Widzę kilka replik statków, które razem z Kolumbem odkryły Nowy Świat. Jest też basen z wodą oceaniczną, a tam baraszkują zwierzęta morskie. Można je podglądać godzinami.
Wieczorem docieram do malowniczego miasteczka San Vincente de la Barquera. Z daleka wygląda jak z krainy bajek – nad miasteczkiem góruje zamek i na tle nieba widać szczyty pasma górskiego Picos de Europa. Na przełęczach widać resztkę śniegu. Jest miejsce dla pielgrzymów. Miła Japonka jest menedżerem. Koszt noclegu to dziesięć euro ze śniadaniem. Grzecznie pytam czy mogę rozbić namiot obok za murem miasta. Uśmiechnęła się i wskazała miejsce. Widok mam fantastyczny, bo na most o tajemniczej nazwie Moza. Most przepiękny i liczący dwadzieścia osiem filarów. Suszenie, bo dwa dni padało. Gorąca kąpiel i ładowanie baterii, oczywiście za zgodą gospodarzy.
Rozbiłem namiot na zapleczu kościoła Santa Maria de Angeles. Wstęp płatny, więc rezygnuję, ale platforma z widokiem na góry rekompensuje niedogodności. Miasto szczyt rozkwitu miało w szesnastym wieku. Otacza je kilka bajecznych plaż i kolorowy port zachęcający do spaceru. Zapach kuchni i frykasów jakie tam podają wbija w ziemię, ale ceny dochodzą do pięćdziesięciu euro za kolację. Wdycham więc zapachy, a zajadam się małżami z puszki, za które znów zapłaciłem euro za trzy puszki. Turystów mnóstwo, więc trzeba przebijać się między stolikami restauracyjek, ale można też znaleźć miejsca zaciszne.
Trudno rozstać się z tak cudownym miejscem. Na liczniku mam 4070 km, a cel już nie tak daleko. Mylę drogę, więc nadrabiam ze czterdzieści kilometrów. Trochę się wściekam, ale cóż – tak to bywa. Rozpoczyna się etap górski.
Ciąg dalszy nastąpi…
To dwudziesta pierwsza część tekstu Hajerowe Santiago de Compostela. Jeśli pominąłeś poprzednie, znajdziesz je tutaj:
napisz coś od siebie