Maratończyk, który zamarzył zostać triathlonistą – część 4 (ostatnia)

Robert Krzak

i jego historia od przebiegnięcia pierwszego maratonu do startu w mistrzostwach świata IRONMAN 70.3 

Do mistrzostw świata zostały tylko jedne zawody i okazja do zdobycia kwalifikacji na 2017. Tym razem jechałem do Gdyni z innym nastawieniem niż rok temu. Miałem za sobą solidnie przepracowany rok, a starty kontrolne pokazały, że forma wzrosła. Nie chciałem liczyć już na szczęście, w grę wchodziło zwycięstwo, a w najgorszym przypadku drugie miejsce, które wzorem roku ubiegłego dawało kwalifikację. Poprzeczka została postawiona wysoko, ale kto nie ryzykuje, ten nie zwycięża. Psychicznie byłem zmotywowany na maksa.

Pływanie przetrwałem. Pływaliśmy w Zatoce i w tym dniu wyjątkowo falowało. Wychodziłem na dalekiej 717 pozycji z czasem 38:07. W kategorii dawało mi to dopiero 11 pozycję.

Rower poszedł mi o wiele lepiej, choć początek nie zapowiadał się dobrze. Na ten rok organizatorzy przygotowali nową, trudniejszą trasę z przewyższeniem ponad 600 metrów. Początek był bardzo trudny. Po 15 km miałem ciągle średnią poniżej 30 km/h. O mało co się nie załamałem. Plany były na średnią przynajmniej 35 km/h, a tu taka jazda. Pocieszające było tylko to, że mało kto mnie wyprzedzał, czyli to nie ja byłem taki kiepski, tylko początek trasy był naprawdę trudny. Potem było coraz lepiej. Ostatecznie wykręciłem zaplanowane 35 km/h. Uzyskałem 219 czas z roweru i bieganie zaczynałem na 291 pozycji open. Na rowerze wyprzedziłem ponad 400 osób, czyli faktycznie dobrze przepracowany rok przełożył się na lepszy wynik. Niestety w kategorii wiekowej byłem ciągle tylko na kiepskiej 7 pozycji, bez szans na kwalifikację.

Została jednak moja ulubiona dyscyplina, w której nie mam sobie równych w kategorii wiekowej. Tutaj nie ma litości, rzadko mi się zdarza, aby ktokolwiek wyprzedził mnie podczas biegu. To ja jestem terminatorem. Od początku bardzo dobre tempo. Pierwsza piątka po 3:58 min/km, ogólnie byłem już na 234 pozycji i niestety ciągle 6 w kategorii. Biegło mi się wyjątkowo dobrze, dużo kibiców na trasie mobilizowało do walki. Potrafiłem ciągle utrzymać to same dobre tempo i wyprzedzałem kolejnych zawodników.

Następna mata kontrolna po 12 km. Byłem już 156 i 5 w kategorii. Wielu słabło, ale ja, jak to bywało w maratonie, na drugiej części biegu mobilizowałem się doganiając kolejnych . Działa to super na psychikę. Biegnie się jak w transie. Na trasie miałem kilka osób, które śledziły relację na żywo i informowały mnie na bieżąco, jak mi idzie. Niestety coś się zawiesiło i już jak dobiegałem do mety, ktoś krzyknął w moją stronę, że z ostatnich informacji jestem na dobrej, czwartej pozycji. Jak to czwarty? Miałem być pierwszy, co najwyżej drugi. Rozpocząłem rozpaczliwy finisz i nie wiem jak to zrobiłem, ale przegapiłem strzałki wskazujące dobieg do mety usytuowanej na plaży. W pewnym momencie słyszę z prawej strony oddalający się doping. Jestem niestety na kolejnej pętli. Szybka decyzja, zawracać (ale gdzie było rozwidlenie? nie zauważyłem wolontariuszy) czy próbować przebić się do mety przez ogródki piwne barów usytuowanych wzdłuż plaży? Wybrałem drugą opcję, mijam kilka stolików, są barierki, szybko je przeskakuję, jestem znowu na trasie. Finiszuję jak wściekły, ciągle mam w uszach informację, że jestem czwarty, tylko czwarty. Ciekawe, kto mnie jeszcze wyprzedził, kiedy ja szukałem dobiegu do mety… Wbiegam wkurzony na metę i zgłaszam, że nie było wyraźnej informacji o dobiegu do mety i że przeskakiwałem przez barierki. To tak na wszelki wypadek, jakby gdzieś na końcówce była jeszcze mata kontrolna.

Tyle wysiłku i na nic. Widzę żonę z synem, którzy roześmiani wymachują do mnie. O co chodzi? Podchodzę wkurzony, a oni gratulują mi zdobycia drugiego miejsca. Jak to drugi, przecież byłem jeszcze niedawno czwarty? Okazało się, że w pewnym momencie zawiesiła się relacja na żywo, a ja od 19 kilometra, na którym była kolejna mata kontrolna, biegłem już na bezpiecznej drugiej pozycji. Plan minimum został wykonany.

