Rowerem przez Afrykę – Mauretania – cz.3

Jedną z trudniejszych rzeczy podczas rowerowej podróży po Afryce jest wjazd do dużych miast, szczególnie stolic. Przedmieścia ciągną się kilometrami, śmieci i piach zasypują drogę, kierowcy jeżdżą jak szaleni, piesi wydają się nas po prostu lekceważyć i pchają się pod koła, dzieci wyskakują spod ziemi, a wszechobecne psy, kozy i osły wcale niczego nie ułatwiają.
W dodatku jak się już uda wedrzeć do miasta rzadko kiedy to co człowieka tam spotyka jest warte wcześniejszego wysiłku. Jednak podróżując z kraju do kraju nie bardzo da się ominąć duże ośrodki miejskie bo najczęściej tylko tam można załatwić wizowe formalności. Z tego właśnie powodu wjeżdżamy do Nouakchott, stolicy Mauretanii. Zanim jednak udamy się na krusing w poszukiwaniu ambasady Senegalu sprawdzamy opcje noclegowe. Dla podróżników z ograniczonym budżetem Nouakchott oferuje właściwie tylko dwie oberże (które poza nazwą nie mają nic wspólnego z tymi na pustyni, są to po prostu hostele przygotowane z myślą o backpakersach). Wybieramy tą która ma przewagę nie do pobicia – pralkę 🙂 Pomimo niezaprzeczalnej przyjemności jaka było ubranie spodni pachnących płynem do płukania a nie szarym mydłem miejsca tego typu nie należą do naszych ulubionych. Odgrodzone od reszty miasta wysokim murem oferują przybyszom mentalny powrót do domu. Wygodne łóżka, prysznic, Internet, zagraniczne gazety, drogie napoje z lodówki i posiłki podawane z nożem i widelcem. Podróżnicy których spotykamy siedzą w takich oazach tygodniami często przez cały pobyt nie opuszczając ich ani razu. Czują się tam wygodnie i bezpiecznie. Chodzą na bosaka, wylegują się w hamakach i udekorowani gadżetami dla turystów popijają coca colę. My czujemy, że marnujemy w nich czas, dlatego staramy się unikać noclegów w takich miejscach, ale jak nie bardzo mamy inny wybór to tego typu postoje wykorzystujemy na przegląd techniczny rowerów, odświeżenie sprzętu, pranie i ogólne szorowanie. No i oczywiście wizyty w ambasadach.

Nie przewidywaliśmy żadnych problemów z załatwieniem wizy do Senegalu, dlatego też dość głupimi musiały być nasze miny jak konsul powiedział, że niestety nie może nam wydać wizy gdyż nie jesteśmy rezydentami Mauretanii, a ambasada obsługuje jedynie rezydentów Mauretanii. Niestety poziom naszego francuskiego nie pozwalał nam na dokładne zrozumienie problemu, ale rozwiązaniem miała być trzydziestodniowa „karta pobytu” którą można załatwić na policji. Do tej pory mieliśmy tylko kilka razy kontakt z mauretańską policją i zawsze chcieli od nas kasę lub chociaż „prezent”(w przeciwieństwie do żandarmerii), więc na spotkanie poszliśmy przygotowani: zabraliśmy ze sobą kilka „świerczewskich” czyli PRL-owskich banknotów 🙂 Posterunek do którego skierował nas urzędnik w ambasadzie był nieczynny (cokolwiek to znaczy…) więc pojechaliśmy na inny wskazany przez strażnika. Trochę zdziwiliśmy się jak pod wskazanym adresem zastaliśmy stadion olimpijski, a nie posterunek policji. Jednak nauczeni doświadczeniem, że w Mauretanii nic nigdy nie jest tym na co wygląda zajrzeliśmy do środka. A tam …. dwudziestu mundurowych w pomieszczeniu białym od dymu papierosowego spisywało, przesłuchiwało, fotografowało obywateli, którzy coś głośno tłumaczyli, pokrzykiwali, awanturowali się, no jak to na policji …. Cały ten harmider po prostu nagle zamarł jak zostaliśmy zauważeni. Nieśmiało przeprosiliśmy, że przerwaliśmy Panom pracę i wyjaśniliśmy cel naszej wizyty. Wszyscy siedzieli cichutko jak mysz w kościele nasłuchując jak białasy łamanym francuskim tłumaczą, że chcieli by być rezydentami Mauretanii. Na szczęście Panowie policjanci okazali się bardzo wyrozumiali. Posadzili nas w dwóch różnych końcach pokoju (jedna połowa pomieszczenia była przeznaczona dla kobiet a druga dla mężczyzn), zaświecili nam żarówkami w twarz (jak w „Psach”) i zaczęli przesłuchanie. Mój policjant zaczął od tego czy ten facet (wskazał na Adama) to mój mąż czy może jestem wolna, bo on szuka właśnie żony z Ameryki. Ale ja jestem z Polski proszę Pana. Ach, to nic nie szkodzi, z Polski też może być… Po delikatnym odtrąceniu adoratora i godzinie przeliterowywania nazwiska, imienia, adresu (za dużo „sz” i „cz”) dostaliśmy jakąś karteczkę na której było napisane po arabsku, że przyznano nam rezydenturę na 30 dni (podobno, bo jedyne co zrozumieliśmy to 30 dni bo było zapisane cyfrą 🙂 A więc Senegalu, nadchodzimy! 🙂

