Tęskniliście za przygodami Damiana? Dziś ich dalszy ciąg. Podróżujemy dalej po Irlandii odwiedzając Dublin, Newcastle i Belfast. Zdobywamy także najwyższy szczyt Irlandii Północnej – Slieve Donard. Nasz bohater dociera także do Szkocji, gdzie wspina się na kolejny szczyt, zahacza o Fort Wiliam i nocuje w okolicach Jeziora Loch Ness.
Dzień 21 – 14.04.2012 – Dzień bez roweru nr.3 – Wycieczka na Dingle
0 km
Ostatnio coś sporo mam tych odpoczynków od roweru, więc teraz będzie trzeba trochę podgonić do Szkocji 😉 Przyjemny dzień szczególnie, że pogoda dopisała. Razem w Albertem pojechaliśmy autkiem na Półwysep Dingle. Piękne miejsce. Śmieję się bo czego sam rowerem nie zobaczyłem w Irlandii, to z Albertem zobaczę autem.
Ring of Kerry i Dingle powinny być obowiązkowymi punktami każdej wyprawy nie tylko rowerowej w Irlandii. Może kiedyś wrócę w te cudowne miejsca i przejadę je w całości rowerem. Miasteczko Dingle, klify, plaże, kamienne zagrody dla owiec na zboczach wcale nie takich małych wzniesień oraz liczne wysepki pośród różnych odcieni niebieskości oceanu nadają temu miejscu magiczny klimat. Na uwagę zasługuje również kameralna przełęcz Connor Pass około 465 m npm oraz wodospad i małe jeziorko niedaleko. Albert w kilku miejscach półwyspu zrobił mi profesjonalną sesję zdjęciową dla sponsorów. Każdy w tym miejscu może znaleźć coś dla siebie. Widoki na morze zmieniające kolor w zależności od tego pod jakim kątem oświetlają wodę promienie słoneczne, panoramy gór od małych pagórków po prawie kilometrowe wzniesienia z owcami jakby poukładanymi na łąkach równo obok siebie oraz wszechobecne puby gdzie można napić się Guinessa i odpocząć.
Dzień 22 – 15.04.2012 – Mohery
156.82 km, 18.9 śr, 52.1 max, 1172 m npm, 8:16:30
Po pożegnaniu z Kasią i Albertem przez większość dnia miałem mały dołek. Nawet słoneczna pogoda i klify nie potrafiły mnie rozweselić. Dobrze, że mam mp3. Słuchanie muzyki trochę pomogło i sprawiło, że podgoniłem trochę kilometrów. Rano przejechałem przez centrum Limerick. Ładne średniowiecze miasto. Stary most, zamek i katedra. Cyknąłem parę zdjęć i ruszyłem dalej. Przy klifach spotkałem polaka z Dublina, z którym przejechałem się kawałek i zrobił mi kilka zdjęć na Moherowych Klifach.
Na Moherach było sporo ludzi i wielu polaków. Przyjemne miejsce, tak klify jak i wieżyczka. Szkoda tylko, że ogrodzili klify i skalną półkę w której byłyby świetne zdjęcia. Po Moherach kierując się na wschód natrafiłem na kilka ciekawych miejsc. Coś co można tu nazwać lasem i się tu rzadko zdarza oraz kilka górek i równinę ze sporą ilością odkrytych kamieni. Przez kilka godzin z koła znów schodziło powietrze. Jutro koniecznie muszę kupić nową dętkę i klej. Po godzinie rozglądania się za miejscem na nocleg rozbiłem się na czyimś polu. Może mnie nie pogonią. Ciche miejsce w sam raz na rozbicie namiotu.
Dzień 23 – 16.04.2012 – Bez szaleństw
156.70 km, 19.0 śr, 40.2 max, 984 m w górę, 8:13:07, 9 st.C
Noc cicha i spokojna, rano obudziły mnie krople deszczu uderzające o namiot. Wstałem jak tylko przestało padać. Na zewnątrz szaro, zimno, mokro i wietrznie. Nieprzyjemnie. Trochę kilometrów minęło zanim zmęczone mięśnie znów przyzwyczaiły się do kręcenia. A kręcić musiałem szybko żeby się rozgrzać. Generalnie nudny dzień. Nic do zwiedzania, nawet zdjęć dziś w ogóle nie robiłem. Pogoda nie zachęcała do pstrykania. Mijałem dziś trzy ładne miasteczka Loughrea, Athlone i Mullingar. W pierwszym zrobiłem zakupy na śniadanie, a w sklepie rowerowym kupiłem nową dętkę na zapas i nowy komplet łatek. Z rowerem na szczęście nie mam żadnych problemów poza typowymi regulacjami i smarowaniem. Rano w przyczepce poluzował się błotnik. Przy okazji dokręciłem też te w rowerze. Pod koniec wyprawy chyba czeka mnie jeszcze wymiana klocków hamulcowych, przynajmniej tylnych. Moja waga, bagaż i przyczepka skutecznie zużywają klocki podczas hamowania każdego dnia.
