę. Musiałem przeciskać się pomiędzy samochodami stojącymi w korkach, uważać na szalonych kierowców w busach i autobusach oraz ominać sporo dziur i otwartych studzienek. Po drodze czekały też dwa objazdy z mnóstwem leżących policjantów 😉 Dalsza część dnia upłynęła już na autostradzie Panamerykańskiej bez większych przeszkód oprócz uciekającego powietrza z dętki. Niestety na zakup nowej dętki raczej nie mam co liczyć, tutaj dostępne są tylko rozmiary 26′ a większe są tylko bardzo wąskie (kolarskie). W sumie jechało mi się dobrze więc dojechałem do kolejnego większego miasta San Miguel. W tanim auto motelu zostałem na noc a na kolację czekały na mnie między innymi banany, ananas oraz owoce liczi.
17.11.2013 – San Miguel – San Lorenzo – 133km, 950m w górę
Z San Miguel do granicy z Hondurasem miałem 70km. Na spokojnie dystans ten przejechałem do południa. Wyjazd z Salwadoru nie wiązał się z żadną opłatą. Wjazd do Hondurasu to wydatek 3 dolarów. Trzeba też wypełnić krótkie oświadczenie. W nagrodę przysługuje pieczątką w paszporcie, kopia zaświadczenia i ręcznie wypełniony rachunek potwierdzający uiszczenie opłaty migracyjnej. Oczywiście po jednej jak i drugiej stronie granicy grasują koniki oferując wymianę waluty po swoim kursie. Za 5€ można dostać 4$. Pierwsze kilometry w Hondurasie niczym nie różniły się od widoków znanych z Gwatemali czy Salwadoru. Mieszkańcy przyjaźni, tylko kierowcy jeżdżą trochę niebezpiecznie. Do miasta Choluteca nie udało mi się dojechać a szkoda bo była szansa na darmowy nocleg. Pod wieczór zatrzymała mnie policja i dzięki temu mogłem rozbić namiot na tyłach posterunku, kilka kilometrów za miastem San Lorenzo. Noc bardzo ciepła i bez deszczu. Jedyną niedogodnością były mrówki, które trochę mnie pogryzły wchodząc do namiotu przez małą dziurę w podłodze.
18.11.2013 – San Lorenzo – Chinandega – 155km, 700m w górę
Długi dzień z nerwową końcówką. Wstałem jeszcze przed wschodem słońca bo obudziły mnie jakieś krzyki i głośna ciężarówka. Ruszyłem przed szóstą równo z brzaskiem. Po dwudziestu kilometrach piłem już kawę w fastfoodzie w Choluteca. Do granicy z Nikaraguą było prawie 50km. Do pierwszego miasta w nowym kraju, jak sądziłem kolejne pięćdziesiąt, więc w markecie zrobiłem zakupy na cały dzień i ruszyłem przed siebie. Wyjazd z Hondurasu bez problemów – sprawnie i szybko. Wjazd do Nikaragui dosyć drogi – 12$ (a nawet pieczątki w paszporcie nie ma). Później zauważyłem, że na pokwitowaniu widnieje kwota 10$ więc 2$ zapewne wpadły do kieszeni urzędnika migracyjnego. Droga w Nikaragui trochę przypomina otaczający ją krajobraz. Co jakiś czas można wpaść w spory krater. Podobnie jak w Salwadorze i Hondurasie tutejsi mieszkańcy biorą mnie za Amerykanina i najczęściej wołają „Gringo, give me dollar”. Często też gwiżdżą i trąbią co już trochę mi przeszkadza. Kierowcy budów i autobusów również nie grzeszą kulturą i częstą zatrzymują się tuż przede mną i to zaraz po tym jak mnie wyprzedzą. Końcówka dnia to przejazd wokół samotnego wulkanu San Cristobal – wspaniała góra! Szkoda, że nie ma drogi na szczyt. Jadąc bez GPS trochę źle oceniłem dystans do pierwszego dużego miasta w Nikaragui i do Chinandega dojechałem już po zmroku. Szybko zrobiłem zakupy, wybrałem 1000 Cordób (C$) i znalazłem tani nocleg za 250C$.