Zanim jednak opuściliśmy Nouakchott postanowiliśmy dać miastu szansę nas zauroczyć. Nie bardzo się to udało. Jak już mówiłam afrykańskie miasta rzadko kiedy są ładne (poza kilkoma wyjątkami o których niebawem).

Za to obkupiliśmy się na targu w kuskus i orzeszki ziemne na następne pół roku 🙂 a w porcie skusiliśmy się na świeżą rybkę, z której zaprzyjaźnieni Francuzi pomogli nam przyrządzić fantastyczną kolację z przemyconym winem 😉

Opuszczając Nouakchott zostało nam niecałe 300 kilometrów do granicy. Za cztery dni planowaliśmy być w Senegalu. Tymczasem jak tylko opuściliśmy miasto krajobraz zmienił się tak diametralnie w porównaniu do tego który panował na północy, że aż trudno było uwierzyć, że to ciągle Mauretania. Owszem wiatr ciągle wiał nam w twarz, codziennie zdarzały się burze piaskowe, pobocze dalej było usłane powypadkowymi samochodami, ale jednocześnie pojawiła się cała paleta kolorów. Drzewa, krzewy, kolorowo ubrane kobiety i dzieci.

Blaszano-drewniane domki i białe namioty z północy kraju zastąpiły kolorowe wioski, a w każdej z nich studnia, sklepik i fikuśny meczet. I wszystko kolorowe, głównie żółte, różowe i fioletowe, nawet meczety. Może dobór kolorów dyskusyjny 😉 ale za to jak się zrobiło wesoło.

Północ:

Tak nas zauroczyła ta nagła zmiana, że kręciliśmy się jeszcze po kraju przez kolejne 1,5 tygodnia, korzystając z gościny w ulubionych przez nas oberżach, czyli prostych, wieloosobowych namiotach.

Żeby jeszcze przedłużyć nasz pobyt w Mauretanii i jednocześnie uniknąć słynącego ze skorumpowanych urzędników przejścia granicznego w Rosso odbiliśmy w boczną drogę prowadzącą przez Park Narodowy do małego przejścia granicznego malowniczo położonego nad rzeką Senegal. Dodatkowym atutem miał być świeżo położony asfalt. Kolega, który przejeżdżał tamtędy trzy lata temu widział jak kończono właśnie prace nad nową drogą. W trzy lata to nawet Polacy potrafią położyć 75 kilometrów drogi, więc zgodnie uznaliśmy, że czeka nas miła przejażdżka przez park. Taaaak. Widzicie to zdjęcie poniżej? To białe po prawej to ta nowa droga, ciągle w budowie… A na lewo od niej my, przedzieramy się przez piach i kurz, co na rowerach ważących jakieś 50 kilo i przy 40 stopniowym upale jest prawdziwą przyjemnością. Polecamy 😉

No i jeszcze ostatnia noc z żandarmerią. Tym razem to my ich szukaliśmy, bo dokoła tylko szuwary i komary i nawet najmniejszego miejsca na rozbicie namiotu.

Może Ci się też spodobać

Przed opublikowaniem komentarza prosimy o zapoznanie się z informacją o przetwarzaniu danych osobowych dostępną tutaj.

napisz coś od siebie

Dodaj komentarz.

Przed przesłaniem formularza prosimy o zapoznanie się z informacją o przetwarzaniu danych osobowych dostępną tutaj