Hmm, w Athlone i Mullingar szukałem marketu żeby uzupełnić zapasy wody i kupić coś na kolację. Chyba za słabo bo nie znalazłem. Na kolację resztka wody i żelazne zapasy od Sante. Ciasteczka owsiane z żurawiną i bananowy batonik Crunchy skutecznie odpędziły głód. A nocleg tym razem już legalnie za pozwoleniem gospodarza na polu z … krowami. Mam nadzieję, że będą grzeczne w nocy i dadzą pospać. Jutro mam w planie dojechać do Irlandii Północnej pod Slieve Donard. Pojutrze rano wejście na górę, zwiedzanie Belfastu i nocny prom do Szkocji.
Dzień 24 – 17.04.2012 – Nocny koszmar
165.52 km, 21.0 śr, 55.9 max, 1152 m w górę, 7:52:10
Wieczór jak zwykle, rozbicie namiotu, kolacja, pisanie SMSów i relacji z całego dnia, potem pora na odpoczynek i sen. Tyle, że znów dała o sobie znać pogoda. Około pierwszej w nocy zerwała się wichura, zaczęło mocno lać i na tym spanie się skończyło. Wiatr rzucał namiotem we wszystkie strony, a woda wdzierała się do środka. Nie musiało minąć dużo czasu żebym znów miał kałuże w namiocie. Wszystkie rzeczy pochowane w sakwach ale mata, śpiwór i ciuchy na mnie coraz bardziej wilgotniały. Gdzieś po drugiej godzinie trochę się uspokoiło, przestało padać, a deszcz znacznie osłabł. Udało mi się zasnąć.
Obudziłem się przed szóstą. Śpiwór, spodnie i skarpety przemoczone a pod matą kałuża wody. Poleżałem jeszcze chwilę, ale było mi tak zimno, że musiałem wstać. Szybko założyłem ciepłą górę i złożyłem namiot. Akurat poranek był słoneczny i w miarę ciepły więc spodnie, skarpety i wilgotne buty schły na mnie. Namiot, matę i śpiwór suszyłem popołudniu w najcieplejszym momencie żeby wyschło szybko i żeby nie stracić wiele czasu. Podczas suszenia jeszcze coś zjadłem więc w sumie nie wyszło długo.
Chyba po raz pierwszy na tej wyprawie wiatr wiał mi w plecy. Nareszcie. Przez pierwsze 30 km miałem średnią prędkość 25km/h 🙂 Potem zaczęły się pagóry i było nieco gorzej, ale i tak przyjemnie łatwo. Koło południa znów zaczęło się chmurzyć i padać co chwilę. Tym razem sprzyjało mi szczęście bo kiedy zaczynało padać byłem w jakimś miasteczku i było się gdzie schować. Podobał mi się wjazd do Irlandii Północnej chociaż nie było tablicy i nie mam zdjęcia. Długi, łagodny podjazd i prędkość około 20 km/h.