Bieganie było mistrzowskie, najszybszy bieg w mojej dotychczasowej karierze triathlonowej: 1:23:34. To dało 33 miejsce z samego biegania. Nieźle. Ostatecznie uplasowałem się na 112 pozycji ustanawiając rekord życiowy 4:43:22. I co najważniejsze: jadę na kolejne Mistrzostwa Świata Ironman 70.3, które odbędą się 9 września 2017 w Chattanooga w stanie Tennessee w USA!

  

Mogłem już spokojnie skupić się na kolejnym starcie, czyli moich pierwszych mistrzostwach świata. Pierwszych, ale nie ostatnich 😉

Do Australii wyjechałem kilka dni po powrocie z Gdyni. Tak jak na poprzednich wyjazdach, tak i teraz, pierwszy etap aklimatyzacji spędziłem w Melbourne u mojego kolegi Piotra, biegacza na orientację. Znamy się jeszcze z czasów Wawelu Kraków. Kiedyś postanowił, że jego miejsce na ziemi to Australia. Był czas na wspólne treningi z nim i jego 14-letnią córką, która też trenuje triathlon.

Miałem również czas ponownie przyzwyczaić się do lewostronnego ruchu, silnych wiatrów, które w Australii są na porządku dziennym oraz na pamiątkowe zdjęcia z kangurami.

Miałem ze sobą tylko moje startowe karbonowe koła Vittoria Qurano 84 mm i przyznam się, że kilka razy najadłem się strachu, kiedy powiało mocno z boku. Ledwo co opanowałem rower po wyjściu z zakrętu. Szczęście, że treningi robiłem na 5-kilometrowej pętli wokół małego jeziorka, na której co roku odbywają się zawody Formuły 1. Na większości trasy jest bardzo mały ruch samochodowy. Inaczej mogło być groźnie.

W Australii zima. W Melbourne temperatura 10-15 stopni, a woda w morzu tylko 14 stopni. Mimo że jestem zahartowany, tylko raz skorzystałem z takiej kąpieli. Uratował mnie czepek neoprenowy, pożyczony od Piotra.

W Sunshine Coast było wieczne lato, tam nawet w zimie termometry wskazywały powyżej 20 stopni, a woda miała podobną temperaturę i piękny błękit. Do Sunshine poleciałem na tydzień przed zawodami na kolejną aklimatyzację. Do strefy czasowej już się przyzwyczaiłem, ale Sunshine Coast leży prawie 1800 km na północ od Melbourne. To tak jakbyśmy pojechali z Polski do Hiszpanii. Inny klimat. Zawody miały rozegrać się w dzielnicy Mooloolaba, która miała jedną z piękniejszych plaż. Miałem okazję popływać w morzu i wypróbować australijskie asfalty. Na dwa dni przed zawodami tak wiało i fala była tak wysoka, że pływając w małej odległości obok siebie, mieliśmy problem, aby się widzieć. Na szczęście w niedzielę rano mimo, że trochę wiało, morze było bardziej przyjazne.

Dwa dni przed zawodami odbyła się Parada Narodów. Była okazja w międzynarodowym tłumie przemaszerować krótki odcinek z biura zawodów na plażę, gdzie w niedzielę miały wystartować zawody. Wiele razy coś podobnego widziałem na olimpiadzie. Różne rasy, różne narodowości, jeden cel. Czułem się dumny, że tu jestem.

Razem z żoną godnie reprezentowaliśmy team AUTHOR 😉

Tego samego wieczoru mogłem poczuć to po raz drugi. Zawodnicy znają pojęcie Pasta Party, tutaj było Welcome Party. Takiego party nie widziałem jeszcze nigdy. Specjalnie w tym celu postawiono ogromy namiot, wielkości boiska do piłki nożnej, aby pomieścić prawie 3 tysiące ludzi. Każdy mógł usiąść przy stoliku, na którym serwowano sportowe przysmaki i spokojnie zajadając wysłuchać uroczystego przywitania przez najwyższych oficjeli Ironman i zaproszonych gości. Kilka ogromnych telebimów ułatwiało śledzenie imprezy. Wszystko na najwyższym poziomie. Uprzejmościom nie było końca. Do tej pory mogłem oglądać tego typu wydarzenia tylko w relacji live w Internecie, teraz byłem tu nie tylko duchem, ale i ciałem. Nie wiem jak to określić, ale na każdym kroku czuło się, że uczestniczy się w czym wyjątkowym. Nie były to jakieś tam zawody Ironman w Gdyni. Wszyscy organizatorzy i wolontariusze zdawali się przesyłać jasny przekaz: jeśli tu jesteś, to jesteś kimś wyjątkowym, dla którego zrobimy wszystko, abyś wyjechał stąd z przekonaniem, że startowałeś w wyjątkowej imprezie. Czuło się wzajemny szacunek. Nieczęsto też ma się okazję startować razem z największymi gwiazdami triathlonu. Oni również tam byli. Te wszystkie elementy tworzyły, użyję po raz kolejny tego samego słowa, WYJĄTKOWĄ atmosferę zawodów.