19.11.2013 – Chinandega – Leon
Dzisiejszy dzień miał być w całości przeznaczony na odpoczynek jednak z powodu braku WiFi przemieściłem się szybko do większego miasta Leon. Jeszcze przed 9:00 rano zakończyłem jazdę. Znalazłem nocleg za 120C$, w którym za kolejne 10C$ mogłem w końcu zrobić pranie. Miałem nawet dosyć szybkie WiFi więc udało się obejrzeć mecz reprezentacji Polski. W tej cenie to i tak zbyt wiele wygód a w pokoju miałem jeszcze wentylator. Wszystko inne raczej odstraszało…. z toaletą i prysznicem włącznie. Na podłodze karaluchy, na ścianie mrówki a po korytarzu biegają myszki:) Sklepu rowerowego nie znalazłem ale na bazarze natrafiłem na kilka rowerowych stoisk z częściami. W końcu udało mi się kupić dętki w rozmiarze 28. Za trzy Kendy zapłaciłem 210C$ – 26zł! 🙂 W bankomacie wypłaciłem dolary dla świętego spokoju na przejściach granicznych. Jak zostanie, to i tak wykorzystam w Panamie, gdzie dolar jest główną walutą. Wolny dzień szybko minął. Krótki spacer po Leon w którym jest kilka zabytkowych kościołów, spora katedra i ratusz. Zrobiłem też plan na kolejny tydzień i znalazłem dwa wysokie podjazdy na wulkany w Kostaryce. Może uda się wjechać chociaż na jeden.
20.11.2013 – Leon – Diriamba – 119km, 1500m w górę
Po dniu odpoczynku nogi aż rwały się do jazdy. Przez większość dnia było pochmurno więc trochę odpocząłem od słońca. Ponieważ nie było widać wulkanu przed stolicą Nikaragui wybrałem główną drogę z Leon do Managua. Niestety okazało się to błędem. Po kilku kilometrach natrafiłem na roboty drogowe i wymianę nawierzchni na odcinku około 30km . Na nierównym odcinku tym bardziej cieszyłem się z nowych dętek. Po prawie 90km wjechałem na obrzeża stolicy Nikaragui – Managua. Zrobiłem tylko małe zakupy, ochłodziłem się przy lodach i ruszyłem dalej. Z około 300m wdrapałem się na ponad tysiąc w miasteczku El Crucero. Zacząłem się rozglądać za miejscem do spania ale ceny prawie jak w USA: 23$, 35$, 20$ za nocleg w średnich warunkach. Na peryferiach miasta Diriamba udało mi się znaleźć miejsce za 200 C$. Wytargowałem jeszcze 50C$ ponieważ nie było WiFi, ciepłej wody a zamiast klimatyzacji był tylko wiatrak 🙂 Tutejsi wciąż biorą mnie za Amerykanina ponieważ nawet ceny podają mi w dolarach a nie w condobach.
21.11.2013 – Diriamba – Sapoa – 121km, 250m w górę
Wieczorem kończyłem pod górę i z deszczem, a dziś zacząłem zjazdem i również z deszczem. Po 10km z niewielkiej chmury zaczęło mocno padać. Z prawie 1000m.npm zjechałem na niecałe 200 metrów tuż obok Lake Nikaragua, największego jeziora w Nikaragui i całej Ameryce Środkowej. Na jeziorze znajduje się kilka wysepek objętych ochroną a także wyspa-wulkan Concepcion, który jest jedną z większych atrakcji turystycznych Nikaragui. Po 65km zatrzymałem się na śniadanie w restauracji i za 120 C$ zamówiłem kurczaka z ryżem i tortillą. Jako dodatki: kawałek miejscowego sera białego, śmietana, limonka no i oczywiście salsa. Ponieważ zażyczyłem sobie dużą kawę otrzymałem ją w półlitrowym kuflu od piwa. W południe dojechałem do miasta Rivas ostatniego większego w południowej Nikaragui. Wzdłuż jeziora dotarłem aż pod granicę z Kostaryką którą przekroczę jutro rano. Nocleg w namiocie na podwórku przy domu za pozwoleniem gospodarzy 1km od granicy.
napisz coś od siebie