Za Newry zaczęły się jeszcze większe pagóry i coraz częściej popadywało. Irlandia Północna ma u mnie dużego plusa. Niektóre przystanki są zadaszone i jest się gdzie schować podczas deszczu który dziś średnio intensywnie padał około 10-15 minut co mniej więcej godzinę. Sporo przymusowych odpoczynków. Zmoczyło mnie bardziej tylko raz, ale potem wyszło słońce i po pół godzinie znów byłem suchy. Wariacka pogoda. Po 18:00 wjechałem do Newcastle. Od razu się rozpadało. Jakby w nagrodę po deszczu z morza wyłoniła się piękna i wyraźna tęcza. Częste zjawisko tutaj. Nocleg tym razem w zadaszonym miejscu w opuszczonej chacie pod Newcastle. Chłodno, ale sucho 🙂
Dzień 25 – 18.04.2012 – Slieve Donard i Belfast
102.98 km, 16.4 śr, 41.2 max, 712 m w górę, 6:16:37
Po nocy przespanej w komfortowych i suchych warunkach rano przyszła pora na zdobycie kolejnego szczytu. Rower zostawiłem w podwórzu jednego z domków niedaleko szlaku i ruszyłem po kolejną zdobycz. Slieve Donard to najwyższy szczyt Irlandii Północnej, a jego wysokość to 850 m npm. Wejście na szczyt od strony wschodniej rozpoczyna się niedaleko parkingu z toaletami kilka kilometrów na południe od Newcastle. Przechodzi się przez oznaczoną bramkę, idzie kamienistym szlakiem tak zwaną żółtą drogą, następnie przeskakuje po kamieniach przez strumień i dalej szeroką szutrową drogą dochodzi się do starej kopalni. W dolnej części szlaku jest kilka oznaczeń kierujących na mur Mourne’a. Za kopalnią idzie się dalej w górę, aż do wspomnianego muru. Od tego momentu kierując się wzdłuż muru dojdziemy na najwyższy północno-irlandzki szczyt. Idąc na górę nie mogłem się oprzeć i przejść kawałek po murze. Mur nie byle jaki bo ponad półtora metrowy. Niestety im wyżej tym bardziej stromo i ślisko więc bezpieczniej iść obok muru pomimo mokrego i miejscami grząskiego podłoża. Najwyższą część góry pokrywała kilku centymetrowa warstwa śniegu. Na szczycie mur skręca o 90 stopni na wschód, a na jego łączeniu jest kamienny schron.
Miałem sporo szczęścia ponieważ tego dnia nie spadła na mnie kropla deszczu. Co wcale nie oznacza, że nie byłem mokry 🙂 Skarpety i buty przemokły od mokrego podłoża pełnego strumyków i wody z roztapiających się śniegów, a spodenki i bieliznę termiczną zmoczyłem podczas niegroźnego upadku na śniegu podczas zejścia. Tak więc jak nie zmoczy mnie z góry to zmoczy z dołu 🙂
Ogólnie wejście i zejście na szczyt jest banalne, utrudnieniem może być śliskie podłoże, mgła, nieznajomość terenu oraz słabe oznaczenie szlaku. Jeśli ruszyłbym dwie godziny później miałbym o wiele lepszą pogodę i widoczność. Już podczas schodzenia miałem kilka możliwości zrobienia fajnej fotki. No cóż, spieszyłem się żeby nie złapał mnie deszcz, a tu miła niespodzianka i rozpogodzenie. Cały dzień był słoneczny i ciepły poza chwilami kiedy słońce na krótko chowało się za niegroźną chmurką i kiedy mocniej powiało. Wejście i zejście w sumie zajęło mi trzy godziny.
Po spacerze zabrałem rower i pojechałem do Newcastle, gdzie na promenadzie z widokiem na morze zjadłem śniadanie. Potem nie śpiesząc się ruszyłem w stronę Belfastu, do którego dotarłem około 16:30. Pojeździłem po okolicach centrum oraz City Hall i ruszyłem dalej w kierunku Larne, skąd odpływał mój prom do Szkocji. Ta część trasy była najtrudniejsza ponieważ jazdę mocno utrudniał wiatr z północy.
Do portu w Larne dotarłem około 20:00. Kupiłem bilet, umyłem się w toalecie gdzie był napis „very hot water”, podczas kolacji obejrzałem mecz Chelseay z Barceloną i poszedłem spać na wygodnej kanapie przy zamkniętym Coffee Shop’ie. Nikogo poza mną w portowej poczekalni nie ma więc trzeba korzystać z ciszy i spokoju. Udało mi się również naładować do pełna aparat, smartphone i tablet. Prom odpływa o 4:00 więc kilka godzin na odpoczynek w ciepłym i suchym miejscu jest. W TV zapowiadają na jutro mocne opady deszczu w Szkocji więc może być nieprzyjemnie. Wszystkie rzeczy oprócz wilgotnych jeszcze butów trekingowych mam suche i chciałbym żeby tak pozostało.