Cały wyjazd zacząłem organizować ponad pół roku wcześniej. Udało mi się dzięki temu znaleźć świetny hotel dosłownie 600 metrów od startu. Daje to ogromy komfort, szczególnie w dniu zawodów, kiedy bez zbędnych nerwów mogłem wejść rano do strefy rowerowej, aby przygotować rower do startu i wrócić ponownie do hotelu na krótki odpoczynek. Startowałem dopiero w 11 fali, półtorej godziny po zawodnikach Pro. Z hotelowego balkonu mogłem obserwować start kolejnych fal oraz pierwszych zawodników Pro, którzy wyruszali na trasę rowerową.

Start zbliżał się nieubłaganie. Dla mnie najgorszy jest okres oczekiwania na start. Mimo że brałem udział w różnych zawodach już setki razy, nigdy nie pozbyłem się tego stresu przedstartowego. Oj, dużo mnie to kosztuje nerwów. Gdy już padnie strzał, wszystko się zmienia, zapominam o stresie i skupiam się na rywalizacji. Tak jak wspomniałem, pogoda się ustabilizowała, trochę wiało i miał to być ciepły, słoneczny dzień. Morze było spokojne.

Wydawało mi się, że pływanie poszło dobrze, ale po wyjściu z wody rzut oka na pulsometr i wszystko jasne. Znowu magiczne 38 minut. Oby to nie było jakieś fatum 😉 Na 175 zawodników w mojej kategorii wiekowej byłem dopiero 154. Twarde zderzenie z rzeczywistością. 50 zawodników złamało 30 minut, najlepszy z mojej kategorii wiekowej przepłynął 1,9 km w 24:21. W Gdyni najszybszy zawodnik Pro zrobił to w 24:19. Niezły poziom. Widać, że zawodnicy z przeszłością pływacką.

Trasa rowerowa była podobnej trudności co w Gdyni. 672 metry przewyższenia. Do 35 km wszystko szło dobrze. Miałem średnią 36 km/h i noga podawała. Potem nawrót i zaczęło wiać. W połowie dystansu na 45 km średnia spadła do 34,6 km/h. Nie było jeszcze źle, ale druga połowa była trudniejsza z bardzo stromym, wymagającym początkiem. Średnia automatycznie spadła w okolice 33 km/h. Mimo wkładania dużego wysiłku, nie potrafiłem już nic nadrobić. Z takim czasem uplasowałem się w połowie stawki na 88 pozycji i przesunąłem się po dwóch dyscyplinach na 109 pozycję. Mam nadzieję, że drugi w pełni przepracowany rok przeniesie się na lepsze wyniki. Miałem to samo w bieganiu, że z każdym rokiem łatwiej mi się biegało. Pamięć mięśniowa.

No cóż, zostało bieganie, moja koronna dyscyplina. Nie powiem, żebym schodził z roweru w dobrym nastroju, ale nie ma co rozpaczać, jak robota czeka. Walczymy do końca. Może ta wściekłość przeniosła się na tempo. Po 5 kilometrze miałem średnią 3:52 min/km. Może za mocno, ale postawiłem wszystko na jedną kartę. Druga piątka była trudniejsza, kilka podbiegów, średnia z piątki 4:04 min/km.

Dobiegam do nawrotu, który znajdował się blisko mety i została tylko jeszcze jedna pętla. I znowu szybsze tempo, bo lekko z górki. Trzecia piątka po 3:57 min/km. Nie jest źle. Sił już powoli brakuje, ale to ja wyprzedzam i motywuje mnie to do kontynuowania walki. Ostatnia piątka trochę gorzej niż poprzednio, ale ciągle dobrze, po 4:12 min/km. Ostatni kilometr w 3:56. Jak zwykle udało mi się jeszcze wykrzesać coś na koniec, aby w efektowny sposób wbiec na upragnioną metę. Czas 4:56:12 i ostatecznie 50 pozycja.

Od wyjścia z wody odrobiłem 104 pozycje. Nie jest tak źle, ale  jeszcze dużo pracy przede mną. Na pewno trzeba skupić się na pływaniu, ale to raczej długotrwały proces. Niestety techniki nie przeskoczę. Myślę, że z rowerem pójdzie lepiej. A bieganie… No cóż, widać, że wystarczy tylko podtrzymywać formę, bez większego zaangażowania, a zaoszczędzoną energię wykorzystać na dwie pozostałe dyscypliny.

Na koniec zostawiłem małą wisienkę na torcie. Nie dane mi było zostać mistrzem świata, a nawet postać w jego cieniu 😉 ale mogę pochwalić się, że gdyby wręczali nagrody za poszczególne dyscypliny, to zostałbym małym mistrzem świata, bo z czasem 1:24:59 wygrałem bieganie w mojej kategorii wiekowej. HURA!!! Jestem wielki.

Może Ci się też spodobać

Przed opublikowaniem komentarza prosimy o zapoznanie się z informacją o przetwarzaniu danych osobowych dostępną tutaj.

napisz coś od siebie

Dodaj komentarz.

Przed przesłaniem formularza prosimy o zapoznanie się z informacją o przetwarzaniu danych osobowych dostępną tutaj