Dzień 26 – 19.04.2012 Szkocja – Nie taki diabeł straszny
157.36 km, 17.3 śr, 51.9 max, 1236 m w górę, 9:04:50
Przespałem może pięć godzin podzielone na dwa razy, ale lepsze to niż spanie w mokrym namiocie. A to już druga noc pod rząd jak nie śpię w nim. Prom dobił do Carnryan chwilę po szóstej. Szósta trzydzieści ruszyłem w kierunku Ayr. Sześć stopni, wiatr z przodu i słaby deszczyk. Od razu uzbroiłem się w przeciwdeszczowe rzeczy. Po 20 kilometrach zaczęło mocniej padać, więc posiedziałem chwilę na przystanku. Brakowało tego w Irlandii. Potem zaczęło się rozpogadzać, zrobiło się ciepłej i wyszło słońce 🙂 Taką Szkocję to ją lubię. W ciągu następnych kilku godzin popadało jeszcze przelotnie kilka razy, ale za każdym zdążyłem się schować. Udało mi się nie zamoknąć pierwszego dnia. Sporo pagórków, raz w górę raz w dół, inaczej niż w Irlandii. O wiele trudniej, na dodatek z przednim wiatrem. Musiałem dziś trochę wyregulować hamulce, klocki w połowie się starły i nie hamowały jak trzeba. Naciągnięcie linek i regulacja klocków załatwiło sprawę. Ale po ponad 3000 km jazdy non-stop miały prawo. Innych problemów brak 🙂 Koło Glasgow przejeżdżałem obok lotniska, samoloty lądowały i startowały 50 metrów ode mnie, niezłe uczucie. Jutro chcę dojechać do Fort William. Nocleg na polanie niedaleko ścieżki rowerowej przy jakimś strumieniu około 200 m od drogi. Idę spać, oczy się same zamykają.
Dzień 27 – 20.04.2012 – A82
156.10 km, 19.2 śr, 44.8 max, 1070 m w górę, 8:06:24
W nocy chyba nie padało, a jak już to chyba słabo, bo nie słyszałem. Namiot i tak mokry z zewnątrz i wewnątrz więc różnica żadna 🙂 W każdym razie od rana słonecznie w Szkocji 🙂 Po kilku kilometrach dojechałem do jeziora Loch Lomond. Piękne miejsce. Jechałem niezupełnie równą ścieżką rowerową wzdłuż drogi A82 o nazwie West Loch Lomond Cycle Path. Prawie cały dzień trzymałem się dziś tylko tej drogi, nie musiałem wcale martwić się o wybór trasy. Znaki same kierowały mnie we właściwą stronę. Ścieżka prowadzi prawie przez całą długość jeziora, czyli ponad 50 km. Wzdłuż ścieżki sporo ławeczek, miejsc odpoczynku i koszy na śmieci przynajmniej w początkowej jej części. Nareszcie normalne warunki do jazdy nie to co w Irlandii. I nawet zadaszony przystanek co jakiś czas, chociaż do południa deszczem nie straszyło. Ze ścieżki można podziwiać jezioro, małe wysepki oraz niewysokie kopulaste wzniesienia. Ja to mam szczęście, akurat kilka najwyższych (tych około 400-500m) w okolicy było ośnieżone. Ben Nevis pewnie od już poniżej połowy będzie biały.
Im dalej dziś jechałem tym bardziej mi się podobało. Po drodze minąłem kilka małych przełęczy o wysokości powyżej 300 m npm, kilka malowniczo położonych jeziorek Loch Tulla, Loch Ba. Na koniec szybki zjazd do poziomu morza, gdzie góry łączą się w wodą. W najmniej zaludnionej części trasy pojawiły się czarne chmury, które mogły mnie porządnie zmoczyć. Musiałem przycisnąć i uciekać od chmurzyska. I tak wiele udało mi się dziś zobaczyć przy ładnej pogodzie. Deszcz dogonił mnie w sumie już przed końcem zjazdu w miasteczku Glencoe, ale szybko schowałem się na przystanku. Po pół godzinie ulewy znów przedzierało się słońce. Deszcz znów zaczął padać na kilka kilometrów przed Fort William. Uzbrojony w moje super nie przemakalne spodnie od Przema dojechałem do Fort William chcąc zrobić zakupy przed zamknięciem sklepów. Po drodze zjadłem prawie wszystko co miałem, a woda skończyła się kilka godzin wcześniej. Dobrze, że gdy jest chłodno i pada nie chce się pić. Chciałem po drodze napić się że strumienia, ale woda była jakaś żółta więc nie ryzykowałem.
Apetyt w ciągu ostatnich dni znacząco się u mnie zwiększył. Myślę, że zrzuciłem już około 10 kg, więc organizm domaga się większej ilości kalorii. Po zakupach udałem się w dolinę Glen Nevis. Kiedy kilka lat temu pierwszy raz wchodziłem na Bena z napotkaną dziewczyną ze Szczecina ona spała w tutejszym hostelu. Teraz ja postanowiłem skorzystać z tej przyjemności. Koszt noclegu 21.50£. Miałem tylko 15£. Chciałem zapłacić kartą jednak nie terminal jej nie przyjął. Ponieważ wpisałem się już na listę kobieta za ladą zrobiła mały rabat i zapłaciłem tylko 15 £. Drogo, ale i tak najtaniej jak na tutejsze realia. Znów mogłem się cieszyć suchym miejscem do spania, prysznicem, wysuszeniem wszystkich mokrych rzeczy w tym namiotu oraz możliwością przechowania roweru podczas wejścia na Bena. W hostelu jest Wi-Fi, niestety płatne ale i tak nie działa i nikt nie wie dlaczego. Jutro po górce poszukam Wi-Fi w Fort William. Mam nadzieję, że dzisiejsza pogoda utrzyma się do jutra. Może tym razem uda mi się cokolwiek zobaczyć ze szczytu i nie zmoknąć. Pewnie będzie ślisko sądząc po ilości śniegu na szczycie. Ok, pora spać z ponad dziesięcioma innymi osobami w pokoju. Po trzech tygodniach w małym namiocie to spora odmiana 😉
Dzień 28 – 21.04.2012 – Ben i Lochy
74.35 km, 16.6 śr, 40.5 max, 546 m w górę, 4:28:17
Wyspałem się, chociaż ktoś chrapał, a łóżka skrzypiały. Wstałem 6:30, jeszcze przed siódmą ruszyłem w górę. Pogoda rewelacyjna. Nie pada, przewaga błękitnego nieba. Ben niestety schowany w chmurze. Od jeziora zaczęło trochę kropić, wyżej sypać. Mgła jak mleko, nic nie widać. Dobrze, że przynajmniej kamienne kopce wyznaczają kierunek. Gdzieś na wysokości 1000 m przegoniłem czwórkę Brytyjczyków. Stracili orientację i woleli zejść.
Mgła coraz gęstsza, sypie coraz mocniej. Prawie nie widać kopców między jednym, a drugim. Nie po to tyle jechałem żeby góra o 300 metrów niższa od Śnieżki wygrała że mną. Na Śnieżce byłem już ponad 100 razy w każdych warunkach pogodowych, więc trochę mgły i śniegu mi nie straszne. Pod koniec niedaleko wierzchołka musiałem przystawać na chwilę żeby dostrzec kolejne kopce. Widoczność kiepska. Ucieszyłem się, gdy doszedłem do trzech kopców obok siebie. To oznaczało, że szczyt niedaleko. Na szczycie przestało sypać, zrobiło się jaśniej za to mocniej wiało. Wlazłem do schronu, popstrykałem trochę zdjęć i ruszyłem w dół. Znów pierwszy na górze 🙂
Kilkadziesiąt metrów niżej znów mleko i śnieżyca, niżej słaby deszcz. Poniżej granicy śniegu widziałem dziesiątki osób podążających ku górze. Niektórzy przygotowani i poubierani jak na wejście na znacznie wyższy szczyt inni jak ja na szybko i na lekko. Ale w ciuchach rowerowych nie widziałem nikogo. Obawiałem się trochę zejścia w nowych butach, podeszwa bardziej na miasto niż na góry, ale niezmrożony, świeży śnieg nie był na tyle śliski aby sprawiać jakiś kłopot.
Do hostelu wróciłem o 10:45. Nieźle 🙂 Tu akurat trwały porządki i byłem jedynym gościem. Zjadłem śniadanie na ciepło, pozbierałem się i ruszyłem stronę Fort William. Free Wi-Fi nie znalazłem za to koniec drogi West Highland Way już tak. Kilka fotek i powrót na drogę A82 w kierunku na Inverness. Podczas zejścia z Bena odezwało się lewe kolano. Podczas jazdy również odczuwam lekki ból, mam nadzieję że przejdzie. Dziś pagórków dużo nie było ale chwilami mocny wiatr z północy skutecznie mnie spowalniał.
Minąłem dziś Loch Lochy, Loch Oich i dojechałem do Loch Ness:) Do zamku Urqahart mam 18 km. Rano będą niezłe foty. Nocleg niedaleko jeziora. Może potwór z Loch Ness da o sobie znać w nocy?! Na kolację chrupiąca bułka z pomidorowym pasztetem sojowym od Sante ze świeżym pomidorem i gorący kisiel. Pycha:) Dzisiejszą jazdę skończyłem bardzo wcześnie bo jeszcze przed 18:00. Planowałem zrobić 100 km, ale fajne miejsce na nocleg nie zdarza się tu często. Odpoczynek też się przyda. Praktycznie wszystko mam suche i z tego się cieszę. Jutro chyba dojadę tylko do Inverness i zacznę powrót. Marzył mi się Skye Isle i Cape Wrath, ale chyba nie mam już na to sił. Coraz częściej myślę o powrocie do domu…..
Dzień 29 – 22.04.2012 – Inverness
127.07 km, 19.0 śr, 49.0 max, 950 m w górę, 6:39:54
Miejsce do spania rewelacyjne, poranek jeszcze lepszy. Obudziłem się w suchym namiocie, a pogoda zachęcała do jazdy. Zapowiadał się ciepły, słoneczny dzień z dużą ilością słońca. I tak było do 18:00 do póki mnie nie zmoczyło, ale o tym później.
Wiało standardowo z północy, więc początek pod wiatr. Do ruin zamku Urqahart dojechałem szybko, ale otwarcie 9:30, a wstęp 7:40 £. Sporo za zwiedzanie ruin jakich tu przecież nie brakuje. Pojechałem dalej, zamek najwyżej zwiedzę w drodze powrotnej o ile wpuszczą mnie z rowerem. Do Inverness kolejne 15 mil pod wiatr i z małymi pagórkami. Dojechałem jeszcze przed południem. Zjeździłem i obcykałem centrum miasta (bardzo ładnego zresztą), zrobiłem zakupy i ruszyłem w drogę powrotną. Wspaniałe uczucie kiedy wiatr wieje w plecy. Mam nadzieję, że będzie tak wiał aż do południa Anglii. Prędkości na prostej od razu podskoczyły do 27 km/h, średnia również zaczęła rosnąć. Wracając widziałem jak sporej wielkości jacht przepływa przez kanał kaledoński. To kanał łączący tutejsze jeziora. Statki przepływają dzięki mostom obrotowym. Ciekawe rozwiązanie. Cały most obraca się o 90 stopni, a statek swobodnie przepływa.
Natknąłem się również na potwora z Jeziora Loch Ness. Udało mi się także zrobić z nim zdjęcie 😉 Bestia wcale nie taka straszna i brzydka. Tak jak się spodziewałem nie pozwolono mi wejść na teren zamku z rowerem. Przepisy, względy bezpieczeństwa itd. Nic nie dały tłumaczenia, że chodzi mi tylko o kilka zdjęć, a nie o jazdę rowerem po ruinach. Trudno, pojechałem dalej. Kilka zdjęć zamku zrobiłem z góry. Przed 18:00 porządnie mnie zmoczyło. Zapomniałem zupełnie o spoglądaniu w niebo tak dobrze mi się jechało. Wielka chmura czaiła się za mną, a ja jej nie widziałem bo pierwszy raz wiało od tyłu. A chwilę temu minąłem przystanek. Schowałem się pod drzewem aż ulewa ustała. Siedziałem dobre 20 minut. Kiedy ruszyłem dalej znów się rozpadało. Teraz dla odmiany dostałem po uszach. Deszcz i grad. Zatrzymałem się pod pensjonatem i Polska flaga znów uratowała mi skórę. Z pensjonatu wyszedł pracujący tu polak, wysuszył mokre rzeczy oraz zaproponował nocleg w namiocie niedaleko jeziora. Niezłe szczęście. Poprzednia noc nad jeziorem Loch Ness teraz nad Loch Lochy. Udało mi się również złapać Wi-Fi i naładować sprzęt 🙂 Zrobiłem jeszcze małą sesję zdjęciową nad brzegiem jeziora. I udałem się na zasłużony spoczynek. Jutro ciężki górski etap 🙂
napisz coś od siebie